Niemal bez broni – często tylko z kijami lub kosami – niewyszkoleni i niewyekwipowani, w najgorszym z możliwych okresów do walki – zimą, choć trzeba przyznać, że wyjątkowo łagodną… W takich warunkach polscy konspiratorzy 22 stycznia 1863 roku rzucili wyzwanie jednej z największych armii na świecie. Jakim cudem wytrwali w walce tak długo?
Paweł Jasienica w książce „Dwie drogi” odpowiada na to pytanie wprost: bo sami Rosjanie tego pragnęli, a dokładnie rosyjscy oficerowie, którzy w wybuchu powstania widzieli dla siebie spore korzyści. Tłumienie buntu umożliwiało im umocnienie władzy wojskowej w Królestwie i co najistotniejsze – awanse i odznaczenia zdobyte łatwym kosztem. Królestwo to nie były dzikie i odludne góry Kaukazu, gdzie trzeba było uganiać się za nieuchwytnymi góralami Szamila. Zachodnia prowincja cesarstwa była znacznie bogatsza, ludniejsza, cywilizowana, z siecią dróg i rozbudowywaną już wtedy energicznie koleją żelazną. Tu na wojnie można było łatwiej się dorobić nie tylko szlifów, ale i majątku.
Jasienica analizuje między innymi ruchy kolumn wojskowych, wysyłanych śladem powstańczych oddziałów i wyciąga wnioski, że ich dowódcy często celowo nie atakowali przeciwnika, by jak najdłużej się z nim „bawić w polu” i słać raporty do Petersburga, wyolbrzymiające siłę buntowników, a więc i swoje starania w jej przełamywaniu…
Profesor Stanisław Kieniewicz, najwybitniejszy badacz powstania styczniowego, był pod tym względem mniej kategoryczny od Pawła Jasienicy. Podkreślał, że Polacy byli militarnie słabi, ale przyjęta przez nich taktyka wojny partyzanckiej uniemożliwiała regularnej armii rosyjskiej rozstrzygnięcie na wielkim polu bitwy, jak było w 1831 roku. Rosjanie potrzebowali więc czasu, by rozbić powstańcze oddziały oraz spacyfikować miejscowości, w których miały one oparcie i czerpały z nich nie tylko zaopatrzenie, ale i rekrutów do wypełniania luk w przetrzebionych szeregach.
Magia pieczęci
Abstrahując od motywacji rosyjskich generałów, faktem jest, że po rozbiciu jednego partyzanckiego oddziału, w jego miejsce prawie natychmiast powstawał nowy. Józef Piłsudski w swym wykładzie „Rok 1863” przypisywał to wielkiemu autorytetowi Rządu Narodowego, głównej władzy powstania – już samo okazanie pieczęci rządu miało okazicielowi otwierać ludzkie serca i trzosy… Piłsudski mówił o tym entuzjastycznie: „I gdy raz jeszcze rzucam pytanie: wielkości, gdzie twoje imię? – znajduję odpowiedź: wielkość naszego narodu w wielkiej epoce 1863 roku istniała, a polegała ona na jedynym może w dziejach naszych rządzie, który nieznany z imienia, był tak szanowany i tak słuchany, że zazdrość wzbudzać może we wszystkich krajach i u wszystkich narodów”.
Istotnie, autorytet Rządu Narodowego był wielki, ale nie brał się tylko z samego okazywania jego pieczęci. Marszałek, jakby mimochodem, dodaje do powyższego: „Pieczątka nakazywała nieraz ciężkie, nieznośne obowiązki dla tłumów. Znam te smutne prawa wojny, znam je z opowiadań ludzi, którzy przez te najcięższe obowiązki przechodzili”. Co to oznaczało? Mianowicie, że niejednokrotnie autorytet należało podeprzeć siłą. Na terror zaborcy odpowiedzieć jeszcze większym terrorem, by przełamać strach lub zastraszyć tych, którym przyszło do głowy współpracować z wrogiem.
Każde drzewo szubienicą
Pisząc o roku 1863 najczęściej wspomina się, że poprzedziły go dwa lata patriotycznych manifestacji i pracy konspiracyjnej, które zakończyły się sławnym Manifestem 22 stycznia o jedności narodowej i zwolnieniu chłopów z pańszczyzny, co miało powstaniu zapewnić powszechność. Jednak ani na wsi, ani na dworach nie wywołało to spodziewanego entuzjazmu. Przed samym powstaniem w wielu wsiach zaboru rosyjskiego doszło do buntów i fermentów, wywołanych na wieść o zniesieniu przez cara pańszczyzny na terytorium cesarstwa. Ziemiaństwu kojarzyło się to z krwawymi zapustami w Galicji, czyli rabacją z 1846 roku. Chłopi obietnicom Rządu Narodowego niedowierzali, przyjmując w najlepszym wypadku postawę wyczekującą lub obojętną, a w najgorszym – wspomagając carskie wojsko w walce z powstańcami. Nie brakowało też wśród szlachty takich, którzy nie chcieli słyszeć o jakichkolwiek reformach na wsi i jawnie sabotowali powstańcze rozporządzenia. Wobec jednych i drugich trzeba było zastosować metody radykalne.
