Przeprawa przez rzekę, wspinaczka po ściankach, bieg po bezdrożach czy czołganie się w błocie. Wszystko to w malowniczej scenerii lasów i łąk nad Wartą, ale też na wertepach toru motokrosowego. W Obornikach odbyła się kolejna edycja imprezy biegowej Formoza Challenge, współorganizowanej przez jednostkę morskich komandosów.
Parkingi wokół toru motokrosowego w Obornikach wypełnione po brzegi. Tablice rejestracyjne z całej Polski. Wszędzie wokół kręcą się ludzie w sportowych strojach, ten i ów z wojskowym kamuflażem na twarzy. Tłoczno także na samym torze, choć organizatorzy starają się jak mogą, by reżim sanitarny został zachowany. – Proszę założyć maseczkę. Inaczej pana nie wpuszczę – rzuca jedna z wolontariuszek pilnujących wejścia do biura zawodów. Za moimi plecami długa kolejka uczestników czekających na odbiór pakietów startowych. – Cofamy się, cofamy. Proszę zachować odstęp – instruuje inny wolontariusz.
Podchodzę do brzegu skarpy i spoglądam w dół. Przez błoto i piach przedzierają się już pierwsi biegacze. – W sumie mamy ponad 1600 zawodników, do tego kilka tras i formatów: bieg na pięć oraz dziesięć kilometrów, bieg Ultra, którego uczestnicy wyruszają na trasę z plecakiem oraz atrapą karabinu AK-47, czy bieg Recon z przeprawą przez rzekę i zadaniami z topografii i orientacji w terenie – wylicza Aleksander Rosa, organizator zawodów. Do tego dochodzi kilkadziesiąt różnego rodzaju przeszkód. – Część z nich to przeszkody naturalne: wąwozy, mokradła, rozlewiska Warty. Część stworzyliśmy sami. To na przykład ścianki, wykopy, czy tyrolki – wylicza jeden z żołnierzy jednostki specjalnej Formoza, która współorganizuje zawody. – Trasy zostały opracowane z udziałem naszych operatorów. Przypominają te, z którymi mierzą się kandydaci do służby w wojskach specjalnych, i te, na których sami trenujemy – dodaje. Ruszam więc na trasę, by z bliska przyjrzeć się zmaganiom.
Piesek z betonu
Pierwszą część na razie pomijam. Wprost z toru motokrosowego jadę w kierunku lasów i łąk nad Wartą i przez błoto brnę ku jednemu z jej zakoli. Nad wodą zostały rozwieszone linki tyrolki. Do przeciwległego brzegu docierają już pierwsi uczestnicy biegu na 10 kilometrów. Łapią za żelazne uchwyty i dwójkami suną na drugą stronę. „Puść!” – rozlega się okrzyk i chłopak w ubłoconym ubraniu z wysokości kilku metrów wpada do wody. I znów: „puść!”. W dół leci przeprawiająca się obok dziewczyna. Dalszą część zbiornika muszą pokonać wpław. – Tyrolka ma blokadę. W pewnym momencie i tak by się zatrzymała – tłumaczy jeden z biegaczy, który z wysiłkiem wspina się na stromy brzeg. Teraz czeka go kilkadziesiąt metrów dreptania po nasiąkniętej wodą trawie i przeprawa przez ściankę złożoną z solidnych bali. A wszystko w strumieniach lodowatej wody. – Zamiast tego można robić pompki. Ale u mnie nikt nie pompuje – śmieje się czuwający przy przeszkodzie żołnierz. Dalej trasa wiedzie przez zarośla wzdłuż głównego koryta Warty. Chwila oddechu, ale też koncentracji przy wirtualnym strzelaniu i znów ciężka, fizyczna walka: tym razem należy pokonać kilka dobrych metrów z głową w dół, czepiając się metalowych uchwytów i obręczy. – Dawaj, dawaj! Kto nie da rady, dwadzieścia karnych przysiadów – zagrzewa do walki wolontariuszka czuwająca przy przeszkodzie. Potem trzeba jeszcze tylko przepłynąć porośnięty trzciną niewielki staw i do lasu. Teraz trasa wije się pomiędzy sosnami, od czasu do czasu zahaczając o nadrzeczne łąki. Łatwiej jednak nie będzie. Kawałek dalej zawodnicy chwytają się za liny, do których zostały przywiązane betonowe kostki. Sylwetki wygięte do przodu, stopy grzęzną w piachu, po czołach spływają strużki potu. O tym zadaniu komandosi mówią: „betonowy piesek”. „Psiaka” trzeba przeciągnąć aż pod las. – Ciężkie? – pytam. – No na początku nie było, ale teraz już jak cholera – przyznaje chłopak, którego zagaduję. Kostkę jednak szczęśliwie przeciąga i znów może biec. Na kolejnych kilkuset metrach czekają go między innymi głębokie na kilka metrów doły, co najmniej dwie ścianki czy wąziutkie okopy w dwóch wersjach – jeden suchy, ale za to poprowadzony zygzakiem, drugi po brzegi wypełniony błotnistą breją. Obydwa są tak wąziutkie, że z trudem pomieszczą dorosłego człowieka, przez obydwa należy się przeczołgać, a kiedy już się do nich wejdzie, nie sposób się podnieść choćby na chwilę. W pierwszym przypadku ruchy ograniczają położone od góry płyty, w drugim taśmy.
