To miało być niewielkie lokalne starcie. Jednak ciasna sieć sojuszy, która oplatała ówczesną Europę, sprawiła, że walki w mgnieniu oka rozlały się na niemal cały kontynent i wykroczyły daleko poza jego granice. 28 lipca 1914 roku Austro-Węgry uderzyły na Serbię, tym samym zapoczątkowały I wojnę światową, jeden z najkrwawszych konfliktów zbrojnych w historii.
Stanowisko ciężkiego karabinu maszynowego Schwarzlose wz. 07/12 w okopie. Legioniści z Oddziału Karabinów Maszynowych jednego z pułków Legionów Polskich w maskach przeciwgazowych.
Rankiem 28 lipca 1914 roku śródmieście Belgradu zadrżało w posadach. Na miasto spadały kolejne pociski. Jak się wkrótce okazało, ostrzał prowadziły austriackie okręty, które pływały po granicznym wówczas Dunaju. Wśród mieszkańców wybuchła panika. Władze Serbii zarządziły natychmiastową ewakuację ważniejszych urzędów do Niszu, położonego 250 kilometrów na południe. „Austria wypowiedziała nam wojnę. To jest jej koniec. Niech Bóg da nam zwycięstwo” – stwierdził gen. Radomir Putnik, dowódca serbskiej armii. Zgoła inaczej widzieli to Austriacy. Dowódcy w Wiedniu wręcz rwali się do boju. Wierzyli, że zwycięstwo pozwoli wzmocnić kraj, a jednocześnie ukróci aspiracje Serbów, którzy chcieli jednoczyć południowosłowiańskie terytoria. Ziemie po części należące przecież do cesarstwa. „Cel wojenny Austro-Węgier był jasny. Serbia miała zostać zmiażdżona. Miała odstąpić część terytorium państwowego Bułgarii, Grecji, Albanii, ewentualnie również Rumunii. Konwencja militarna miała uzależnić ją od monarchii” – podkreśla prof. Janusz Pajewski, historyk specjalizujący się w dziejach I wojny światowej.
Austriacy wierzyli, że batalia będzie krótka i nie wykroczy poza ramy lokalnego konfliktu. Przeświadczenie to zdawała się podzielać spora część europejskich polityków i komentatorów. Wyprawa na Belgrad rychło została ochrzczona mianem „III wojny bałkańskiej”. Rachuby okazały się jednak błędne. Kilkanaście dni później naprzeciw siebie stały już największe światowe mocarstwa.
„Militaryzm posunięty do obłędu”
Ta wojna wisiała w powietrzu od dziesięcioleci. Szybki rozwój gospodarczy Niemiec spowodował, że potrzebowały one surowców. Postawiły na rozbudowę floty i poszerzenie kolonialnego imperium. Taka postawa w coraz większym stopniu niepokoiła Francję i Wielką Brytanię. Obawy były tak duże, że tradycyjni rywale postanowili porzucić animozje i zawrzeć porozumienie. W 1904 roku zawarły układ, który do historii przeszedł jako entente cordiale. Miał on pomóc w hamowaniu zapędów Rzeszy. Wkrótce brytyjsko-francuski tandem został powiększony o Rosję. Imperium carów lizało rany po sromotnej klęsce w wojnie przeciwko Japonii i zbroiło się na potęgę. Rosjanie, podobnie jak zachodni alianci, nie chcieli nazbyt silnych Niemiec. Do tego niepokoiło ich, że najbliższy sojusznik Berlina – Austro-Węgry coraz silniej akcentują swoją obecność na Bałkanach. Rosja, promując ideę panslawizmu, czuła się protektorem południowych Słowian. I tak krok po kroku w Europie krystalizowały się dwa bloki mocarstw.
Do pierwszego przesilenia doszło w 1905 roku, kiedy to Francja za zgodą Wielkiej Brytanii postanowiła rozciągnąć protektorat nad Marokiem. Sprzeciwili się temu Niemcy, którzy wsparli lokalną ludność. Kryzys trwał kilka lat, ale ostatecznie udało się go rozładować. Berlin odpuścił, a w zamian dostał posiadłości w Afryce Równikowej. Tyle że kolejny kryzys dojrzewał już w Europie. W 1908 roku Austro-Węgry wykorzystały słabnącą pozycję Imperium Osmańskiego i dokonały aneksji Bośni i Hercegowiny. Krok ten wywołał poruszenie w Belgradzie. Serbowie również rościli sobie pretensje do tego terytorium, a do głośnych protestów ośmielał ich sojusz z Rosją. Ostatecznie do starcia mocarstw nie doszło, ale Bałkany i tak stanęły w ogniu. Przez półwysep przetoczyły się dwie krótkotrwałe wojny z udziałem między innymi Turcji, Serbii, Bułgarii i Rumunii.
