moja polska zbrojna
Od 25 maja 2018 r. obowiązuje w Polsce Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych, zwane także RODO).

W związku z powyższym przygotowaliśmy dla Państwa informacje dotyczące przetwarzania przez Wojskowy Instytut Wydawniczy Państwa danych osobowych. Prosimy o zapoznanie się z nimi: Polityka przetwarzania danych.

Prosimy o zaakceptowanie warunków przetwarzania danych osobowych przez Wojskowych Instytut Wydawniczy – Akceptuję

Tych chwil z Dachau nie da się wymazać…

Pamiętam, że zimą, w mroźne dni ludzie tworzyli tak zwane kotły. Polegało to na tym, że jeden człowiek stawał, a wokół niego tworzył się wianuszek ludzi – wszystko, żeby zrobiło się im cieplej. Nasz sztubowy brał wtedy szlauch i polewał tych nieszczęśników zimną wodą… – opowiada Jerzy Leśniak, były więzień KL w Dachau. Dziś mija 80 lat od wyzwolenia obozu koncentracyjnego.

Pan należy do tych przedwojennych mieszkańców Warszawy, którzy przenieśli się do niej z prowincji, ze wsi.

Jerzy Leśniak: Moi rodzice byli rolnikami. Mieli niewielkie gospodarstwo, jakich wiele przed wojną w Świętokrzyskiem, a i po wojnie podobnie. Jak ktoś miał czterohektarowe gospodarstwo, to już był niemalże bogaty. My do bogatych nie należeliśmy. W 1937 roku cała rodzina przeprowadziła się do Warszawy. Ojciec objął w stolicy mało zaszczytne stanowisko, ale przynosiło stały dochód. Mianowicie został dozorcą w kamienicy na ulicy Siennej numer 87. Nie było nam lekko, ale do wybuchu wojny jakoś żyliśmy i pierwsze lata okupacji też udało nam się przetrwać.

REKLAMA

Nasz koszmar zaczął się po wybuchu powstania w sierpniu 1944 roku. Choć całkiem niedaleko trwał już straszny horror – w getcie żydowskim. Utkwił mi w pamięci jeden ze znajomych ojca, który wchodził na teren getta kanałami (mieszkał blisko wejścia do kanału). Tenże mężczyzna szmuglował do getta żywność, ale nie za darmo… Po każdej z wypraw wracał z nogą obwieszoną pod spodniami złotymi zegarkami… Taki prowadził „złoty interes”. Proszę napisać, że zarówno wtedy – będąc dzieckiem – jak i dziś, kiedy jestem u schyłku życia, uważam takie postępowanie za obrzydliwe.

Czy do Pańskich rodziców dochodziły jakiekolwiek sygnały o tym, co szykuje się latem 1944 roku w Warszawie?

Mój ojciec miał znajomego kapitana z Armii Krajowej. Tenże kapitan był zameldowany w naszej kamienicy, ale w niej nie mieszkał – ze względów konspiracyjnych. I przed powstaniem on ostrzegł mego ojca, mówiąc: „Panie Leśniak, niech pan wywiezie na wieś swoją żonę z dwojgiem małych dzieci, bo na dniach tu wybuchną walki”. Ojciec go posłuchał – notabene ten akowiec złamał rozkaz milczenia o godzinie „W”, ale być może ocalił tym życie mej matce i młodszemu rodzeństwu… Tak więc przy ojcu zostałem tylko ja i starszy brat Tadeusz. Pierwsze chwile powstania nie były dla nas ciężkie – na Siennej nie trwały bezpośrednie walki. Byłem za młody, żeby zostać żołnierzem, ale jak wielu moich rówieśników – zaangażowałem się do służby pomocniczej. Na przykład nosiłem żywność załodze barykady na ulicy Żelaznej.