Tymczasem trasa skręca, a ja docieram do podmokłej łąki, porośniętej wysoką trawą i pociętej rowami pełnymi błota i wody. Na tym odcinku nie będę już w stanie przyglądać się zawodnikom z boku. Zawracam więc i przy pierwszej sposobności skręcam w las, by złapać ich gdzieś pośrodku. Udaje się to kilkaset metrów dalej. Widzę, jak zawodnicy przetaczają po leśnym dukcie potężne opony od traktorów. W nogach mają już mniej więcej siedem, może osiem kilometrów. Niektórzy ciężko oddychają i ledwie powłóczą nogami. Ktoś przystaje, przez chwilę idzie, ale potem znów zrywa się do biegu. Tor motokrosowy, a co za tym idzie meta, blisko. Jeszcze tylko przejście przez rów, gdzie muł i woda sięga niemal do pach, kilka zawijasów wśród wysokiej trawy, podbieg po sypkim piachu i zbieg po wilgotnej ziemi, która całymi bryłami przylepia się do butów. Wreszcie jest – upragniony tor. Meta blisko, ale trzeba jeszcze wbiec w błoto, wspiąć się na kilka przeszkód czy zjechać rurą, która przypomina trochę basenową ślizgawkę, tyle że uchodzi wprost do stawu. Kolejni zawodnicy wpadają do płytkiej i zimnej wody, z której ciężko się wygrzebują. Ostatnie metry: czołganie się pod wojskową ciężarówką, a potem ciasnym metalowym przepustem, który kończy się niemal przy mecie. Kilkanaście sekund sprintu i koniec! Na mecie czekają operatorzy Formozy. Przybijają piątki, na szyjach wieszają pamiątkowe medale w kształcie granatu.
Z karabinem na ramieniu
Ale ruch na torze nie słabnie. Za chwilę wystartuje pierwsza tura „ultrasów” – tych od biegu z plecakiem i atrapą karabinu. – Plecaki zostały wypełnione piachem. Ważą prawie dziesięć kilogramów, ale ciężar będzie wzrastał, kiedy piasek nasiąknie wodą – tłumaczy jeden z żołnierzy. „Trzy, dwa, jeden... Poszli!” – rozlega się na starcie, a zawodnicy po krótkim sprincie wskakują na baloty słomy, po czym w strugach wody skaczą przez opony. Kilkadziesiąt metrów dalej: pierwszy poważny sprawdzian – wspinaczka na dach kontenera. Biegacze kombinują, jak mogą. Zwykle na górze jako pierwsze lądują atrapy karabinów, w ślad za nimi podciągają się biegacze, często korzystając z pomocy kolegów. Ktoś komuś podstawia splecione w koszyczek dłonie, ktoś wyciąga rękę z góry. To dozwolone. Wszak motto Formozy, a zarazem całej imprezy, brzmi: „Nigdy nie zostawiamy swoich”. Dalej mamy podbiegi, przeszkody, pole błota, odcinek, na którym trzeba przenieść na ramieniu solidnych rozmiarów pal. Ale zawodnicy muszą się wykazać nie tylko wytrzymałością, sprawnością i siłą fizyczną. – Na trasie będą musieli też odpowiadać na pytania. Operatorowi po dwudziestu godzinach fizycznej harówki często trudno zebrać myśli. A przecież musi zachować chłodny umysł, wykazać się refleksem i umiejętnością kojarzenia – tłumaczy mój rozmówca. – Jakie pytania padną? – drążę. – Na przykład: „Jakie zwierzęta wziął Mojżesz na arkę?”. – Słoń, pies, owca... – wyliczam automatycznie, a ułamek sekundy później gryzę się w język. Za późno... źle. Przecież to nie Mojżesz płynął arką...
