To była jedna z najbardziej brawurowych akcji polskiego podziemia. O jej powodzeniu zdecydowały nie tylko doskonała organizacja i szczęście, lecz także... kilka desek i herbata z termosów. Latem 1944 roku polscy partyzanci wysłali na Zachód części przejętej wcześniej rakiety V2 – cudownej broni, dzięki której Hitler chciał odwrócić losy wojny.
Dakota należąca do 267 Dywizjonu RAF. Fot. Wikipedia
Około 23.20 nocną ciszę przerwał warkot silników. Przyczajeni w mroku partyzanci mocniej ścisnęli broń. Ponad ich głowami przemknęły dwie ledwie widoczne sylwetki. Niemieckie samoloty zwiadowcze. Na szczęście poleciały dalej, gdzieś na północ. Znów zapadła cisza. Około dwunastej – kolejny samolot. Tym razem dźwięk był mocniejszy, głębszy, narastał z każdą chwilą. Tak, to oni! „Nadlatywała oczekiwana Dakota. Przyszła nad lądowisko na dużej wysokości, ale idealnie dokładnie. Błysnął krótko na jej skrzydle morsem ustalony sygnał litery »k«. »Włodek« odpowiedział natychmiast reflektorem literą »m«. Obsługa lądowiska uruchamia błyskawicznie trójkąt ognisk, a za chwilę wyskakują jak spod ziemi rzędy czerwonych świateł bocznych. Łąki nabrały koloru tęczy” – wspominał kpt. Władysław Kabat, „Brzechwa”, żołnierz Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich, odpowiedzialny za osłonę lądowiska „Motyl”. Niebawem aliancki samolot transportowy osiadł na podmokłej łące. Na zabranie pasażerów wraz z ładunkiem i ponowny start załoga miała kilka minut. Wtedy właśnie zaczęły się problemy.
Strzały w Bliźnie
Wiosną 1944 roku niemiecka armia znajdowała się w odwrocie. Sowieci krok po kroku wypierali ją z przedwojennego terytorium Rzeczypospolitej, alianci parli przez Półwysep Apeniński i sposobili się do otwarcia kolejnego frontu na zachodzie Europy. Hitler nie tracił jednak rezonu. Wierzył w moc cudownej broni, nad którą intensywnie pracowali jego naukowcy i wojskowi. Jeden z projektów zakładał stworzenie rakiet zdolnych do przenoszenia ładunków wybuchowych na odległość kilkuset kilometrów. Testy nad pociskami V1 i V2 początkowo prowadzone były w Peenemünde na wyspie Uznam, wywiad Armii Krajowej szybko jednak namierzył ośrodek i przekazał jego dane Brytyjczykom, a ci posłali nad Bałtyk swoje bombowce. Niemcy byli zmuszeni przenieść próby na poligon w głębi lądu. Wybór padł na Podkarpacie i okolice miejscowości Blizna. Jednak i tam nie byli w stanie utrzymać prowadzonych prac w tajemnicy. Rakiety kilkakrotnie lądowały poza poligonem, wzbudzając zainteresowanie okolicznych mieszkańców.
20 maja 1944 roku pocisk V2 wpadł w szuwary nad Bugiem nieopodal miejscowości Sarnaki. Jakby tego było mało, nie eksplodował. Niemcy szukali go przez kilka dni. Bezskutecznie. Tymczasem niewybuch znaleźli żołnierze polskiego podziemia. Michał Kasza, lokalny komendant Batalionów Chłopskich, zdołał zebrać i zabezpieczyć kluczowe elementy rakiety. – Trafiły one do tajnego laboratorium Armii Krajowej w Warszawie. Tam zostały przebadane przez zespół, w którego skład wchodzili profesorowie Janusz Groszkowski i Marceli Struszyński oraz inżynier Antoni Kocjan. Specjaliści sporządzili szczegółową dokumentację, po czym odesłali szczątki rakiety do Tarnowa – wyjaśnia dr Andrzej Gładysz, historyk z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Przesyłka została umieszczona w specjalnych schowkach, u spodu butli z tlenem. Pojechała ciężarówką, którą prowadził nieświadomy niczego człowiek. Niebawem fragmenty V2 wraz z dokumentacją powinny były trafić na Zachód. Operacja ich przerzutu opatrzona została kryptonimem „Most III”.
Herbata na ratunek
Po szczątki rakiety miał przylecieć samolot z włoskiego Brindisi. Organizatorzy akcji założyli, że maszyna wyląduje w okolicach wsi Wał Ruda, nieopodal Zabawy. – Miejsce to już wcześniej było wykorzystywane do przerzutu cichociemnych, niemniej samo przedsięwzięcie wiązało się z dużym ryzykiem – przyznaje dr Gładysz. W najbliższej okolicy znajdowało się kilka posterunków niemieckiej żandarmerii, w oddalonym zaś o 30 km Tarnowie – garnizon liczący w sumie około 4 tys. żołnierzy. Jakby tego było mało, krótko przed planowanym przylotem zepsuła się pogoda. Ulewne deszcze zamieniły łąki w grzęzawisko. Trzeba było przesunąć akcję i poczekać, aż lądowisko choć trochę obeschnie. Na szczęście nie trwało to długo. I kiedy wydawało się, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik, pojawiły się kolejne trudności.