Po pierwszym entuzjazmie i sierpniowych walkach wokół, nastał najcięższy dla nas, warszawiaków, wrzesień ’44. Pod koniec tego miesiąca Niemcy zarzucili naszą dzielnicę ulotkami adresowanymi do ludności cywilnej z apelem o opuszczenie swych domostw i w ogóle miasta. Straszyli w nich, że w przeciwnym razie będą tak bombardować dzielnice mieszkalne, że nikt żywy nie wyjdzie. Wówczas wszystkie ulice wokół – Sienna, Pańska, Żelazna – się wyludniły. Ten tłum ludzi pod eskortą esesmanów z odbezpieczoną bronią trafił do punktu zbornego, który urządzono wokół kościoła na ulicy Wolskiej. Ojciec, starszy brat i ja przenocowaliśmy na zewnątrz w tłumie takich jak my nieszczęśników, a następnego dnia od rana zaczęła się selekcja: kobiety oddzielnie, mężczyźni oddzielnie i dzieci też oddzielnie. Ale ja położyłem się wtedy w trawie, złapałem ojca za nogę i w naiwnej wierze dziecka myślałem, że w ten sposób zostanę przy ojcu. I ziściło się moje marzenie! Esesman podszedł do nas, dwa razy uderzył mnie kolbą karabinu w plecy, ale widząc, że nie puszczam ojca, machnął zniecierpliwiony ręką i zostawił nas w spokoju.

Można powiedzieć – „ludzki esesman”…

Istotnie. Albo po prostu przekonany, że i tak wszyscy zginiemy tam, gdzie nam przeznaczono jechać… Po tej selekcji pognano nas na Dworzec Zachodni, a z niego – do Pruszkowa, gdzie był obóz przejściowy. Tu byliśmy 24 godziny i załadowano nas do bydlęcych wagonów. Do obozu w Dachau jechaliśmy bite cztery doby. Oczywiście wtedy nie wiedzieliśmy, gdzie jest nasz przystanek końcowy. Przez cały ten czas podróży nie otworzono ani raz drzwi. Przed załadowaniem do wagonów Niemcy dali nam po pół bochenka chleba, czyli po pół kilograma, i po dwie cebule – i to musiało nam wystarczyć na całą drogę. W każdym z wagonów było po mniej więcej sześćdziesiąt osób – proszę sobie wyobrazić, co się działo, gdy wygłodzeni ludzie zjedli ten chleb i cebule… Smród był nie do zniesienia!

A mieliście wodę?

Absolutnie – ani kropli! Kiedy pociąg podjechał pod rampę obozową, do każdego z wagonów wchodził esesman i wyrzucał ludzi – tak, to nie przenośnia – na zewnątrz. Ja miałem dwanaście lat, to wyskoczyłem, a ojciec ponad pięćdziesiąt… Po wyrzuceniu z wagonów dano nam po kubku wody, w której pływały otręby. Po wypiciu tej „zupy” całą noc trzymano nas na placu apelowym. Rano następnego dnia zobaczyliśmy, że plac obstawiony jest stołami, a przy tych stołach siedzieli polscy księża – więźniowie, którym rozkazano spisywać nasze dane. I proszę sobie wyobrazić, że kiedy podeszliśmy do przypisanego nam stołu, to okazało się, że siedzi przy nim ksiądz Malinowski, który pochodził z tej samej wsi co ojciec! Kiedy zobaczył ojca, to wstał i powiedział: „Felek, to myśmy się tutaj musieli spotkać, po tylu latach…”. Ksiądz Malinowski przeżył obóz i był później proboszczem w Międzylesiu pod Warszawą.

Jak wyglądały kolejne etapy przyjmowania do piekła na ziemi?

