Niebawem miną dwa lata od ukraińskiej kontrofensywy, w wyniku której uwolniono spod okupacji Charkowszczyznę. W wielu odbitych miejscowościach odkryto masowe groby i inne ślady brutalnej polityki Rosjan. Świat przyjął te informacje z oburzeniem i… szybko zapomniał. Tymczasem na dotkniętych przez „ruski mir” terenach wciąż mieszkają ludzie, każdego dnia mierzący się ze skutkami chwilowej obecności Rosjan. Ba, wielu z nich nadal żyje w cieniu rosyjskiego zagrożenia – w zasięgu armat i rakiet, którymi najeźdźcy bez skrupułów ostrzeliwują obiekty cywilne.
– I tak tu nam czas leci – wzdycha mieszkaniec wsi Cyrkuny. Kilka dni wcześniej w jego dom trafił rosyjski Grad; budynek został doszczętnie zniszczony. – Od tragedii do tragedii – precyzuje mój rozmówca. Wraz z nim dach nad głową straciły 93-letnia matka i 70-letnia siostra. Cała trójka mieszka teraz w budyneczku gospodarczym, w niewielkim pomieszczeniu, które służy za kuchnię, sypialnię i spiżarnię.
Za domy i mieszkania, które w wyniku działań wojennych nie nadają się do remontu, Ukraińcy otrzymują odszkodowania. Przyznawany jest im certyfikat, który upoważnia do zakupu lokalu w innym miejscu (coś jak bon, który dawał Polakom sposobność nabycia dowolnej usługi turystycznej o zdefiniowanej wartości). Urzędy mają obowiązek działać niezwłocznie, o co trudno, gdy nieruchomość ma nieunormowany status prawny. Ktoś coś kupił od rodziny, więc po co „papier” na to, transakcję przypieczętowano alkoholem i żyło się dalej jak na swoim. Tyle że w przypadku zniszczenia domu własność trzeba udowodnić, bez tego nici z certyfikatu.
– Macie wszystkie niezbędne dokumenty? – pytam poszkodowanego 58-latka. Ten macha ręką, zrezygnowany i zirytowany. W takiej sytuacji są tysiące mieszkańców wiejskiej Charkowszczyzny. Smutne? Owszem, ale są też sytuacje, które napawają optymizmem. Najpierw jednak odrobina retrospekcji. W styczniu 2023 roku przejechałem przez całą wolną Ukrainę, jadąc do frontowego wówczas Bachmutu. W towarzystwie kilku wolontariuszy odbyłem podróż przez ciemność, nie tylko z uwagi na długie zimowe noce. To był szczytowy moment rosyjskiej kampanii rakietowej, wymierzonej w ukraińską energetykę. Z braku prądu, ale i za sprawą celowego zaciemnienia przejazd nawet przez największe miasta wymagał iście kociego wzroku.
Owa ciemność – poza typowymi zagrożeniami dla podróżnych – skrywa też bolesne tajemnice. W okolicach wyzwolonego jesienią 2022 roku Iziumu stanęliśmy przed betonową barierą, blokującą wjazd na wysadzony przez Rosjan most. Gdzieś w pobliżu była tymczasowa przeprawa, postanowiłem więc się rozejrzeć. Szybko ustaliłem, że jesteśmy w centrum jakiegoś przysiółka. Po obu stronach rozoranej drogi stały typowo ukraińskie niewielkie chatki i bez wojny wyglądające jak siedem nieszczęść. Przyzwyczajony do ciemności wzrok pozwalał dostrzec całe pokaleczone bryły. Zarwane dachy, wybite okna, przestrzelone ściany. Powalone płoty, wrak auta – popularnej na Wschodzie łady kopiejki. I ani śladu żywej istoty, choćby zdziczałych psów, które w Donbasie kręcą się hordami. Osada była martwa. Na jednym z budynków widniało zaś wielkie „Z” wymalowane białą farbą, widoczne i bez światła latarki. Żołnierze Putina w ten sposób pieczętowali „powrót” wiosek do „rosyjskiej macierzy”. „Z” w tym przypadku znaczyło tyle co „to nasze”. I zwykle wiązało się z destrukcją. Całkowitą, którą można skwitować stwierdzeniem: „byli ludzie – nie ma ludzi”. W drodze z i do Bachmutu widziałem wiele tak potraktowanych osad. Wyzwolonych gruzowisk…
Zniszczenia w dzielnicy szewczenkowskiej w centrum Charkowa po rosyjskim ataku 5 sierpnia 2024 r.
W lipcu 2024 roku wróciłem w opisane okolice – nadal wyglądają żałośnie (choć w letnim anturażu i otoczeniu przyrody błyskawicznie wdzierającej się w porzucone posesje trochę jakby mniej). Wciąż mnóstwo jest tabliczek ostrzegających przed minami, wciąż niemal bezludnie, ale właśnie – widać już ślady pierwszych powrotów. Takich na stałe, którym towarzyszą remonty zburzonych domostw. Wygląda to surrealistycznie – pojedyncze restaurowane chałupy, zewsząd otoczone gruzowiskami. „Tak musiały wyglądać polskie wsie i miasteczka, wyzwolone spod niemieckiej okupacji” – gdy naszła mnie ta refleksja, ustąpiło przekonanie o bezsensowności życia pośród ruin.
Jednak największą dawkę optymizmu co do przyszłości Charkowszczyzny daje stolica obwodu. Nigdy przez Rosjan niezdobyta – choć próbowali i nadal próbują, czego przykładem podjęta w maju ofensywa. Z jej powodu Charków opuściło wiele organizacji i przedstawicielstw dyplomatycznych. Sytuację uznano za potencjalnie eskalującą oraz zagrażającą zdrowiu i życiu personelu. Nazbyt pochopnie, bo nie dość, że Ukraińcom udało się atakujących zatrzymać, to jeszcze zniszczyli terroryzujące charkowian wyrzutnie rakiet rozstawione wokół rosyjskiego Biełgorodu. W rezultacie metropolia jest dziś bezpieczniejsza niż wiosną – oczywiście w relatywnym tego słowa znaczeniu.
W centrum bez trudu można znaleźć ślady ostrzałów, miasto opuściła jedna czwarta stałych mieszkańców. Widać to po ruchu pieszym i samochodowym. Ale gotowych wyciągać pochopne wnioski o rzekomym exodusie charkowian odsyłam do podmiejskich lasów i nad zbiorniki wodne. Mieszkańcy metropolii przywykli do rosyjskiego zagrożenia – kto miał przed nim uciec, już uciekł. Dziś częściowa absencja „na mieście” to skutek lata i wakacji, a więc wyjazdów urlopowych (które w Polsce często uchodzą za niewyobrażalne z powodu błędnych, martyrologicznych wyobrażeń o wojennej codzienności). Wyjątkowo upalnego lata, które nastało w realiach niedostatków energii – warto zaznaczyć. Zniszczone przez Rosjan elektrownie nie pracują, Ukraina racjonuje prąd, ponad 40-stopniowe upały w mieszkaniach pozbawionych energii – a więc klimatyzacji, a często też i wody – skłaniają ludzi do ucieczki na łono przyrody. Ot, wojenna pragmatyka i kolejna ilustracja ludzkiej niezłomności, którą świetnie wyraża fraza: „bo życie musi trwać”. No więc trwa.
autor zdjęć: Titov Yevhen/ABACA/Abaca/East News
komentarze