Jak wspominał kpt. Kabat, tuż przed planowaną operacją w okolicy pojawiła się kompania obsługi Luftwaffe – 100 żołnierzy wyposażonych w przeciwlotnicze działka i reflektory do oświetlania nieba. Pododdział zatrzymał się w miejscowej szkole. W ślad za nimi w pobliżu przygotowanego przez akowców lądowiska usiadły dwa rozpoznawcze Storchy. Ich obecność najpewniej miała związek z krążącymi wśród Niemców pogłoskami o zrzucie zaopatrzenia dla partyzantów. Tymczasem do lądowania Dakoty pozostał jeden dzień... Na szczęście wieczorem 24 lipca, tuż przed rozpoczęciem akcji, Storchy odleciały. Atmosfera wśród partyzantów i tak była skrajnie nerwowa.
Do zabezpieczenia akcji oddelegowano około 400 żołnierzy Batalionów Chłopskich i Armii Krajowej. Na czatach w pobliżu niemieckich posterunków stali okoliczni gospodarze. W razie zagrożenia mieli zaalarmować partyzantów. Dakota pojawiła się nad lądowiskiem w nocy z 25 na 26 lipca. Maszyna wylądowała bez przeszkód. Na jej pokładzie przyleciało do Polski kilku cichociemnych. W powrotną drogę mieli wyruszyć m.in. Tomasz Arciszewski, powołany właśnie na następcę ówczesnego prezydenta RP na uchodźstwie, czy Józef Retinger, emisariusz polskiego rządu. Na pokład Dakoty wszedł także kpt. Jerzy Chmielewski „Rafał”, który osobiście miał dostarczyć na Zachód kluczowe części V2 oraz poświęcony pociskowi raport. – Zakładano, że samolot spędzi na ziemi ledwie dziesięć minut. Tymczasem kiedy był już gotowy do startu, okazało się, że nie może ruszyć z miejsca – mówi dr Gładysz. Członkowie załogi doszli do wniosku, że to awaria hamulców. Jeden z lotników przeciął przewody. Niewiele to jednak pomogło. Rychło okazało się, że powód jest inny. Podczas lądowania pilot nie ustawił maszyny na właściwej ścieżce. Samolot wjechał na ciągle podmokły fragment gruntu i zapadł się w niego kołami. Kolejne dwie próby wydostania Dakoty z potrzasku zakończyły się fiaskiem. – Pasażerowie do lasu, a samolot spalić. Nie może się dostać w ręce Niemców – rzucił w pewnym momencie dowódca załogi, Nowozelandczyk George Culliford. Pozostali jednak gorąco protestowali: „Jeszcze jedna próba! Ostatnia”. Żołnierze zaczęli targać z lasu gałęzie, ktoś przyniósł deski, które podłożono pod koła. Silniki ponownie zawyły. Wreszcie około 1.30 Dakota ruszyła z miejsca, po czym wzbiła się w powietrze. Rychło okazało się jednak, że załoga nie może schować podwozia. Wszystko przez wspomniane już podcięcie przewodów hamulcowych. „Dalszy lot z wyciągniętym podwoziem zmniejszył szybkość i groził przedwczesnym zużyciem paliwa – wspominał po latach drugi pilot, mjr Kazimierz Szrajer. – Po starcie więc wypełniliśmy zbiornik hydrauliczny czym się dało: herbatą z termosów, wodą. Podwozie zostało schowane, gdy Dakota przelatywała nad Tatrami. O szóstej rano maszyna szczęśliwie dotarła do Brindisi. Operacja „Most” była skończona.
Cudowna broń nie tak groźna
Przejęcie rakiety V2 i przeanalizowanie jej budowy przez polskie podziemie dostarczyło aliantom cennej wiedzy. Mogli lepiej przygotować się do obrony przed niemieckimi uderzeniami. Wkrótce też z Londynu została ewakuowana część cywilów. Ruch ten pozwolił zminimalizować liczbę ofiar przyszłych nalotów.
Pocisk rakietowy V2.
Pierwsze rakiety V2 Niemcy wystrzelili jesienią 1944 roku. Przez kilka kolejnych miesięcy odpalili ich 6,5 tys. Pociski spadały na Londyn, Paryż, Antwerpię. – Broń siała postrach. Szybko jednak stało się jasne, że nie jest ona tak groźna, jak zapowiadali Niemcy. Wbrew pierwotnym założeniom miejsca dyslokacji rakiet okazały się osiągalne dla alianckich samolotów. Pociski, choć nowoczesne, nie były więc w stanie odwrócić losów wojny – podsumowuje dr Gładysz.
Podczas pisania tekstu korzystałem ze wspomnień Władysława Kabata „Brzechwy” (zamieszczonych w Portalu historycznym parafii Wietrzychowice) oraz Kazimierza Szrajera (opublikowanych na Dyon.pl).
autor zdjęć: Wikipedia; grafika: Jarosław Malarowski, źródło zdjęć: Archiwum Akt Nowych
komentarze