Esesmani rozkazali nam rozebrać się do naga i zagnali nas do łaźni. Po łaźni dostaliśmy obozowe ubrania – ale wówczas Niemcy nie dysponowali już pasiakami, dano nam rzeczy po poprzednich więźniach. Po tych wszystkich, powiedzmy, czynnościach wstępnych porozdzielano nasz transport na poszczególne bloki. Nasza trójka trafiła do bloku 25 – blokami nazywano obozowe baraki. W tymże bloku były cztery sztuby [izby – przyp. red.], a w jednej sztubie mieściło się około 1200 osób. Minął tydzień i któregoś dnia kapo zaczęli wywoływać z naszego bloku ludzi po numerach. Mój numer obozowy to 105 608. I wśród tych wywołanych znalazł się mój brat. Okazało się, że trafił do grupy, którą przeznaczono do pracy w zakładach lotniczych we Frankfurcie nad Menem [zakłady Adlera w samym centrum miasta – przyp. red.]. Kiedy do Frankfurtu zbliżała się armia amerykańska, to pracujących tam więźniów z powrotem ewakuowano do Dachau. Przepraszam, że płaczę, kiedy wspominam tę chwilę, bo ja to wszystko mam przed oczyma… Akurat jak wrócił brat, to ja byłem w szpitalu. Dwa razy tak straciłem z głodu i osłabienia przytomność, że nie pamiętam, kto zaniósł mnie na blok szpitalny… Dwukrotnie obozowi lekarze uratowali mi życie – dosłownie, bo za drugim razem po prostu zostawili mnie przy sobie, nie wypisując z izby chorych, choć już byłem podleczony. I za tym drugim razem, gdy wróciła mi świadomość, zapytali mnie, czy mam brata Tadeusza. Kiedy potwierdziłem, to tylko powiedzieli, że akurat wrócił z fabryki do obozu. Ojciec wtedy był na terenie tak zwanych wolnych bloków – tak je nazywano, bo ich mieszkańcy wychodzili do pracy poza obóz. Ojciec zielonego pojęcia nie miał o krawiectwie, ale się zgłosił do pracy jako krawiec i za drutami obozowymi przyszywał guziki do mundurów.

A czy Pana w obozie przypisano do jakiejś konkretnej pracy?

Nie, ja byłem w tak zwanych blokach zamkniętych – właściwie umieralniach. Brata wywieźli do fabryki, ojciec dostał się do wspomnianego zakładu krawieckiego, a ja całe dnie spędzałem bezczynnie – i to też była tortura, z przerwami na szpital… Po nocy trzeba było z baraku wyjść na zewnątrz, oczywiście niezależnie od pogody. Pamiętam, że zimą, w mroźne dni ludzie tworzyli tak zwane kotły. Polegało to na tym, że jeden człowiek stawał, a wokół niego tworzył się wianuszek ludzi – wszystko, żeby zrobiło się im cieplej. Na mojej sztubie sztubowym był Niemiec, bez jednej ręki – dobrze to zapamiętałem, który na widok kotła brał szlauch i polewał tych nieszczęśników zimną wodą… Tam nikt długo nie chorował – człowiek stał, a za chwilę padał na ziemię i już nie wstawał… Tak więc w Dachau ludzie umierali zarówno przez ciężką pracę ponad ludzkie siły, jak i podczas bezczynności… A spoiwem wszystkich cierpień był głód. Ale wróćmy do spotkania z bratem – moja opowieść może wydawać się chaotyczna, jednak dobrze oddaje tę chwilę… Wybiegłem ze szpitala prosto do bramy, za którą stał ojciec pośród innych więźniów, i pytam go przez tę bramę, gdzie Tadeusz. I wtedy ojcu pociekły łzy z oczu, a obok rozpłakał się stojący chłopak – szkielet obciągnięty skórą… „To ty nie poznajesz brata” – odpowiedział mi ojciec, a ten „żywy trup” obok to był właśnie Tadeusz… Gorejące oczy głęboko zapadnięte w oczodołach… [płacz] Ale przeżył! Przeżyliśmy wszyscy…

Pamięta Pan, kiedy to było dokładnie?

