Komuniści zadali ostateczny cios Ukraińskiej Powstańczej Armii, która terroryzowała południowo-wschodnie rubieże Polski. Przy okazji z domów zostało wyrzuconych prawie 140 tysięcy osób, które przez kilkadziesiąt kolejnych lat nawet nie mogły wrócić w rodzinne strony. 28 kwietnia 1947 roku rozpoczęła się, trwająca trzy miesiące, akcja „Wisła”.
Był 28 marca 1947 roku. Około dziewiątej rano kolumna wojskowych łazików wyruszyła z Leska. W jednym z nich jechał gen. Karol Świerczewski „Walter”, ówczesny wiceminister obrony narodowej i jedna z najważniejszych postaci w ludowej armii. Był w trakcie inspekcji garnizonów stacjonujących w południowo-wschodniej części kraju, a przed chwilą wydał rozkaz, by kierować się ku Cisnej. Chciał zobaczyć tamtejszą jednostkę Wojsk Ochrony Pogranicza. Podwładni Świerczewskiego wiedzieli, że to niebezpieczna eskapada, bo w okolicy grasują silne oddziały UPA. Nikt nie ośmielił się jednak wyperswadować generałowi tego pomysłu. Godzinę później Świerczewski już nie żył. W okolicach wsi Jabłonki jego żołnierze przypadkowo natknęli się na dwie sotnie UPA. Wywiązała się strzelanina, podczas której „Waltera” dosięgły dwie kule. – Dziury po nich i ślady krwi widać na mundurze, który trafił do nas krótko po jego śmierci – mówi Iwona Sobierajska z Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Lista pamiątek, które trafiły wówczas do placówki jest znacznie dłuższa. – Znalazły się wśród nich dokumenty z lekarskiej obdukcji, zastawa stołowa z jego mieszkania, a nawet sztuczna szczęka – wylicza Sobierajska. Dziś wszystko to spoczywa w muzealnych magazynach, a sam Świerczewski popada w zapomnienie. Jednak w latach pięćdziesiątych komuniści nadali mu status nieomal świeckiego świętego. Jego śmierć stała się impulsem do przeprowadzenia jednej z największych wojskowych operacji w powojennej Polsce.
Biskup do komunisty
– Oczywiście zabicie Świerczewskiego było jedynie pretekstem. Niezwykle dogodnym z propagandowego punktu widzenia – podkreśla dr Andrzej Zapałowski, historyk z Uniwersytetu Rzeszowskiego. Przygotowania do akcji pod kryptonimem „Wisła” ruszyły kilka miesięcy wcześniej. – Latem 1946 roku zakończyła się operacja wysiedlania za sowiecką granicę mieszkających w Polsce Ukraińców. Mimo to aktywność UPA w południowo-wschodniej części kraju wcale się nie zmniejszyła – tłumaczy dr Zapałowski. Sotnie napadały na pojedyncze obejścia i całe wsie. Polacy byli zabijani, choć do masowych mordów już wówczas nie dochodziło. Ukraińcy byli przymusowo wcielani do partyzantki. Każdy kto odmawiał, musiał się liczyć z tym, że za odmowę zapłaci śmiercią jego rodzina. – Na Podkarpaciu były gminy, takie jak Żohatyn, czy Kuźmin, których polska administracja faktycznie nie kontrolowała. Co więcej, w lutym i marcu 1947 roku oddziały UPA kilkakrotnie zapuszczały się aż poza San, kilkadziesiąt kilometrów w głąb terytoriów zamieszkanych już wyłącznie przez Polaków – mówi historyk. Spod sowieckiej granicy wciąż płynęły do Warszawy alarmujące pisma. O interwencję prosił nie tylko starosta przemyski, ale też miejscowy biskup, który wystosował list do marszałka Michała Roli-Żymierskiego, ministra obrony i dowódcy ludowego Wojska Polskiego.
Na pozór w postępowaniu UPA brakowało logiki. Powojenny ład powoli krzepł, zaś perspektywa wybuchu III wojny światowej, która mogłaby go wywrócić stawała się coraz mniej realna. Ukraina stanowiła część sowieckiego imperium i nie miała szans na niezależność. Co więc chciała osiągnąć UPA? – Motywacje jej przywódców na pewno były złożone. Bardzo prawdopodobne, że dążyli do tego, by wszystkie tereny ukraińskie znalazły się pod jedną okupacją. W ten sposób w przyszłości łatwiej mogliby zawalczyć o własne, niepodległe państwo – uważa dr Zapałowski. Według niego osiągnięcie pierwszego celu wydawało się wówczas realne. Wschodnia granica Polski była jeszcze stosunkowo „płynna”. Wystarczy wspomnieć dokonaną kilka lat później wymianę z ZSRR, na mocy której do Polski wróciły Ustrzyki Dolne i okoliczne miejscowości. – Sowieci mogli po prostu stwierdzić, że skoro Polacy nie radzą sobie z zaprowadzeniem porządku na pograniczu, to zabiorą się za to sami – podkreśla historyk. Polscy komuniści postanowili więc działać.
