Z marynarzami warto postępować ostrożnie. Zapewne słusznie zielone garnizony nie ufają ich autonomii duchowej, słysząc choćby o kodeksie ludzi morza, czyli specyficznej konwencji bosmanów różnych bander. Oczywiście piechota też musi brać poprawkę na warunki atmosferyczne, jednak nie przewiduje się raczej okoliczności, w których nieprzyjacielskie strony będą społem sprzątać śnieg, by wzajemnie się zabijać dopiero na ubitym polu. A marynarze potrzebują przeczekać sztorm, ewentualnie pomóc nieprzyjacielowi, gdy go zaleje fala, by dopiero przymierzyć się do walki.
Mają też swe kaprysy i fanaberie. Oto zespół okrętów NATO idzie na ćwiczenia pod komendą tureckiej jednostki, a cały konwój obstawia zakłady, kiedy odłączą się Grecy. Z reguły szybciej niż później ciszę przerywa angielski komunikat z helleńskim akcentem: „Mamy awarię radiostacji. Nic nie słyszymy. Odłączamy się. Bez odbioru”. Jeżeli zaś, na psa urok, dowództwo przejmie kobieta (narodowość nie ma znaczenia), reszta może typować, kiedy odłączą się Turcy. Czy takich ludzi można traktować poważnie?
Owszem, okręty miały swe wieki chwały. Morski wyścig zbrojeń zaczął się w Atenach, ponad 300 lat przed Chrystusem. W stoczniach greckich i fenickich budowano kosztowne giganty, mające po kilkanaście pokładów dla „napędu”, czyli wioślarzy. Moc wioseł (liczona podówczas nie w koniach, lecz w ludziach) dochodziła do czterech tysięcy. Oprócz maszynowni miejsca wystarczało dla kilkuset marynarzy i kilku tysięcy desantu. Na pokładach montowano najnowszą technikę ze składanymi wieżami dla łuczników i oszczepników. Okręty uzbrajano w katapulty ze skręcanymi linami. Największą, miotającą głazy ważące 55 kilogramów na odległość 180 metrów, zbudował Archimedes. Trzystu stoczniowców potrzebowało zaledwie roku na zwodowanie takiego cuda. A dziś? Co było, z wiatrem po wodzie spłynęło.
Marynarska gigantomania skończyła się na pancerniku „Yamato”. Wprawdzie później budowano jeszcze większe lotniskowce, ale nie instalowano na nich artylerii 457 milimetrów, która miotała półtoratonowe pociski. Po każdej wojnie ubywało bander. Kaiserliche und Königliche Kriegsmarine podczas I wojny światowej nie wynurzała nosa poza Adriatyk. W 1918 roku Karl Josef von Habsburg-Lothringen podarował całą flotę (wraz z portami, fortami i bazami) Serbom, Chorwatom i Słoweńcom, a Jan Paweł II uczynił go błogosławionym. Czesi nigdy nie zaznali sztormu, choć są dumnymi posiadaczami dwóch portów morskich. Dzięki traktatowi wersalskiemu (artykuł 363) Niemcy zobowiązani zostali do dzierżawy Pradze, do 2028 roku, Moldauhafen (cześć doków portu hamburskiego) oraz przystani w mieście Stettin, którego honorowym obywatelem do dziś pozostaje Adolf Hitler. A i tak na Hradzie uznano, że marynarka jest przereklamowana.
Oczywiście eleganci w dżemperach z kołnierzami chroniącymi od smoły sztokholmskiej do smarowania warkoczy wymyślali różne fortele, byle tylko móc zarzucić czapkę na rufę i zniknąć dowództwu z oczu. A to Reichsmarine wymyśliła pancerniki kieszonkowe, a to uknuto termin „dyplomacja kanonierek”, który dziś próbuje się przerabiać na „dyplomację morską”. A przecież czołg też może złożyć wizytę przyjaźni, która będzie kosztować tyle co klarowanie kambuza. Teraz szukają igły w oceanie, bo nie mogą się pogodzić z prawdą, że najlepszym okrętem jest śmigłowiec, a torpedą – rakieta. Część znajduje ratunek w cichej prywatyzacji. Największy armator kontenerowy Maersk Line wymógł na Kopenhadze zwiększenie budżetu Kongelige Danske Marine. W sumie to dla nas dobra wiadomość, bo będzie komu bronić gazowców dywersyfikujących nasze bezpieczeństwo energetyczne, zanim zaminujemy terminal w budowie. Trzymajmy się zatem ziemi, pamiętając, że najlepszym lekiem na chorobę morską jest sen w cieniu widlastego dębu. Czterech stóp na koi!

komentarze