Europa coraz bardziej przypominała beczkę prochu. W poszczególnych państwach nasilały się nastroje nacjonalistyczne. Napięcie tamtych dni doskonale oddają depesze płk. Edwarda Mandella House’a, który w maju 1914 roku podróżował po kontynencie jako wysłannik prezydenta USA Woodrowa Wilsona. „Pisząc z Berlina, donosił o panującej w Rzeszy atmosferze »przesyconej wojną i przygotowaniami wojennymi«” – podkreśla historyk prof. Andrzej Chwalba. „To militaryzm posunięty do zupełnego obłędu” – konkludował oficer. Podobne obserwacje poczynił w Rosji. Starcie zdawało się wisieć na włosku. Z drugiej strony na salonach dominowało przeświadczenie, że do najgorszego jednak nie dojdzie. „Pomiędzy mocarstwami panuje względna równowaga sił, więc nikomu nie opłaca się rozpętywać walk. Poza tym rządzący w Europie monarchowie są jak jedna wielka rodzina. Na pewno się jakoś dogadają…” – argumentowali optymiści.
I w takich okolicznościach doszło do wizyty, która miała przyspieszyć bieg historii i ostatecznie popchnąć świat ku przepaści.
W sarajewskim tyglu
28 czerwca 1914 roku niebo nad Sarajewem było bezchmurne, a ulice zalane słońcem. Na trasie łączącej dworzec kolejowy z centrum miasta od samego ranka gromadziły się grupki odświętnie ubranych mieszkańców. Przyszli, by powitać następcę austriackiego tronu arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i jego żonę Zofię von Chotek. Ale atmosfera w mieście tylko na pozór przypominała sielankę. Faktycznie Sarajewo kipiało od emocji. Miejscowi Serbowie otwarcie demonstrowali niechęć wobec Wiednia. Powtarzali, że Bośnia powinna czym prędzej przejść pod władzę dynastii Karadziordziewiciów. „Mnożyły się akcje antyrządowe. Z Serbii szmuglowano do Bośni i Hercegowiny materiały propagandowe, których autorzy wzywali do stosowania przemocy wobec »habsburskich okupantów«” – wylicza prof. Chwalba. Wiedeń postanowił sięgnąć po radykalne środki. Cesarz częściowo zawiesił bośniacką konstytucję, władze cywilne zaś zastąpił wojskowymi. Polecił też zorganizować w Bośni manewry, które miały przerodzić się w pokaz siły i determinacji armii austro-węgierskiej. Termin ćwiczeń był zresztą nieprzypadkowy. Ich finał przypadał na 28 czerwca, kiedy Serbowie upamiętniają traumatyczną dla narodu klęskę w bitwie przeciw Turkom na Kosowym Polu. „Serbscy nacjonaliści uznali to za obrazę i celową profanację tego, co dla nich święte” – zauważa prof. Chwalba. Na domiar złego, na manewry został wysłany Franciszek Ferdynand, który o Serbii wypowiadał się w raczej mało parlamentarnych słowach. „Dla mnie to kraj zbirów, głupców i śliwek” – powtarzał. Dlatego też w pogodny czerwcowy poranek na widok arcyksięcia wiwatowali jedynie austriaccy urzędnicy oraz lojalni wobec monarchii Chorwaci i muzułmańscy Bośniacy. Serbowie zaciskali pięści i zgrzytali zębami, choć… nie tylko. W tłumie zgromadzonym na trasie przejazdu czaiła się też grupka spiskowców z organizacji Czarna Ręka. Byli to młodzi zapaleńcy, którzy postanowili, że Franciszek Ferdynand nie wyjedzie z Sarajewa żywy. Czarną Ręką z tylnego fotela kierował szef serbskiego wywiadu ppłk Dragutin Dimitrijević zwany „Apisem”. Nawet dziś trudno ponad wszelką wątpliwość stwierdzić, że w jakikolwiek sposób inspirował on wydarzenia, które rozegrały się feralnego dnia. Sam zamach bardziej przypominał bowiem prowincjonalną tragifarsę niż akcję profesjonalistów.
Haubica kalibru 100 mm wraz z obsługą na stanowisku ogniowym, armia austro-węgierska.
