Tysiące samolotów, czołgów, dział i ciężarówek. Ale też lokomotywy, wagony, paliwo, żywność, lekarstwa. Od 1941 roku aż do końca wojny Amerykanie przekazali swoim sojusznikom pomoc przekraczającą 50 miliardów dolarów. Wśród nich znalazł się nawet niedawny stronnik Niemiec – ZSRR. Przyjęty 11 marcu 1941 roku program lend-lease pomógł odwrócić losy wojny.
27 czerwca 1942 roku port Hvalfjörður na Islandii opuściło 36 alianckich statków. W ładowniach i na pokładach wiozły wojskowy sprzęt oraz zaopatrzenie warte 700 milionów dolarów. O jego bezpieczeństwo miała zadbać asysta, składająca się między innymi z kilkunastu niszczycieli, krążowników i korwet. Konwój zorganizowany pod kryptonimem PQ-17 obrał kurs na Murmańsk. Tam na przesyłkę czekali przedstawiciele Armii Czerwonej.
Tydzień później konwój zaatakowali Niemcy. W okolicach Wyspy Niedźwiedziej ich samoloty wspomagane przez okręt podwodny zatopiły dwa statki. Później było jeszcze gorzej. W sumie niemieccy lotnicy i marynarze zatopili ponad 20 jednostek. Tym samym PQ-17 stał się nie tylko największym, lecz także i jednym z najtragiczniejszych konwojów w historii. Jednak pomoc dla walczącej Europy nie przestawała płynąć. – Amerykanie wychodzili z założenia, że każdy dostarczony tam pocisk przekłada się na życie ich żołnierza – podkreśla prof. Krzysztof Kubiak, historyk wojskowości.
Zielone światło dla Roosvelta
Stany Zjednoczone długo nie chciały angażować się w jakiekolwiek międzynarodowe konflikty. Był to efekt nastrojów panujących w amerykańskim społeczeństwie. Zmieniły się one dopiero na skutek dramatycznych apeli napływających z Wielkiej Brytanii. Zjednoczone Królestwo z coraz większym trudem odpierało ataki Luftwaffe, ponosząc przy tym ogromne straty. Amerykańskie gazety i kroniki filmowe były pełne zdjęć płonącego Londynu. Wszystko to sprawiło, że mieszkańcy USA zaczęli rewidować swoje poglądy. Prezydent Franklin Delano Roosvelt dostał zielone światło do działania. Na Wyspy Brytyjskie popłynął sprzęt wojskowy i zaopatrzenie. Wkrótce pomoc ta została usankcjonowana prawnie. 11 marca 1941 roku weszła w życie ustawa federalna znana jako Lend-Lease Act. Kongres oficjalnie zezwalał prezydentowi „sprzedawać, przenosić własność, wymieniać, dzierżawić, pożyczać, w jakikolwiek sposób udostępniać dowolne produkty ze sfery obronności”. Oczywiście sprzęt, który przekazali Amerykanie, a który wyszedł z wojny cało, miał zostać zwrócony. Korzystające z niego państwa mogły też wpłacić ekwiwalent pieniężny.
Oprócz Brytyjczyków wsparcie otrzymały także Chiny i Wolni Francuzi gen. de Gaulle’a. 10 lipca 1941 roku do grona odbiorców amerykańskiej pomocy dołączył zaatakowany przez Niemcy Związek Sowiecki. Zabiegali o to Brytyjczycy. Liczyli, że niemieckie siły uda się na dłużej związać na wschodzie, a tym samym odciążyć ich kraj. W dłuższej perspektywie wzięty w kleszcze Hitler miał zostać doprowadzony do kapitulacji.
Arktycznym szlakiem
Sprzęt i zaopatrzenie Amerykanie przekazywali swoim sojusznikom do końca wojny. Łącznie wydali na ten cel ponad 50 miliardów ówczesnych dolarów. Równowartość trzech piątych tej sumy otrzymali Brytyjczycy. Pomoc dla ZSRR zamknęła się w kwocie niespełna 11,5 miliarda, choć trzeba pamiętać, że na wschód została później przerzucona część sprzętu wysłanego do Wielkiej Brytanii. Ale to właśnie transporty dla Armii Czerwonej wiązały się z największym wysiłkiem logistycznym. – Pomoc do ZSRR napływała trzema drogami – tłumaczy prof. Kubiak. – Alianckie konwoje zawijały do portów Zatoki Perskiej. Dalej zaopatrzenie wędrowało przez Irak oraz Persję. Kolejna trasa wiodła z zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych przez Ocean Spokojny, do sowieckich portów Dalekiego Wschodu. W tym wypadku do transportu w dużej mierze były wykorzystywane sowieckie statki. Na Pacyfiku bardzo aktywna była Japonia. USA były z nią w stanie wojny od grudnia 1941, ZSRR dopiero od wiosny 1945. I trasa trzecia, najkrótsza, ale najbardziej niebezpieczna, czyli przez Daleką Północ – wylicza historyk. W czasie II wojny światowej alianci zorganizowali blisko 80 konwojów arktycznych z pomocą dla ZSRR. Brali w nich udział również Polacy, między innymi drobnicowiec SS „Tobruk” czy niszczyciel ORP „Garland”, który w maju 1942 roku toczył ciężkie boje z niemieckim lotnictwem. Okręt został uszkodzony, zginęło 26 polskich marynarzy, ponad 20 odniosło rany. W sumie podczas konwojów przez Arktykę alianci stracili 85 statków i niemal 20 okrętów.
