Jeżeli chcemy rozumieć otaczający nas świat, musimy go widzieć jako całość, a nie jedynie jako fragment dostrzegalny z naszego punktu widzenia”. To spostrzeżenie Tiziano Terzaniego z jego „Listów przeciwko wojnie” trudno uznać za zuchwale odkrywcze. A jednak nasz fundament aksjologiczny uporczywie każe usprawiedliwiać swoich, a wskazywać winnych wokół. Najczęściej zresztą w najbliższym otoczeniu. Mało nas wszak zaprzątają irlandzkie dylematy, opisane choćby przez weterana Roberta Widdersa w książce „Plując na żołnierski grób”. Był on jednym z pięciu tysięcy irlandzkich ochotników w brytyjskiej armii uznanych przez rząd w Dublinie (który złożył III Rzeszy kondolencje po samobójstwie Hitlera) za dezerterów i poddanych po wojnie represjom. Nucąc „Kocham cię jak Irlandię”, nie poddajemy wiwisekcji ostatniego adresu Alana Shattera, ministra sprawiedliwości i obrony, skierowanego do Żydów: „Nasza neutralność okazała się moralnym bankructwem”.
Kiedy jedni porywają się na zdzieranie masek, inni konsekwentnie budują apokryfy, które pozostawią kolejnym pokoleniom. Frank Wuterich, sierżant marines, wydał w Iraku dobrze znany z historii rozkaz: „Najpierw strzelajcie, a potem zadawajcie pytania”. Podkomendni zamordowali więc 24 cywilów; dzieci, kobiety i starców. Groziły mu 152 lata więzienia za zbrodnię wojenną, ale skończyło się na degradacji po tym, jak przyznał się do zaniedbań podczas służby („negligent dereliction of duty”). Terzani, zmarły w 2004 roku reporter z Florencji, polemizując z esejem Oriany Fallaci „Wściekłość i duma”, wołał: „Jeżeli naprawdę wierzymy w nienaruszalność życia, musimy uznać nienaruszalność życia wszystkich!”. Bo w takich werdyktach, jak w przypadku Franka Wutericha, umierają najlepsza część ludzkiego umysłu – rozsądek, oraz najlepsza część serca – empatia.
„Wyobraźcie sobie tysiące obcych żołnierzy patrolujących amerykańskie miasta, by zapewnić nam bezpieczeństwo i promować demokrację. Wyobraźcie sobie, że zabijają kobiety i dzieci, walczących w obronie ziemi i suwerenności Amerykanów nazywają terrorystami, a wydaje im się, że jeżeli zastrzelą wystarczająco dużo tubylców, to problem ruchu oporu zniknie”. To słowa Rona Paula, kandydata na prezydenta USA, które tamtejszy establishment przyjął z konsternacją. A zatem należy uznać, że obie furie są powiązane. „Desperacja talibów to nie tylko efekt prania mózgów dokonywanego w szkołach koranicznych. W znacznej mierze bierze się ona z poczucia klęski i niemocy, z upokorzenia muzułmańskiej cywilizacji przez arogancki Zachód”, odwołajmy się znów do Tiziana Terzaniego, który wszelako zastrzega, że nie oznacza to, iż mamy mylić ofiary z katami.
A jeśli ktoś jest i ofiarą, i katem? Sierżant Frank Wuterich spuścił psy wojny w Al-Hadisie po tym, jak w wyniku wybuchu miny zginął jeden z marines. Henryk Pawelec, świętokrzyski partyzant dwukrotnie odznaczony Virtuti Militari, za mordowanie ukrywających się („w poczuciu klęski i niemocy”) Żydów nazwał swego byłego dowódcę Barabasza zbrodniarzem. Sprawa stanęła na forum publicznym w latach pięćdziesiątych, kiedy hrabina Zofia Mycielska oskarżyła Barabasza o napad na jej dwór i zabicie ukrywającego się Żyda. Historycy potwierdzili to i wiele innych morderstw. Zresztą Barabasz był sądzony za swe czyny i skazany na siedem lat więzienia. Było to jednak apogeum stalinowskiego terroru, więc w niepodległej RP został uznany za niewinnego. I nie ma znaczenia, że kapitan Bolesław Jackiewicz, cichociemny, dawał świadectwo, że dopilnowałby postawienia Barabasza przed prawdziwie niezawisłym sądem. Barabasz był później ulubieńcem Mieczysława Moczara, a Henryk Pawelec został usunięty ze Światowego Związku Żołnierzy AK. „Decyzja może być tylko jedna”, mówił w trakcie tajnego procesu Andrzej Jankowski, przewodniczący sądu koleżeńskiego, który urodził się długo po wojnie. Uznajmy zatem, że on lepiej niż uczestnicy wydarzeń wie, jak powinna wyglądać przeszłość. Nasi bohaterowie nie mogą przecież popełniać zbrodni.

komentarze