Zamachowcy po raz pierwszy uderzyli na moście Ćumurija. Dokładnie o 10.26 w stronę arcyksiążęcej kolumny poleciał granat rzucony przez Nedeljko Čabrinovicia. Pocisk odbił się jednak od płóciennego dachu limuzyny, którą podróżowali dostojni goście, i eksplodował pod samochodem eskorty. Arcyksiążę był wściekły. Ryknął do tłumu: „Przyjeżdżam tu z wizytą, a wy rzucacie we mnie bomby! To oburzające!”. Nie wiedział, że w tłumie czają się kolejni zamachowcy, uzbrojeni w pistolety. Ostatecznie jednak żaden nie strzelił. Vaso Čubrilović doszedł do wniosku, że stoi zbyt daleko, a jego słaby wzrok sprawia, że kontury postaci się rozmywają. Z kolei Gavrilo Princip był w takim stopnia pochłonięty aresztowaniem Čabrinovicia, że nie zdołał odpowiednio szybko zareagować.
Tymczasem arcyksiążę wraz z małżonką złożył krótką wizytę w ratuszu, po czym zapragnął odwiedzić ranionych granatem członków eskorty. Problem w tym, że jego kierowca pomylił drogę. Wjechał w boczną uliczkę, gdzie wpadł prosto na… popijającego herbatę Principa. Ten nie zmarnował drugiej szansy i strzelił do Franciszka Ferdynanda. Druga kula miała dosięgnąć gen. Oskara Potiorka, wojskowego naczelnika prowincji, ale w zamieszaniu dosięgła Zofię von Chotek. Arcyksiążęca para zginęła. Princip nie uciekał. Próbował popełnić samobójstwo, łykając cyjanek, ale ten, jak tłumaczy prof. Chwalba, okazał się zwietrzały. Przed linczem zamachowca uchroniła policja.
Zamach w Sarajewie wstrząsnął europejską opinią publiczną, tyle że na krótko. Wkrótce przedstawiciele elit spokojnie rozjechali się na wakacje. Ale machiny raz wprawionej w ruch nie sposób było zatrzymać.
Symboliczny koniec XIX wieku
Austriacy musieli zareagować. Postanowili zagrać ostro. Wobec Serbii wystosowali dziesięciopunktowe ultimatum. Belgrad, pod groźbą interwencji wojskowej, miał się zgodzić między innymi na usunięcie z wojska i administracji wszystkich oficerów i urzędników „winnych antyaustriackiej propagandy”, ocenzurować podręczniki szkolne i akademickie oraz wszcząć śledztwo w sprawie zamachu. Historycy nie mają wątpliwości: nota została napisana tak, by nie zostawić Serbom pola manewru. A jednak ci przystali na większość żądań. Nie mogli zgodzić się tylko na jedno – żeby Austriacy przeprowadzili na ich terytorium własne, w pełni samodzielne dochodzenie. To oznaczałoby wyrzeczenie się suwerenności. „25 lipca, na dwie minuty przed upływem ultimatum, Serbowie wręczyli posłowi monarchii naddunajskiej odpowiedź – wyjaśnia prof. Chwalba. – Poseł Giesl uznał ją jednak za niesatysfakcjonującą i natychmiast opuścił Belgrad”. Trzy dni później miasto zostało ostrzelane. Do Serbii wkroczyły też austriackie wojska lądowe. Łącznie na wojnę Wiedeń wysłał 200 tysięcy żołnierzy. Serbowie wystawili zbliżone siły. Ich wojska były jednak nieporównanie gorzej uzbrojone i wymęczone dwiema dopiero co zakończonymi bataliami przeciw bałkańskim sąsiadom. A mimo to niespodziewanie zastopowały pochód Austriaków.
Tymczasem w Europie nastąpił efekt domina. Państwa oplecione ścisłą siecią sojuszy zaczęły kolejno ogłaszać mobilizację, wypowiadać przeciwnikom wojnę i wysyłać przeciw nim armie. Wkrótce rozgorzały walki we Francji i na okupowanych przez zaborców ziemiach polskich. Rozlały się też na pozaeuropejskie kolonie. Przywódcy mocarstw zapewniali swoich żołnierzy, że rychło powrócą do domów. Prawda okazała się jednak inna. Wojna trwała ponad cztery lata i pochłonęła blisko 15 milionów ofiar, z tego aż pięć milionów stanowili cywile. W opinii historyków stanowiła symboliczne domknięcie XIX wieku, skok w nowoczesność w najbardziej ponurym jej wymiarze. Przyniosła bezprecedensowy rozwój techniki militarnej, a także nadzieję, że podobna rzeź nigdy więcej się nie powtórzy. Niestety, wkrótce nadzieja ta okazała się płonna…
Podczas pisania korzystałem z następujących publikacji: Andrzej Chwalba, „Samobójstwo Europy. Wielka wojna 1914–1918”, Kraków 2014; Andrzej Chwalba, „Wielka wojna Polaków 1914–1918”, Warszawa 2018; Janusz Pajewski, Pierwsza wojna światowa 1914–1918, Warszawa 1991; Andy Wiest, „Historia I wojny światowej”, Warszawa 2003.
autor zdjęć: NAC
komentarze