Jakiś tydzień albo dwa tygodnie przed wyzwoleniem obozu przez Amerykanów [wyzwolenie nastąpiło 29 kwietnia 1945 – przyp. red.]. Brat trafił do szpitala i powiem panu, co go uratowało. Mianowicie więźniowie z Europy Zachodniej – Belgowie, Francuzi i inni – otrzymywali paczki, w których prócz jedzenia były leki. I kiedy taki więzień – pomimo tych paczek – umierał, lekarze wykorzystywali jego leki do leczenia tych nieszczęśników, którzy nic nie otrzymywali, czyli między innymi nas, warszawiaków. Pamiętam chwilę, gdy wjechali do Dachau pierwsi amerykańscy żołnierze – trzystu zwiadowców na jeepach. Ponoć wcześniej trzem więźniom udało się uciec z obozu, przedrzeć przez linię frontu i to dzięki nim ci zwiadowcy tak szybko dotarli do Dachau. To byli zwiadowcy z trzeciego batalionu 157 Pułku podpułkownika Felixa L. Sparksa. Pierwsze, co zobaczyli, to trzydzieści wagonów towarowych stojących w szczerym polu. Kiedy do nich podeszli, uderzył w ich nozdrza okropny fetor, a gdy je otworzyli, każdy z nich po brzegi wypełniony był zwałami nagich ciał – a właściwie ludzkich szkieletów obciągniętych skórą. Po tym, co zobaczyli, sprawili esesmanom krwawą łaźnię, a ci mieli wyjątkowego pecha, bo zwiadowcami dowodził czystej krwi Czirokez, porucznik Jack Bushyhead o indiańskim nazwisku Wódz Przesławny Orzeł. On schwytanych esesmanów postawił pod ścianą i osobiście otworzył do nich ogień z cekaemu. Amerykańskie władze wojskowe go rozgrzeszyły, a więźniowie nazwali dobroczyńcą. Sam nie wiem, czy nie zachowałbym się podobnie na miejscu porucznika i jego żołnierzy, gdybym zobaczył te wagony…

Ja panu odpowiem tylko tyle, że radość na widok tych amerykańskich chłopaków jest nie do opowiedzenia… Nie do opowiedzenia! Po wyzwoleniu przebywaliśmy w Dachau jeszcze około dwóch tygodni. Paradoksalnie to był bardzo trudny okres, bo ci zwiadowcy i kolejni amerykańscy żołnierze zarzucili nas jedzeniem. Wielu więźniów, nie mogąc się oprzeć, pochłaniało ten chleb i konserwy – i umierało. Pamiętam, jak lekarze wysłali mnie do bloków, bym apelował i prosił o powstrzymanie się od jedzenia, bo wygłodzony organizm reagował skrętem kiszek i śmiercią. Niektórzy posłuchali… Po tych dwóch tygodniach Amerykanie przewieźli nas do poniemieckich koszar wojskowych, w których jako dipisi czekaliśmy kilka miesięcy na transport do kraju. Okazało się, że będzie to pociąg rosyjski, którym mieli wracać Rosjanie – jeńcy i przymusowi ro botnicy. Do tego transportu dołączono jeden wagon polski i na tym wagonie wywiesiliśmy biało-czerwoną flagę. Kiedy tę flagę na granicy swojej strefy okupacyjnej zobaczyli Amerykanie, to nasz wagon rozkazali odpiąć, bo bali się, co z nami się stanie w komunistycznej strefie.

Myśmy jednak bardzo chcieli wracać do Polski i już w kolejnym transporcie przejechaliśmy bez naszej flagi. Sowieci wobec nas i innych byłych więźniów zachowywali się okropnie – brutalnie. Proszę sobie wyobrazić, że razem z nami kordon przekroczyło kilku Amerykanów przebranych w cywilne ubranie – być może w celach wywiadowczych. Kiedy sołdaci podeszli do jednego i zaczęli go szarpać, by oddał „czasy”, ten wyciągnął pistolet i zranił jednego z nich, a następnie uciekł. Rosjanie wywozili z Niemiec dosłownie wszystko – łącznie z wyciętym drzewem z lasu. I najmniej w tych transportach ważni byli ludzie… w tym ich właśni rodacy.

Których w większości czekały łagry za „hańbę przebywania w niemieckiej niewoli…

Otóż to. Nasza dalsza droga przez Niemcy wyglądała tak, że łapaliśmy różne pociągi, które jechały na wschód – czasem za pozwoleniem konwojentów, a czasem nie… Niebezpieczna to była droga. Szczęśliwie jednak dojechaliśmy do Legnicy. Tu w urzędzie repatriacyjnym dostaliśmy po sto złotych na osobę i ruszyliśmy dalej – do Warszawy. Niestety, na miejscu okazało się, że nasz dom jest całkowicie zrujnowany. Ojciec zdecydował, że trzeba jechać na wieś, do rodziny, gdzie była też mama z naszym młodszym rodzeństwem.

