Obrona Poczty Polskiej to jeden z najważniejszych epizodów heroicznej walki z niemieckim najeźdźcą 1 września 1939 roku. Pocztowcy odpierali szturmy przez kilkanaście godzin. Jak wyglądały przygotowania do obrony i co się stało z tymi, którzy przeżyli? Losy bohaterów przybliża Marek Adamkowicz, kierownik Muzeum Poczty Polskiej w Gdańsku.
Samochód pancerny ADGZ podczas ataku na Pocztę Polską.
Wiadomo, że Niemcy zaplanowali atak na Pocztę Polską już w lipcu 1939 roku. Czy w swoich założeniach spodziewali się oporu? Wiedzieli, z kim będą mieli do czynienia?
Marek Adamkowicz: Plan zajęcia budynku Poczty Polskiej był częścią większej operacji przejmowania polskich obiektów na terenie Wolnego Miasta Gdańska. Poczta była ważna, ale nie jedyna. Faktem jest jednak to, że tylko tutaj – poza Westerplatte – doszło ostatecznie do zorganizowanego oporu. Okazało się wówczas, że pierwotny plan i szacunki Niemców są nieadekwatne do sytuacji, a to z tego względu, że między lipcem a końcem sierpnia wiele się zmieniło. Polacy wykorzystali ten czas, przygotowując się do odparcia ataku.
Jeżeli chodzi o samych pocztowców, to dla Niemców nie było tajemnicą, że będą mieli do czynienia z przeciwnikiem mającym przeszkolenie wojskowe. W okresie międzywojennym obejmowało ono zresztą również leśników i kolejarzy. Do tego dochodził, rzecz jasna, obowiązek odbycia zasadniczej służby wojskowej. To były jawne informacje, które Niemcy brali pod uwagę. Spodziewali się też, że pocztowcy będą uzbrojeni, tyle że nie znali do końca ilości i rodzaju uzbrojenia, jakie zgromadzono w budynku poczty.
Kiedy Niemcy zaatakowali gmach przy pl. Heweliusza około godziny 4.45, w środku znajdowało się niespełna 60 osób. Jak wyglądało życie i praca pocztowców tuż przed wybuchem wojny? Przez cały czas byli w gotowości?
Na pewno był stan oczekiwania na rozwój wypadków. Dotyczyło to wszystkich trzech urzędów Poczty Polskiej w Wolnym Mieście Gdańsku. W przypadku głównej placówki w tygodniach poprzedzających wybuch wojny wprowadzono wzmocnione dyżury nocne. Co ważne, złożone z pocztowców dywersyjne grupy bojowe stawiano w pogotowiu już w marcu 1939 roku przy okazji zajęcia przez Niemców Kłajpedy. W kwietniu były urodziny Hitlera i wtedy też liczono się z tym, że w Wolnym Mieście Gdańsku może dojść do lokalnego puczu, więc ten stan napięcia utrzymywał się na pewno od wczesnej wiosny 1939 roku.
W ostatnich dniach sierpnia urząd pracował na tyle, na ile to było możliwe, gdyż samo życie w Wolnym Mieście Gdańsku zamarło. Pracy było mało, przychodziły pojedyncze listy, telefony, telegramy. Statki opuściły port, komunikacja kolejowa między Polską a WMG została przerwana. Polacy, którzy chcieli się stąd wydostać i zaciągnąć do wojska, mieli problem z przekroczeniem granicy. Wszystko to pokazywało, że zbliża się moment przesilenia.
W nocy 31 sierpnia pocztowcy pełnili normalny dyżur? Niespełna 60 osób w budynku wydaje się ogromną liczbą, jeśli wziąć pod uwagę wszystkich pracowników Poczty Polskiej w WMG.
Te niespełna 60 osób to rzeczywiście sporo, zważywszy, że Poczta Polska w Gdańsku liczyła przed wojną około setki pracowników. Niemal do ostatniej chwili odbywała się jednak pewna rotacja. 31 sierpnia 1939 roku budynek Poczty Polskiej opuściło kilka telegrafistek. Dla nich to był normalny czwartek. Skończyły pracę i poszły do domów, nie było w tym nic nadzwyczajnego. Warto też pamiętać, że niektórzy z obrońców mieszkali w gmachu Poczty Polskiej, ponieważ na górnych kondygnacjach znajdowały się mieszkania służbowe. Ale w dniu ataku był tu również na przykład dyrektor Jan Michoń, który do pracy dojeżdżał z Gdyni. Jedno z mieszkań zajmował dozorca i jego żona, którzy wychowywali 10-letnią Erwinę Barzychowską. Stała się ona najmłodszą ofiarą ataku na Pocztę Polską.
