Od pięciu pokoleń moja rodzina jest związana z wojskiem. Jako dziecko słuchałem opowieści o bitwach, w których walczyli moi przodkowie. Zawsze chciałem być żołnierzem, tak jak oni – mówi plut. Rafał Lis z 35 Dywizjonu Rakietowego Obrony Powietrznej. Choć podczas służby został ciężko ranny, nie wyobraża sobie innej drogi zawodowej, jak właśnie wojskowa.
Tradycja zobowiązuje
Zaczęło się od prapradziadka, który służył w XIX wieku w szeregach armii austro-węgierskiej. Jednak, gdy Rafał Lis dorastał częściej słuchał opowieści o pradziadku – Józefie Lecko. Na początku XX wieku wypłynął on wraz z rodzicami na statku „Kaizer Wilhelm” z Bremy do Nowego Jorku. Jednak nie zapomniał o swoich korzeniach. Na wieść o formowaniu we Francji polskiej armii, 22-letni Józef postanowił wrócić do Europy. W 1918 roku znalazł się w gronie 20 tys. ochotników, którzy przypłynęli ze Stanów Zjednoczonych, by wstąpić do Błękitnej Armii i pod wodzą generała Józefa Hallera ruszyć do Polski. – Czuł się Polakiem i patriotą – mówi jego wnuczka Monika Lis, matka Rafała. – Później ożenił się i został nad Wisłą – dodaje. Z dzieciństwa Rafał zapamiętał także opowieści swojego dziadka – Józefa Lisa, który w 1944 roku wstąpił do 1 Armii WP. Wspominał on bitwy, w jakich walczył podczas II wojny światowej. Spacerując wraz z dziadkiem po ulicach Kołobrzegu, Rafał słuchał opowieści o ciężkich walkach, jakie toczyły się na Wybrzeżu w 1945 roku. Na miejscowym cmentarzu Józef Lis pokazywał wnukowi tabliczki z nazwiskami poległych towarzyszy broni.
– Dziadek doszedł aż do Berlina, a po zakończeniu wojny walczył z bandami UPA w Bieszczadach – mówi Rafał. Józef Lis wykazał się także odwagą ukrywając podczas okupacji dwóch Żydów, którzy po wojnie wyemigrowali do USA. – Wiem także, że starszy brat dziadka w 1939 roku służył w Armii Poznań. Zginął w pierwszych dniach wojny, jego nazwisko znajduje się na liście zaginionych – dodaje. W żołnierską tradycję wpisał się także inny członek rodziny – płk Stanisław Dąbek, który podczas II wojny światowej był obrońcą gdyńskiego Oksywia.
Wojskowy mundur założył również ojciec Rafała, Jan Lis. Na przełomie lat 60. i 70. skończył Szkołę Chorążych Służby Uzbrojenia i Elektroniki w Olsztynie. Później trafił do polowej technicznej bazy rakietowej w Skwierzynie, gdzie służył do rozformowania tej jednostki. Brał także udział w zagranicznych misjach, m.in. w Syrii, b. Jugosławii, Bośni i Hercegowinie.
Trudny powrót
Nic więc dziwnego, że dla Rafała wybór drogi życiowej wydał się oczywisty. Bramy jednostki wojskowej przekroczył już jako 18-latek. – Nie mogło być inaczej, on kochał wojsko – przyznaje Monika Lis. Jako żołnierz zasadniczej służby wojskowej Rafał trafił do Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim. Ojciec wyjechał wówczas na misję do b. Jugosławii, a syn wkrótce podążył jego śladem. Wziął udział w operacji w b. Jugosławii, potem w Libanie, aż wreszcie w SFOR w Bośni i Hercegowinie. Na tej ostatniej misji w 1998 roku został ciężko ranny. Do powrotu do kraju pozostały 26 dni, gdy podczas patrolu wszedł na minę. Nogę udało się uratować, ale lekarze orzekli, że ma 60-procentowy uszczerbek na zdrowiu.
Nie dopuszczał myśli, że wypadek zakończy jego wojskową karierę. – Chcę dalej służyć – powtarzał dowódcom i urzędnikom MON, którzy odwiedzili go w szpitalu. Jednak w latach 90. nikt nie wspierał rannych żołnierzy. Gdy skończył się kontrakt, w wojskowej książeczce plut. Lisa pojawiła się pieczątka „rezerwa”, a wartownik wyprowadził go za bramę koszar.
Ponad 10 lat trwała rehabilitacja i walka o powrót do zdrowia. Był uparty. Miał za sobą 18 miesięcy zasadniczej służby wojskowej oraz 4 lata służby nadterminowej. Marzył o kursie podchorążych, ale… gdzieś zaginęły jego dokumenty. Studia licencjackie i magisterskie (zarządzanie i marketing oraz zarządzanie turystyką) skończył jako cywil. Naukę kontynuował na studiach podyplomowych – zarządzanie kryzysowe i obrona cywilna, a także zarządzanie zasobami logistycznymi w wojsku. W 2008 roku powstało Stowarzyszenie Rannych i Poszkodowanych w Misjach poza Granicami Kraju. Rozpoczęło ono walkę o żołnierzy, którzy podczas zagranicznych operacji stracili zdrowie. Także Rafał Lis rozpoczął własną batalię – o powrót do służby. Jednak zamiast wsparcia słyszał tylko: „Nie zdarzyło się jeszcze, aby żołnierz, który wszedł na minę, wrócił do wojska”. A jednak. Komisja lekarska dopuściła go do służby. Służył w 17 Wielkopolskiej Brygadzie Zmechanizowanej, a po kilku latach przeniósł się do 35 Dywizjonu Rakietowego Obrony Powietrznej w Skwierzynie. Ale plut. Rafał Lis nie osiada na laurach. – Póki jest siła i zdrowie, będę starał się o kurs oficerski – zapowiada i dodaje, że dwie gwiazdki na naramiennikach byłyby zwieńczeniem dotychczasowych marzeń, a także początkiem nowej kariery.
Rafał zmierzył się z jeszcze jednym wyzwaniem. Chciał reprezentować Polskę na igrzyskach weteranów poszkodowanych Invictus Games. Nie tylko zakwalifikował się do drużyny, ale został kapitanem polskiej reprezentacji. Rafał Lis wie, że musi ostro trenować, aby na zawodach w Hadze zająć dobre miejsce. Podczas inauguracji Invictus Games, jako kapitan naszej reprezentacji, będzie niósł biało-czerwoną flagę i wprowadzi polską drużynę na sportową arenę. – To wielkie wyróżnienie. Czy mogło mnie spotkać coś lepszego? – pyta retorycznie. – Rodzinna tradycja wojskowa jest powodem do dumy, a mundur zobowiązuje – zaznacza.
Czy gdyby jeszcze raz miał wybierać drogę zawodową, zdecydowałby się na zostanie żołnierzem?
– Oczywiście, że tak. Wojsko to moja pasja, hobby i praca – podkreśla Rafał Lis.
autor zdjęć: arch. prywatne
komentarze