Prawdziwym postrachem wsi okazał się generał Marian Langiewicz. Ten były oficer artylerii z armii pruskiej pobił kilka razy dotkliwie Rosjan w polu, a w swych oddziałach i obozach wojskowych trzymał iście pruski dryl. Stworzył między innymi kompanię karną, w której karą było to, że winowajcy odbierano karabin, a w zamian wręczano kosę, z którą musiał iść do walki. Kosynierzy więc u Langiewicza nie kojarzyli się z racławicką wiktorią, lecz z hańbą. Biada też tej osadzie, którą dyktator powstania podejrzewał o zdradę. Jej mieszkańców czekała chłosta, a nierzadko i szubieniczny sznur. Tam, gdzie przeszedł Langiewicz, drzewa uginały się od wisielców. Doszło do tego, że chłopi zaczęli kryć się po lasach na samo imię Langiewicza. Niechęć do niego budziła nie tylko surowość działań, lecz bardziej to, że często ferował wyroki na ślepo, stosując pruskim zwyczajem odpowiedzialność zbiorową.
Inny znany z surowości dowódca, pułkownik Dionizy Czachowski, miał w swych oddziałach wielu chłopów. Wszyscy podkomendni bali się jak ognia jego gniewu, ale jednocześnie podkreślali jego dbałość o żołnierzy i sprawiedliwe traktowanie. W opatowskich i sandomierskich wsiach bardzo długo pamiętano „ukochanego ojca” Czachowskiego, popijającego wódkę z manierki z chłopami. A był to człowiek naprawdę siejący postrach. Historyk Józef Grabiec-Dąbrowski tak pisał o pułkowniku: „Czachowski zawiadomił generała [Aleksandra] Uszakowa, że odtąd będzie wieszał wszystkich jeńców; zaś względem ludności okazującej jakąkolwiek przychylność Rosjanom był nieomal nieludzkim. Wieszał bez miłosierdzia wszystkich szpiegów, zdrajców i hojnie udzielał batów wszystkim szlachcicom umiarkowanym w miłości ojczyzny”.
Dyscyplina jest najważniejsza!
Dyscyplinując mieszkańców okolicy, w której operowały powstańcze oddziały, nie można było zapominać o morale również w ich szeregach. Wojsko powstańcze nie dość, że było ochotnicze, to prowadziło wojnę partyzancką. Mówiąc dokładniej, niejednolite masy ochotników różniące się stopniem wyszkolenia wojskowego (najczęściej nie posiadające go wcale), wiekiem, pochodzeniem i statutem społecznym szybko deprawowały się „w chłodzie i o głodzie”. Z tych też powodów oraz ze względu na znaczne odległości od centrów dowodzenia, dowódcy oddziałów powstańczych otrzymali dużą autonomię sądowniczą i karną. Prowadziło to do tego, iż egzekucje bez sądu, na podstawie li tylko podejrzeń, były na porządku dziennym.
Po rozpoczęciu działań zbrojnych w styczniu 1863 roku, władze powstańcze nie dysponowały żadnymi regulacjami dotyczącymi funkcjonowania sądownictwa wojskowego. Pierwsze instrukcje Tymczasowego Rządu Narodowego udzielały szerokich pełnomocnictw dowódcom liniowym do wydawania wspomnianych wyżej wyroków doraźnych. Dopiero po kilku tygodniach od wybuchu powstania Wydział Wojenny Rządu Narodowego podjął się organizacji nadzoru nad sądownictwem wojskowym. Między innymi dekretem rządowym z 22 czerwca 1863 roku powołano urząd komisarza wojskowego. Urzędnicy ci wyznaczeni we wszystkich województwach otrzymali prerogatywy do nadzorowania działalności sądów wojennych na swoim terenie i obowiązek przesyłania na ten temat cotygodniowych raportów. Komisarze wojskowi nadzorując karność oddziałów powstańczych mieli również prawo stosowania aresztów i oddawania winnych przestępstw pod sąd wojenny.