Smak gulaszu
Już po wojnie marszałek Gieorgij Żukow, który w sowieckich strukturach wojskowych był zastępcą Stalina, bagatelizował znaczenie Lend-Lease Act. „Otrzymaliśmy ze Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii 18 700 samolotów, 10 800 czołgów, 9600 dział. W stosunku do ogólnej ilości uzbrojenia, w jakie naród radziecki wyposażył swoją armię w latach wojny, dostawy te stanowiły raptem cztery procent uzbrojenia. Niewątpliwie miało to określone znaczenie, ale nie można mówić o decydującej roli” – pisał w książce „Wspomnienia i refleksje”. Żukow narzekał też na sam sprzęt. Amerykańskie czołgi, jak twierdził, miały się na polu walki „palić niczym pochodnie”. – Czytając takie publikacje, trzeba pamiętać, że powstawały one już w czasie zimnej wojny, kiedy w ZSRR nie wypadało chwalić Ameryki – podkreśla Radosław Horanin, historyk z Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu. – W czerwcu 1941 roku Armia Czerwona została zaskoczona i niemal rozbita. W kolejnych miesiącach każdy czołg i samolot był dla niej na wagę złota. Kiedy sowiecki przemysł nabrał rozpędu, produkował niebotyczne ilości sprzętu bojowego. Gorzej było na przykład z ciężarówkami, które woziły choćby amunicję. Bez amerykańskich Studebakerów trudno sobie wyobrazić sprawne funkcjonowanie Armii Czerwonej – dodaje. Jeszcze dalej idzie prof. Kubiak: – Lend-Lease Act to nie tylko czołgi i armaty. To buty, medykamenty, żywność, słowem: rzeczy, bez których wojsko nie istnieje. Dzięki pomocy z USA Sowieci nie musieli się o to martwić. Mogli się skoncentrować na produkcji uzbrojenia.
Po wojnie sowieccy dowódcy na potrzeby propagandy krytykowali aliancki sprzęt. Szeregowi żołnierze długo jeszcze mieli wspominać smak „amerykańskiego” gulaszu...
Pomoc za żelazną kurtyną
W czasie wojny duża część sprzętu, który Amerykanie przekazali do Europy, została zniszczona. A to, co ocalało, często do dawnych właścicieli już nie wróciło. W Muzeum Oręża Polskiego można oglądać amerykańskie pojazdy, z których korzystali Polacy z wojsk sformowanych w ZSRR. – Mamy samochody terenowe Willys i Dodge, Dodge’a osobowego, ciężarowego Studebakera oraz działo samobieżne SU-57 – wylicza Horanin. Jak wiele sprzętu z lend-lease pozostało za żelazną kurtyną, trudno oszacować. – Sowieci pozyskali w ten sposób trochę nowoczesnej technologii, która na pewno im się przydała. Tak było na przykład z amerykańskimi obrabiarkami. Niektóre rozwiązania starali się kopiować i wykorzystywać na własne potrzeby. Generalnie jednak dostęp do produkowanego w USA sprzętu nie przyniósł im na starcie zimnej wojny przewagi nad rywalem – podkreśla prof. Kubiak. Dlaczego? – To kwestia modelu funkcjonowania armii, który wynikał z niższej niż na Zachodzie kultury technicznej. Armia Czerwona w dużej mierze składała się z żołnierzy, którzy wywodzili się z zacofanych wsi. Jedno, dwa pokolenia wstecz panowała tam przecież pańszczyzna. Przeciętny czerwonoarmista korzystał ze sprzętu mniej zaawansowanego technologicznie niż żołnierz amerykański, który miał w tym czasie większe kompetencje. Często przecież w wieku osiemnastu lat otrzymywał swój pierwszy samochód... – zauważa historyk.
autor zdjęć: wikipedia
komentarze