Część „ultrasów” jest już za torem, kolejni startują. Pierwszych można się spodziewać na mecie mniej więcej za półtorej godziny. Idę więc porozmawiać z uczestnikami wcześniejszych biegów. – Do startu przygotowywałem się półtora roku, a i tak było ciężko. Oczekiwania? Jak okaże się, że skończyłem w pierwszej dwusetce, to będę się cieszył. W tego typu biegach brałem udział dopiero dwa razy – podkreśla Łukasz Hyjek z Giżycka. Ma 39 lat, na co dzień pracuje w mleczarni, a do Obornik przyjechał razem z kolegą. Łukasz Radomski jest zawodowym żołnierzem, który służy w dywizjonie przeciwlotniczym 15 Brygady Zmechanizowanej. – Dla mnie najtrudniejszy był wąwóz. Stromy zjazd w dół, a potem wspinaczka niemal po pionowym zboczu. Takich podbiegów na całej trasie było zresztą z dziesięć. A przy każdym wolontariusze zapewniali, że to już ostatni – śmieje się.
– A wie pan, że jakoś szczególnie się do tego biegu nie przygotowywałyśmy. Ani ja, ani siostra – zapewnia mnie Edyta Wydra, pielęgniarka z Obornik, która kilkanaście minut temu ukończyła „dychę”. Nie dowierzam. – Naprawdę. To znaczy, ja na co dzień biegam, trochę boksuję. Boks uprawia także siostra. Do tego fitness. Ale żeby rozpisywać specjalny program przygotowań do tego akurat biegu, to nie... – podkreśla. W Formoza Challenge startują po raz czwarty. I jak zapewniają – nie ostatni. – Bo to świetna zabawa – twierdzą zgodnie.
Tymczasem pojawia się pierwszy z ultrasów. Błyskawicznie przeczołguje się pod ciężarówką, potem sprintem w górę, mija linię mety, przybija piątki i... pada. „Ciężko?”. „No ciężko”. „A co najtrudniejsze?”. „Właściwie cały bieg, bo to prawdziwy survival” – tłumaczy. Na imię ma Piotr, pochodzi z Łodzi i jest policjantem. W Obornikach startował już w ubiegłym roku. – Byłem drugi. Teraz postanowiłem wziąć rewanż. I mam nadzieję, że się udało – mówi. Wiele na to wskazywało. Po zsumowaniu czasów okazało się jednak, że na tryumf będzie musiał jeszcze poczekać. Przynajmniej do przyszłego roku.
Formoza Challenge w Obornikach ma sześcioletnią tradycję. Od trzech lat biegi pod patronatem jednostki organizowane są też w Ustce, a w tym roku biegacze po raz pierwszy spotkają się też w Gdyni. – Impreza to sposób na promocję jednostki. Liczymy, że niektórzy uczestnicy zainteresują się służbą u nas i spróbują swoich sił w selekcji. Tak się już zdarzało – podsumowuje jeden z żołnierzy Formozy.
Zwycięzcy poszczególnych kategorii:
Night Challenge, czyli bieg nocny – wśród mężczyzn Mateusz Grzybowski, wśród kobiet Ewelina Bartecka
10 km – Paweł Prądzyński, Katarzyna Lubońska
Team Challenge – Ratownicy ZG Rudna
10 km – Ultra – Rafał Pionk/Dorota Leśniak
5 km – Bartosz Graczyk/Kinga Brzozowska
10 km – Recon – Rafał Matyja/Alicja Świca
autor zdjęć: Łukasz Zalesiński
komentarze