Współpracownicy zapamiętali go jako człowieka na wskroś uczciwego, obdarzonego ogromnym poczuciem obowiązku, otwartego na innych i oddanego sprawie. Niektórzy dodawali jednak: nie bardzo nadawał się na stanowisko, które mu powierzono. On sam zresztą był podobnego zdania. 17 lipca 1943 roku gen. Tadeusz Komorowski, „Bór” został dowódcą Armii Krajowej.
To był czarny dzień dla polskiego podziemia. 30 czerwca 1943 roku w ręce gestapo wpadł gen. Stefan Rowecki „Grot”, dowódca Armii Krajowej, cieszący się u swoich podwładnych niekwestionowanym autorytetem. Niemcy mieli na jego punkcie prawdziwą obsesję. W siedzibie policji bezpieczeństwa przy alei Szucha w Warszawie wisiał jego duży, podświetlany portret. Śledczy i agenci każdego dnia spoglądali na twarz generała. Miała im się ona wryć głęboko w pamięć. „Grot” wiedział, że konspiracja w takich warunkach przypomina stąpanie po kruchym lodzie. Musiał być przygotowany na każdą ewentualność. Dlatego właśnie zawczasu wyznaczył następcę. Postawił na gen. Tadeusza Komorowskiego, swoją prawą rękę, znakomitego kawalerzystę i olimpijczyka. Kiedy gestapo ostatecznie „Grota” dopadło, wybór nowego dowódcy AK wydawał się formalnością. Tym bardziej że do decyzji Roweckiego przychyliły się emigracyjne władze. Naczelny wódz gen. Kazimierz Sosnkowski wysłał do Warszawy depeszę z nominacją i wtedy stała się rzecz nieoczekiwana. Komorowski, który zaczął wówczas używać pseudonimu „Bór”, powiedział: nie. „Dziękuję za okazane mi zaufanie, lecz uważając, że nie mam dostatecznych kwalifikacji, aby wziąć na siebie taką odpowiedzialność, czuję się w obowiązku nie przyjąć zaofiarowanego mi zaszczytnego stanowiska” – odpisał Sosnkowskiemu, a ten z trudem powstrzymał gniew. „Sąd o pana kwalifikacjach należy do mnie. Rozkazuję panu objąć to stanowisko i nie życzę sobie korespondencji na ten temat” – uciął w kolejnej depeszy.
Komorowski znalazł się w sytuacji bez wyjścia i stanowisko przyjął. Wkrótce ten powątpiewający we własne siły człowiek miał wziąć na siebie brzemię większe niż jakikolwiek inny dowódca w dziejach Armii Krajowej.
Uśmiech Goebbelsa
– „Bór” był niewątpliwie postacią tragiczną – uważa dr Piotr Ruciński z Instytutu Pamięci Narodowej we Wrocławiu. – W jego życiorysie dostrzec można wyraźne pęknięcie. Rozpada się on na dwie części, które nie bardzo do siebie przystają – podkreśla. Komorowski urodził się w szlacheckiej rodzinie na Kresach dawnej Rzeczypospolitej. Jako młody chłopak wybrał karierę żołnierza. Ukończył Akademię Wojskową w Wiener Neustadt. W czasie I wojny światowej służył w armii Austro-Węgier, walczył na frontach włoskim i rosyjskim. Już wówczas dał się poznać jako świetny kawalerzysta. W 1918 roku wstąpił do odrodzonego Wojska Polskiego, po czym ponownie trafił na front. Wziął udział w słynnej bitwie przeciwko bolszewikom pod Komarowem. Co więcej, choć miał wtedy zaledwie 25 lat, był zmuszony stanąć na czele 12 Pułku Ułanów Podolskich. Powód: dotychczasowy dowódca został ranny. Przełożeni nie mogli się go nachwalić. Płk Juliusz Rómmel, dowódca 1 Dywizji Piechoty Legionów, wspominał w meldunku: „Rotmistrz Komorowski nie chciał opuścić pułku i mimo rany prowadził go jeszcze przez cały dzień do boju. Musiałem go siłą wyprawić do szpitala”.