20 tysięcy żołnierzy przeciw UPA i… ludności cywilnej
– Dogodny moment do rozprawy z UPA przyszedł w połowie 1947 roku – zaznacza dr Zapałowski. Komuniści mieli za sobą sfałszowane wybory do Sejmu Ustawodawczego, wprowadzili też amnestię, która pozwoliła im w dużym stopniu spacyfikować niepodległościowe podziemie. – Utrwalili już swoją władzę, więc mogli zająć się Ukraińcami – zauważa historyk.
Członkowie bandy UPA ujęci przez żołnierzy KBW.
27 marca 1947 roku gen. Stefan Mossor przedstawił Biuru Politycznemu PPR plan wysiedlenia ludności ukraińskiej na tzw. ziemie odzyskane. Partia zaakceptowała projekt. Operacja o kryptonimie „Wisła” rozpoczęła się 28 kwietnia. Władze skierowały do niej prawie 20 tysięcy żołnierzy, wspieranych między innymi przez eskadrę samolotów, a także milicjantów i funkcjonariuszy UB. – Siły te w porównaniu z liczebnością UPA były niewspółmiernie duże. Ale komuniści sami tak do końca nie wiedzieli, czym dysponuje przeciwnik – przyznaje dr Zapałowski. Według danych z kwietnia 1947 roku sotnie liczyły niespełna dwa tysiące osób. Kilkaset kolejnych zapewniało im wsparcie, choć nie brało udziału w zbrojnych akcjach. UPA nie miała szans, choć jej oddziały niekiedy starały się przejmować inicjatywę. – Od czasu do czasu dochodziło do potyczek, a nawet dużych bitew – mówi historyk.
Jednocześnie uczestnicy akcji „Wisła” przystąpili do metodycznych wysiedleń ludności cywilnej, która w ocenie dowództw operacji miała stanowić zaplecze dla ukraińskich bojówek. Dotyczyło to nie tylko Ukraińców, ale także Łemków, czy Bojów, a nawet rodzin mieszanych. Schemat był podobny. O świecie wyznaczone wsie były otaczane przez wojsko. Mieszkańcom komunikowano, że mają kilka godzin na spakowanie dobytku, którego waga nie mogła przekraczać 25 kilogramów na osobę. Potem, pod eskortą żołnierzy, maszerowali oni do punktu zbornego w pobliskim miasteczku. A stamtąd pociągami byli wysyłani na zachód lub na Warmię. Trafiali między innymi do Poznania, czy Wrocławia, a tam otrzymywali przydział do mniejszych miejscowości. Zajmowali domy po wysiedlonych Niemcach, a ich osadnictwu towarzyszyły liczne obostrzenia. Antoni B. Szcześniak i Wiesław Z. Szota w pracy „Droga donikąd” podają, że nie mogli oni osiedlić się w odległości mniejszej niż 50 kilometrów od granic państwa, 30 kilometrów od miast wojewódzkich i tyleż od wybrzeża. Aż do 1989 roku mieli również zakaz odwiedzania terenów, z których zostali wysiedleni. Komuniści chcąc rozbić budowane przez lata struktury społeczne, rozsiali Ukraińców po setkach wsi i miasteczek. Jednocześnie wielu z nich przeszło przez komunistyczne więzienia lub Centralny Obóz Pracy w Jaworznie. Taka była cena choćby za podejrzenie współpracy z UPA i Organizacją Ukraińskich Nacjonalistów.
Członkowie bandy „Bira”.
Akcja „Wisła” trwała do końca lipca 1947. – Przetrwały ją zaledwie pojedyncze oddziały UPA, które liczyły po kilkunastu żołnierzy. Ostatnia bojówka była aktywna do końca 1948 roku. Generalnie jednak ukraińska partyzantka na wschodzie Polski została zdławiona – ocenia dr Zapałowski. Z własnych domów zostało wyrzuconych około 140 tysięcy osób.
Operacja przeciwko prawom człowieka
Po 1989 roku akcja „Wisła” była wielokrotnie potępiana przez polityków polskich i ukraińskich. Prezydenci Lech Kaczyński i Wiktor Juszczenko we wspólnym oświadczeniu z okazji 60. rocznicy operacji podkreślali, że to „wydarzenie sprzeczne z podstawowymi prawami człowieka”. Dr Zapałowski przyznaje, że zasięg akcji był zbyt szeroki. – Wysiedlenia objęły na przykład Łemkowszczyznę, gdzie działała zaledwie jedna sotnia – mówi. Zaraz jednak dodaje, że o jednoznaczne oceny trudno: – Trzeba pamiętać, że to UPA była stroną, którą dążyła do eskalacji konfliktu. A żadne państwo, bez względu na panujący w nim system rządów, nie może sobie pozwolić na to, by w jego granicach pozostawał teren, na którym sytuacja jest do tego stopnia niestabilna, jak wówczas w południowo-wschodniej Polsce.
autor zdjęć: reprodukcja Krzysztof Żuczkowski
komentarze