Co wiemy o przeszkoleniu i doświadczeniu wojskowym obrońców?
Większość z nich miała takie przeszkolenie. Alfons Flisykowski, który po śmierci Konrada Guderskiego dowodził obroną Poczty Polskiej, był weteranem wojny polsko-bolszewickiej. Ukończył szkołę podoficerską i stał na czele zakonspirowanej organizacji bojowej pocztowców. Z kolei Guderski był człowiekiem doświadczonym, jeśli chodzi o działania dywersyjne. Przed przybyciem do Gdańska brał udział w akcjach specjalnych na terenie Czechosłowacji.
Guderski trafił do Gdańska w bardzo tajemniczych okolicznościach. Podobno pocztowcy nie znali nawet jego nazwiska?
Aby nie wzbudzać podejrzeń, był przedstawiany jako „inspektor Konrad”. Ktoś przysłany z Warszawy do przeprowadzenia wewnętrznej kontroli. W rzeczywistości ppor. Konrad Guderski zajmował się przygotowaniem obrony budynku. Poznał jego mocne i słabe strony. Był inżynierem po studiach politechnicznych, w wojsku uzyskał specjalizację saperską. Wiedział więc doskonale, jak stworzyć punkt oporu.
Niemieccy żołnierze prowadzą wziętych do niewoli obrońców Poczty Gdańskiej.
Guderski zlustrował też podległych mu pocztowców. Nie wiadomo, czy rozmawiał z każdym osobiście, ale sprawdzał na pewno, kim dysponuje. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że kiedy w połowie sierpnia 1939 roku jeden z członków zakonspirowanej grupy bojowej został zatrzymany przez gestapo, to w obawie przed dekonspiracją ewakuowano z Wolnego Miasta Gdańska do Polski dziesięć powiązanych z nim osób. W ich miejsce sprowadzono tyle samo pocztowców z Bydgoszczy, Gdyni i Rumi.
W wielu miejscach można przeczytać, że Guderski ściągnął ich do wzmocnienia obrony Poczty Polskiej.
Tak, ale właśnie biorąc pod uwagę wspomnianą ewakuację dziesięciu pocztowców krótko przed atakiem, trzeba raczej mówić o uzupełnieniu stanu załogi, a nie wzmocnieniu ponad miarę. Widać, że Guderski miał obliczone, ile osób potrzeba do utrzymania budynku.
Co wiemy o tych dziesięciu pocztowcach z uzupełnienia? Czy byli to ludzie doświadczeni w boju?
Na pewno mieli przeszkolenie wojskowe, niektórzy byli weteranami wojny polsko-bolszewickiej albo mieli jakąś specjalizację, chociażby w obsłudze karabinu maszynowego, co było bardzo istotne w kontekście planowanej obrony Poczty Polskiej. Wspólnym mianownikiem dla tamtej dziesiątki był fakt, że wszyscy (albo większość) byli kawalerami bez rodziny. Co ciekawe, takich obrońców z uzupełnienia miało przyjechać do Gdańska więcej. Dopiero w 2018 roku wyszło na jaw, że jeden z pocztowców, Władysław Gliński, nie dotarł na miejsce, choć pod koniec sierpnia otrzymał polecenie wyjazdu służbowego do Gdańska. Przez kilkadziesiąt lat nikt o nim nie wiedział w kontekście obrony Poczty Polskiej. Pytanie, dlaczego nie dojechał i czy takich osób było więcej?
Polscy obrońcy ginęli w trakcie walk. Po kapitulacji Niemcy zastrzelili między innymi dyrektora Jana Michonia, który wyszedł z białą flagą, a 10-letnia Erwina zmarła kilka tygodni później w wyniku poparzeń. Większość pocztowców została w październiku 1939 roku rozstrzelana. Ale wiadomo też o udanej próbie ucieczki.
W dniu 1 września sześciu pocztowcom udało się opuścić teren poczty. Franciszek Mionskowski dotarł w okolice Letnicy – Nowego Portu, gdzie został złapany, dołączony do grupy wziętych do niewoli obrońców i z nimi rozstrzelany. Alfons Flisykowski zrezygnował z dalszej ucieczki. Był ranny i z jednej strony nie chciał być obciążeniem dla kolegów, z drugiej zaś mógł czuć się odpowiedzialny za ludzi, którymi dowodził. Nie chciał ich opuścić. Został zatrzymany kolejnego dnia i rozstrzelany po „procesie”. Tylko czterej obrońcy przeżyli wojnę.
Co się stało z tą czwórką?