Na tejże wsi musieliśmy zaczynać wszystko od nowa… Powojenna bieda jest dziś nie do wyobrażenia. Powiem panu tylko tyle, że czasem byliśmy bardziej głodni niż w Dachau… Ojciec nie miał dużego pojęcia o gospodarowaniu, ale się starał. Niestety, zachorował na raka żołądka i zmarł. Wszystko spadło na moje barki – czternastolatka…, bo najstarszy brat od razu wyjechał do Warszawy. Trudziłem się na wsi do 1949 roku i też postanowiłem wrócić do Warszawy. Pierwszym moim zajęciem była praca gońca w spółdzielni wydawniczej „Książka i Wiedza”, a następnie szkoła średnia – technikum elektryczne. I potoczyło się życie, ale te chwile z obozu w Dachau są nie do wymazania…

Wywiad został opublikowany w 4. numerze kwartalnika „Polska Zbrojna. Historia” w 2024 roku.

Rozmawiał: Piotr Korczyński

autor zdjęć: Piotr Korczyński

dodaj komentarz

komentarze


I Forum Bezpieczeństwa i Przemysłu Obronnego
 
Kajakarze, pięściarze i lekkoatletka CWZS-u na podium
Polska i Litwa w awangardzie NATO
Wojska inżynieryjne wzmacniają granicę
Incydent na strzelnicy
Ustawa bliżej żołnierzy
Sportowcy z „armii mistrzów” pokazali klasę
Bursztynowa Dywizja w akcji
Szkice strzelca spod Monte Cassino
Święto zwiadowców
Offset Wisły w praktyce
ORP „Orzeł”. Jak zaginął?
Knowledge for Difficult Times
Wydatki na bezpieczeństwo to fundament
„Flota cieni” stwarza zagrożenie
W drodze do Wielkiego Szlema Komandosa
Nurkowie bojowi WS wyróżnieni
Kontrakty dla firm produkujących na rzecz obronności
Osiemnaste urodziny wojsk specjalnych
Pamięć o polskich bohaterach z Monte Cassino
„Misja Zdrowie” – profilaktyka dla weteranek
Szybujące bomby dla sił powietrznych
Kolejna rozmowa Trumpa i Putina. Czy coś z niej wyniknie?
Nowa partia Abramsów już w Polsce
MON: Polska nie wyśle wojsk na Ukrainę
Ukraińcy i Rosjanie spotkali się pierwszy raz od 2022 roku
Kilometry pamięci
Apache’e nadlatują
Unijne pożyczki na obronność. Polska beneficjentem programu SAFE
Cel: być gotowym do służby na granicy
Bezzałogowce w Wojsku Polskim – serwis specjalny
Bohater odtrącony
Pierwsza misja Gripenów
Nasi czołgiści najlepsi
Bat na wrogów i niepokornych
Pod siatką o medale mistrzostw WP
Piorun – polska wizytówka
Gospodarka i bezpieczeństwo przyszłością Europy
Żołnierz influencer?
Ustawa o obronie ojczyzny – pytania i odpowiedzi
Podejrzane manewry na Bałtyku
Kolejne K9 dla zawiszaków
Gdy zgasną światła
Tysiące dronów dla armii
Atom utracony
Żołnierze z dodatkiem od czerwca
Pamiętamy o bohaterach spod Monte Cassino
Spartakiadowe zmagania w Łasku
Jak daleko do końca wojny?
Podchorążowie z AWL na podium w grach wojennych w Waszyngtonie!
Parlament pracuje nad wypowiedzeniem konwencji ottawskiej
Polska dołącza do satelitarnej elity
Typhoony i Gripeny nad Bałtykiem
Biało-czerwona na Monte Cassino
Rosyjska maszyna Su-24 przechwycona przez polskie F-16
Wsparcie dla polskich Abramsów
Pomoc na wodzie i pod wodą
Polskie Pioruny dla Belgii
Mamy pierwszych pilotów F-35
Atak na masową skalę. Terytorialsi ćwiczyli z amerykańskimi żołnierzami
Misja PKW „Olimp” doceniona
Trudny los zwycięzców
Mistrzyni olimpijska najszybsza na Bali
Siła sojuszniczego działania
Wszystko co najważniejsze zaczyna się w Dęblinie

Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO