Zwycięstwo 2 Korpusu Polskiego w bitwie pod Monte Cassino to zasługa nie tylko świetnie wyszkolonych żołnierzy liniowych, lecz także profesjonalnego personelu medycznego. Dzięki ofiarności i odwadze lekarzy czy sanitariuszy znacząco zwiększały się szanse przeżycia rannych. Wielu z nich szybko wracało do pełnej sprawności bojowej.
Ranni żołnierze samochodem Willys są przewożeni Drogą Polskich Saperów do szpitala polowego. Fot. NAC
Trzon medycznego zaplecza 2 Korpusu Polskiego stanowił personel lekarski związany z działającym od 1930 roku wojskowym Centrum Wyszkolenia Sanitarnego, mieszczącym się w warszawskim Szpitalu Ujazdowskim. Już w trakcie wojny uzupełniono go lekarzami oraz sanitariuszami kształconymi na kursach we Francji i Wielkiej Brytanii. Dzięki temu Korpus w czasie działań wojennych w niewielkim stopniu korzystał ze wsparcia medycznego państw sojuszniczych.
Pierwsza krew
Medycy uwijający się wśród odsłoniętych skał masywu Monte Cassino dokonywali wręcz cudów, żeby uratować życie żołnierzy. Akty ofiarności i odwagi mogłyby posłużyć za inspirację do filmu na miarę słynnej „Przełęczy ocalonych”. W punktach opatrunkowych lekarze udzielali pomocy przez 48 godzin bez przerwy, często pod ostrzałem, w niewygodzie, na klęczkach, pod prowizorycznymi dachami z plandek i koców. Naczelny chirurg 2 Korpusu Polskiego, gen. dyw. Bolesław Szarecki, chociaż miał wówczas już 70 lat, osobiście zajmował się rannymi w głównym punkcie opatrunkowym w wąwozie Inferno.
Sanitariusz Józef Brzeziński, nie zważając na własne bezpieczeństwo, niestrudzenie wyszukiwał i opatrywał rannych na wzgórzu 593. W ten sposób uratował życie prawie 40 żołnierzy. Chociaż sam został trzykrotnie ranny, zszedł z posterunku dopiero na wyraźne polecenie przełożonego. Na wzgórzu Widmo sanitariusz Ludwik Radziszewski także udzielał pomocy bez chwili odpoczynku. Gdy skończyły mu się bandaże, za radą dowódcy,
mjr. Leona Gnatowskiego, podarł swoją koszulę i kawałkami materiału dalej tamował krwotoki. Kiedy sam został ranny, jeszcze dwie godziny udzielał pomocy innym aż do drugiego trafienia, w udo. Po bitwie obu sanitariuszy odznaczono orderami Virtuti Militari.
Bitwa o Monte Cassino to był dla lekarzy, pielęgniarek i sanitariuszy 2 Korpusu Polskiego prawdziwy chrzest bojowy. Zakładano, że w czasie walk w trudnych warunkach, w odsłoniętym terenie górskim, będą bardzo wysokie straty wśród polskich żołnierzy – rzędu kilkuset rannych dziennie. Ironia losu sprawiła, że pierwszymi ofiarami stali się członkowie personelu medycznego.
8 maja o godzinie 17.30 niemiecka artyleria ostrzelała punkt opatrunkowy 5 Kresowej Dywizji Piechoty w wąwozie Inferno, mimo wyraźnego oznakowania go czerwonym krzyżem. Zginęło wówczas dwóch lekarzy (por. Adam Graber, ppor. Wincenty Napora), dwóch sanitariuszy (kpr. Wincenty Giruć i szer. Emil Toczyłowski) oraz kapelan (ks. August Huczyński). Rany odniosło 17 osób. Po tym wydarzeniu punkt opatrunkowy przesunięto w bezpieczniejsze miejsce, zamaskowano siatkami i zrezygnowano z oznaczania go czerwonym krzyżem.
Nowatorskie zmiany systemu
Mimo tego dramatycznego wydarzenia, polskie zaplecze medyczne działało sprawnie dzięki znakomitej organizacji, a także zaangażowaniu personelu. Założono wówczas, że w warunkach bojowych niezbędna jest precyzyjna procedura opieki nad rannymi, dlatego rozłożono ją na cztery etapy. Pierwszy to samodzielne opatrzenie swoich ran przy użyciu opatrunku osobistego. Później pomocy żołnierzowi udzielał sanitariusz (przypadało czterech na kompanię). Trzeci etap stanowiło leczenie w szpitalu polowym, czyli sanitarnym ośrodku ewakuacyjnym (SOE), nazywanym też polowym szpitalem ewakuacyjnym, gdzie często żołnierze przebywali aż do pełnego powrotu do zdrowia i skąd wracali do służby. Tam udzielano im także wsparcia psychologicznego po dramatycznych przejściach w walce. Czwartą fazę stanowiło leczenie specjalistyczne w umiejscowionym na tyłach szpitalu wojennym, dokąd rannych odsyłano z SOE, najczęściej drogą lotniczą.
Pod Monte Cassino, ze względu na niezwykle trudny – bo w warunkach górskich – dojazd do szpitali polowych i działanie w terenie zaminowanym, ten drugi etap był bardzo rozbudowany. Już w tej fazie wprowadzono udzielanie pomocy lekarskiej w formie stosunkowo prostych zabiegów, takich jak nastawianie złamań, oczyszczanie ran, transfuzje czy amputacje. Powstały też pewnego rodzaju lotne punkty szpitalne, czyli czołówki transfuzyjne i chirurgiczne. W dowolnym miejscu można było na przykład błyskawicznie rozstawić dwie sale operacyjne, oświetlane lampami zasilanymi z przewoźnego agregatu. Obsada takiej czołówki składała się z dwóch lekarzy (chirurga i anestezjologa) oraz około dziesięciu sanitariuszy.
Udzielanie pomocy w drugiej fazie rozłożono na poszczególne stacje – rannych najpierw transportowano do batalionowych punktów opatrunkowych (bpo), potem do wysuniętych punktów opatrunkowych i dalej do głównych punktów opatrunkowych (gpo), skąd trafiali do szpitali polowych. Cała ta procedura miała na celu podtrzymywanie opieki nad pacjentem w trakcie niebezpiecznej i długiej (transport czasami trwał nawet cztery godziny) drogi od miejsca zranienia na salę operacyjną.
By usprawnić ewakuację rannych po stromej, pozostającej pod ostrzałem trasie – z bpo w Domku Doktora u podnóży wzgórza 593 do wysuniętego punktu opatrunkowego (wpo) w miejscowości Caira – zorganizowano pewnego rodzaju sztafetę. Wzdłuż ponad dwukilometrowej drogi, mniej więcej co 100 m, w schronach rozmieszczono po kilku noszowych, którzy kolejno przekazywali sobie rannego. Gdzie indziej do wpo poszkodowanych przewożono dżipami. Dopiero transport do gpo odbywał się karetkami.
Kolejne fale rannych
Wśród batalionowych punktów opatrunkowych na szczególne wyróżnienie zasługuje bpo 3 Dywizji Strzelców Karpackich, czyli Domek Doktora. Zorganizowano go w pochodzącym z połowy XIX wieku budynku dawnej pustelni, w pobliżu doliny nazywanej Małą Miską, zaledwie 250 m od pierwszej linii działań wojennych. Mijały go setki polskich żołnierzy ruszających do ataku na wzgórze 593. Tam też później trafiały setki rannych, którym udzielano podstawowej pomocy lekarskiej. Przez pierwszą dobę polskiego natarcia bez przerwy pracowała tam ekipa medyczna pod kierownictwem dr. Alfonsa Wawrzyniaka, która udzieliła pomocy ponad 500 żołnierzom.
Ważnym ogniwem opieki medycznej były również polowe szpitale ewakuacyjne, szczególnie nr 3 i 5 w rejonie Venafro-Pozzilli, do których trafiła zdecydowana większość rannych z gpo. Obu placówkom przydzielono w zespole lekarzy i po osiem pielęgniarek. Trzecim kierował dr Leon Kehle, a piątym dr Stanisław Sikora. W każdym z tych szpitali, czyli w grupach namiotów, zapewniono miejsce dla 200 poszkodowanych – po 50 łóżek dla najcięższych przypadków oraz miejsce na 150 noszy. Przybywających rannych poddawano selekcji, kierując albo na operację, albo na leczenie specjalistyczne do któregoś z położonych na tyłach szpitali wojennych. Wyposażenie oddziału przedoperacyjnego umożliwiało transfuzję krwi, resuscytację oraz wykonywanie zdjęć rentgenowskich. Sala operacyjna mieściła się w dwóch połączonych namiotach, a przy niej oczekiwał ambulans do transportu pacjentów na oddziały szpitalne. Personel spał na terenie oddziałów lub biwakował w pobliżu. Wyżywienie zapewniały stołówki prowadzone przez Pomocniczą Służbę Kobiet. Szpitale nr 3 i 5 przyjmowały rannych na zmianę, co 24 godziny – dawało to każdej placówce czas na przygotowanie pacjentów do transportu do kolejnych szpitali oraz zapewniało miejsca kolejnej fali poszkodowanych.
Sanitariusze w trakcie ewakuacji rannych. Monte Cassino, maj 1944 roku. Fot. NAC
Rannych żołnierzy przyjmował także szpital polowy w Campobasso, zorganizowany w budynkach poklasztornych. Medycy pracowali tam bez przerwy, na trzy zmiany. Jak wspominał jeden z tamtejszych lekarzy, dr Bolesław Kucharski, po odejściu od stołu operacyjnego można było wylewać pot z butów chirurgicznych. Ranni wymagający dłuższego leczenia i nadający się do transportu trafiali na głębokie tyły, do polskich szpitali wojennych na południu Włoch. Placówka w Palagiano, kierowana przez ppłk. lek. Józefa Oktawca, miała dwa tysiące miejsc. W większości mieściły się pod namiotami, tylko salę operacyjną i oddział chirurgiczny ulokowano w miejscowej szkole. Ranni przybywali samolotami na lotnisko, potem wieziono ich do szpitala pojazdami sanitarnymi. W szpitalu w Casamassima, utworzonym i kierowanym przez płk. lek. Tadeusza Sokołowskiego, było z kolei 1200 miejsc. W obu miejscach podczas bitwy o Monte Cassino personel pracował bez przerwy, praktycznie bez snu. Potrzebujących pomocy było tylu, że konwoje z rannymi całkiem blokowały drogi dojazdowe do szpitali.
Wyrwani śmierci
Z danych statystycznych wynika, że przeżywało zadziwiająco wielu spośród tych, którzy trafili do polowych szpitali ewakuacyjnych. Podczas polskiej części bitwy o Monte Cassino śmiertelność w szpitalach w Venafro-Pozzilli oraz Campobasso wynosiła w sumie około 1,5 proc. Kwestią dyskusyjną pozostaje, czy tak liczna rzesza ocalonych była wynikiem kunsztu polskich lekarzy, czy też po prostu wielogodzinny transport przez punkty opatrunkowe przeżywali tylko najsilniejsi oraz najlepiej rokujący ranni. Faktem pozostaje jednak to, że ci, których zdołano dostarczyć do szpitala, mogli mieć pewność, że z opresji wyjdą żywi. Nie sposób więc odmówić polskim medykom profesjonalizmu, wielkiej odwagi i poświęcenia. Dali dowód na to, że w pełni pojmowali sens określenia „służba zdrowia”.
autor zdjęć: NAC
komentarze