Po wojnie konsekwentnie szedł w górę. Pod koniec lat dwudziestych został dowódcą 9 Pułku Ułanów Małopolskich w Trembowli, a tuż przed wybuchem II wojny światowej – komendantem Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu. Sukcesy odnosił nie tylko w armii. – Komorowski najpierw wystartował we wszechstronnym konkursie konia wierzchowego podczas igrzysk olimpijskich w Paryżu, a następnie przygotowywał drużynę do igrzysk w Berlinie. Polska reprezentacja zdobyła tam srebrny medal – wyjaśnia dr Ruciński. Z tamtego czasu zachowały się zdjęcia, na których Komorowski w polskim mundurze ściska dłoń uśmiechniętemu od ucha do ucha Goebbelsowi i salutuje w obecności Hitlera. Był rok 1936. Ledwie kilka lat później oficer, do którego naziści podchodzili z taką atencją, stanie się dla nich śmiertelnym wrogiem.
Na szczytach konspiracji
Podczas kampanii wrześniowej płk Komorowski walczył m.in. w szeregach Armii Lublin. Był zastępcą dowódcy brygady kawalerii. – Zdołał uniknąć niewoli. Początkowo chciał się przedostać na Zachód, ale ostatecznie z tego zamiaru zrezygnował. Uznał, że walczyć przeciwko Niemcom może również w kraju – podkreśla historyk. Jesienią 1939 roku znalazł się w Krakowie, gdzie wspólnie z pułkownikami Klemensem Rudnickim i Edwardem Godlewskim stworzyli konspiracyjną organizację o nazwie Kaerge (od pierwszych liter ich nazwisk). Rudnicki tak pisał o Komorowskim: „Znałem go od lat i ceniłem nadzwyczajnie jako świetnego żołnierza o kryształowym charakterze i wielkim wyrobieniu działacza społecznego”.
Organizacja rychło podporządkowała się kierowanemu przez emigracyjny rząd Związkowi Walki Zbrojnej, zaś Komorowski został dowódcą Obszaru Kraków-Śląsk. W 1941 roku był już generałem brygady. Wtedy też jednak doszło do wielkiej wsypy. – Komorowski cudem uniknął aresztowania przez gestapo i przeniósł się do Warszawy. Tam objął stanowisko zastępcy gen. „Grota”. Wreszcie 17 lipca 1943 roku otrzymał nominację na dowódcę AK – wylicza dr Ruciński. Wówczas też „Bór” poczuł, że wszedł w nie swoje buty. Co więcej, w tym odczuciu nie był odosobniony. „Był uczciwy, honorowy i może odważny, ale nie miał absolutnie żadnych danych, aby zajmować stanowisko, które mu okoliczności przeznaczyły”, wspominał płk Józef Szostak, oficer z dowództwa AK. „Nie był żadną wybitną indywidualnością, nie górował nad podwładnymi charakterem ani żadnymi walorami” – dodał. Jeszcze surowszą ocenę Komorowskiego sformułował po latach powstaniec warszawski i historyk Jan Ciechanowski: „W normalnym, regularnym wojsku i frontowych warunkach cała wojskowa kariera gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego zakończyłaby się na dowodzeniu brygadą kawalerii. Tymczasem (…) przypadek i zrządzenie losu wyniosły go na stanowisko dowódcy AK i kazały decydować o losach stolicy i narodu, chociaż przerastało to tragicznie jego skromne możliwości zawodowe i intelektualne”.