Zaraz po ucieczce, różnymi drogami, przedarli się przez linię frontu i skryli na Kaszubach. Oczywiście milczeli na temat swego udziału w walkach o pocztę. Pamiętajmy, że był to czas krwawej pomorskiej jesieni. Po wsiach szalał terror. Andrzej Górski – jeden z dziesięciu, którzy przyjechali do Gdańska w ramach uzupełnienia – wyjechał pod koniec 1939 roku w głąb Polski i włączył się w działalność konspiracyjną. Reszta pozostała na miejscu, przy czym jeden z obrońców, Franciszek Mielewczyk, został później wcielony do Wehrmachtu. Generalnie każdemu z tej czwórki przyświecała strategia przetrwania. Natomiast po wojnie żyli w ramach nowego systemu i aż do lat sześćdziesiątych byli niejako anonimowi. Nie wiedziano lub kwestionowano, że ktoś oprócz Małgorzaty Pipkowej, żony dozorcy, mógł przeżyć obronę Poczty Polskiej. Sami zainteresowani długo milczeli, a kiedy już się przyznawali, to nie chciano im wierzyć. Po wojnie targały nimi ambiwalentne uczucia. Walczyli o przeżycie i to im się udało, czuli jednak ciężar, że ich koledzy zginęli.
Obrońca Poczty Polskiej trafił do Wehrmachtu?
Tak, jak wielu innych mieszkańców Pomorza, których Niemcy postawili przed okrutnym wyborem – albo służba w wojsku, albo zesłanie do obozu koncentracyjnego. W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że Franciszka Mielewczyka los zaprowadził ostatecznie do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.
Pocztowcy rozstrzelani przez Niemców przez lata spoczywali w nieoznakowanej mogile. Dopiero w 1991 roku natrafiono na ich szczątki w trakcie prac budowlanych. Dlaczego trwało to tyle lat, a ostatecznie i tak zdecydował przypadek?
Od początku wiedziano, że obrońcy Poczty Polskiej zostali skazani na karę śmierci i rozstrzelani. To nie było tajemnicą, bo poszły zawiadomienia do rodzin. Jednocześnie polscy więźniowie, którzy byli świadkami egzekucji i brali udział w chowaniu zwłok, relacjonowali, że do mordu doszło na strzelnicy policyjnej na gdańskiej Zaspie. Po wojnie prowadzono tam prace sondażowe w celu odnalezienia zwłok, jednak bez skutku. Powód był prosty: teren rozległy, metody prymitywne.
Dopiero w 1991 roku, zupełnie przypadkowo, natrafiono na ludzkie szczątki. Początkowo nie powiązano ich z obrońcami Poczty Polskiej, bo na terenie Gdańska stosunkowo często trafia się na tego rodzaju pozostałości po wojnie. Sprawę przesądziła liczba pogrzebanych, tj. 38 osób, oraz znalezione przy nich elementy przedwojennego umundurowania pocztowego. Wezwany na miejsce znaleziska Stanisław Tysarczyk, były pracownik Poczty Polskiej w WMG, rozpoznał elementy służbowych uniformów.
Niemcy zamordowali obrońców Poczty Polskiej po „procesie” sądu, który między innymi pogwałcił konwencję haską. Pocztowcy zostali niesłusznie uznani za partyzantów i bezprawnie skazani na karę śmieci. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych praca Dietera Schenka, autora książki „Polska Poczta w Gdańsku – historia pewnego niemieckiego morderstwa sądowego”, doprowadziła do oddania pocztowcom sprawiedliwości.
Dieter Schenk wykorzystał swoje doświadczenie kryminologa i znajomości w RFN do ujawnienia prawdy o „procesie” obrońców Poczty Polskiej. Robił to pod presją niemieckich mediów, ale za to z zaangażowaniem rodzin pocztowców i polskich instytucji. Był „kołem zamachowym”, jeśli chodzi o doprowadzenie do rewizji wyroku. Gdyby nie on, sprawa na pewno nie zostałaby wyjaśniona w taki sposób. Determinacja tego człowieka jest nie do przecenienia!
Dzięki niemu w latach dziewięćdziesiątych sąd w Lubece uniewinnił pocztowców, a ich rodziny dostały odszkodowanie.
Odszkodowania były symboliczne, ale z perspektywy rodzin pocztowców najważniejsze było oficjalne uniewinnienie. Oczywiście dla bliskich obrońcy byli bohaterami – niepodważalnie od samego początku. Natomiast wydany po latach wyrok stanowił potwierdzenie dla świata, że pocztowcy nie byli bandytami, jak chciała ich przedstawić propaganda nazistów.
W związku z 85. rocznicą wybuchu II wojny światowej przygotowaliśmy specjalne wydanie „Polski Zbrojnej”.
Zapraszamy do lektury!
autor zdjęć: NAC
komentarze