Człowiek honoru
Co zatem zdecydowało o jego wyborze? – Po pierwsze, Komorowskiego namaścił gen. Grot-Rowecki. Po drugie, nie przejawiał on ambicji politycznych, nie miał związków ze środowiskiem skupionym niegdyś wokół Piłsudskiego, co w oczach emigracyjnych władz stanowiło atut. Po trzecie wreszcie, kandydatura „Bora” odpowiadała też części wysokich oficerów KG AK, zwłaszcza gen. Tadeuszowi Pełczyńskiemu „Grzegorzowi”. Liczyli oni, że będą mogli wpływać na decyzje nowego dowódcy – tłumaczy dr Ruciński. Zaraz jednak dodaje: – Przy wszystkich słabościach „Bora” nie można jednak zapominać, że był to człowiek obdarzony ogromnym poczuciem obowiązku i honoru, słynący z uczciwości, a przy tym otwarty i potrafiący słuchać. Komorowski zdawał sobie sprawę ze swoich niedostatków, nie próbował udawać kogoś, kim nie był.
Nie sposób go też uznać za człowieka w pełni spolegliwego. – W tandemie z Pełczyńskim to on sprawiał wrażenie słabszego ogniwa, ale trudno założyć, by najważniejsze decyzje na nim wymuszano. Były one raczej podejmowane kolegialnie. Tak jak decyzja o powstaniu warszawskim – zaznacza dr Ruciński. „Bór” wziął za nią pełną odpowiedzialność i bronił jej do końca życia. „Gdybyśmy zachowali się zupełnie biernie, Warszawa nie uniknęłaby zniszczeń i strat. Musieliśmy się liczyć z tym, że jeżeli stolica stanie się polem bitwy i walk ulicznych między Niemcami a Sowietami, może ją czekać los Stalingradu” – tłumaczył. Gen. Komorowski celu nie osiągnął. Powstanie upadło po 63 dniach. „Bór” był już wówczas Naczelnym Wodzem, czyli faktycznie dowódcą wszystkich polskich wojsk walczących na frontach II wojny światowej. Wcześniej ze względów wizerunkowych zdymisjonowany został gen. Sosnkowski. Powód: ostre komentarze pod adresem aliantów. Nominacja gen. Komorowskiego miała wymiar symboliczny. Przypominała światu, że Armia Krajowa to regularne wojsko, nie dawała też zapomnieć o hekatombie Warszawy.
Tymczasem kolejne miesiące „Bór” miał spędzić w niemieckiej niewoli. Potem czekała go emigracja. Przez dwa lata pełnił obowiązki premiera rządu na uchodźstwie. Ale przesadnie wiele splendoru na niego nie spadło. Aby przetrwać, musiał się imać różnych zajęć. Był księgowym, złotnikiem, tapicerem. Zmarł w 1966 roku, w wieku 71 lat.
Nad jego grobem przemówił m.in. Jan Nowak-Jeziorański, wojenny kurier rządu polskiego w Londynie. Przywołał słowa… Josepha Goebbelsa. „Co za naród! – mówił o Polakach naczelny propagandysta Hitlera. – Ta Polska poprzez swoje dzieje nieustannie najeżdżana, okupowana, rozdarta, jej granice zniesione, życie narodowe zdławione, a jednak duch tego narodu przetrwał wieki. Jak płomień wciąż bije w górę z popiołów, zgliszcz, im groźniejsza nawałnica, tym większy żar”. Nowak-Jeziorański zawiesił na chwilę głos, po czym dodał: „Uosobieniem tego ducha stał się gen. Tadeusz Bór-Komorowski”.
Podczas pisania korzystałem z: „Generał Tadeusz Bór-Komorowski w relacjach i dokumentach”, oprac. Andrzej Kunert, Warszawa 2000; Jean-François Steiner, „Warszawa 1944”, Warszawa 1991; Klemens Rudnicki, „Na polskim szlaku. Wspomnienia z lat 1939–1947”, Wrocław 1990; Tadeusz Komorowski, „Armia podziemna”, Warszawa 1994; Jan M. Ciechanowski, „Powstanie Warszawskie: zarys podłoża politycznego i dyplomatycznego”, Warszawa 2009.
autor zdjęć: Wikipedia; grafika: Jarosław Malarowski
komentarze