Od połowy października 1863 roku nieograniczoną władzę w każdym województwie otrzymał komisarz pełnomocny. Mógł on oddać wedle swego uznania nie tylko wojskowego, ale i każdego cywila pod trybunał rewolucyjny lub wojenny sąd doraźny. Oprócz sądów wojennych w każdym większym oddziale partyzanckim równolegle funkcjonowały sądy wojenne w województwach. Wyroki tych sądów publikowano sukcesywnie w rozkazach dziennych Rządu Narodowego. Powstańczy kodeks karny przewidywał możliwość tworzenia trzech rodzajów sądów: doraźnych, wojennych i koleżeńskich. Wszystkie łączyło to, że w realiach wojny partyzanckiej, prowadzonej z potężnym przeciwnikiem, ferowały surowe wyroki, a kara śmierci była podstawowym środkiem represji.
Zdrajcy, szpiedzy, donosiciele, dezerterzy, wichrzyciele i defetyści lub tylko oskarżeni o to cywile czy wojskowi, byli po osądzeniu najczęściej natychmiast wieszani na najbliższym drzewie. Rozstrzelanie jako śmierć honorowa, przysługiwało nielicznym winowajcom. Nie zapomniano też o tych, którzy po wybuchu powstania pozostali w szeregach wojska rosyjskiego. Rząd Narodowy odezwą z 10 kwietnia 1863 roku wezwał wszystkich Polaków służących w armii carskiej do powrotu do polskiego wojska pod groźbą utraty praw politycznych i cywilnych. Pozostawanie na żołdzie carskim podczas walki o niepodległość kwalifikowano jako hańbę i bratobójstwo. Wezwanie to Rząd Narodowy powtórzył 21 czerwca 1863 roku, wydając Dekret o sankcjach przeciwko Polakom służącym w armii carskiej. Pozostawanie w tej służbie od sierpnia 1863 roku na terenach w granicach sprzed 1772 roku było karane pozbawieniem czci oraz wszelkich praw politycznych i cywilnych.
Kucie kos, grafika Artura Grottgera
Jak wyżej już wspomniano, według Instrukcji Tymczasowego Rządu Narodowego dla dowódców powstańczych ze stycznia 1863 roku, mieli oni prawo do wydawania doraźnych wyroków wobec zdrajców, szpiegów i dowódców stawiających opór rozkazom. W praktyce wyglądało to tak, że dowódcy polowi, naczelnicy wojskowi czy komisarze pełnomocni szastali wyrokami śmierci bez umiaru, by utrzymać dyscyplinę w oddziałach powstańczych lub sterroryzować nieprzychylne sprawie narodowej okolice. Nie było litości nawet dla tych, którzy szczęśliwym trafem zerwali się ze stryczka. Taki los właśnie spotkał jednego chłopa skazanego za szpiegostwo. Po zerwaniu się z szubienicy, został na rozkaz powstańczego dowódcy rozsiekany kosami.
Mimo licznych wyroków śmierci, w powstańczym wojsku lat 1863–1864 nastąpiło radykalne odejście od stosowania kar cielesnych. Było to najprawdopodobniej odreagowanie brutalności występującej powszechnie w armii rosyjskiej, gdzie tzw. praszczęta, czyli przeganianie skazańca między dwoma szeregami żołnierzy siekącymi mu plecy kijami, były na porządku dziennym. Dobitnie świadczy o tym wypadek podjęcia próby ukarania chłostą podoficera w jednym z oddziałów powstańczych w rejonie Augustowa w sierpniu 1863 roku. Żołnierze z tego oddziału przyjęli karę chłosty wymierzoną przez pułkownika Erazma Skarżyńskiego z oburzeniem; pobili dotkliwie swego dowódcę i rozeszli się do domów. Natomiast powstańcze sądy bez wahania ferowały kary cielesne wobec cywilów. Żandarmi bezlitośnie batożyli zarówno chłopów, którzy nie chcieli pomagać powstańcom, jak i ziemian, którzy opierali się wypełnianiu zarządzenia Rządu Narodowego o uwłaszczeniu ich poddanych.
Szubienicznicy idą!
Wyroki i rozkazy dowódców oddziałów powstańczych o pozbawieniu życia bez wyroku sądowego wykonywali właśnie żandarmi. Do ich obowiązków należało również przeprowadzanie aresztowań i konwojowanie podejrzanych do zaimprowizowanych sądów wojennych. Niemal przy każdym oddziale partyzanckim funkcjonował pododdział żandarmerii polowej wywodzącej się ze Straży Narodowej.
Historia tej formacji zaczęła się prawdopodobnie w kwietniu lub maju 1863 roku. Wtedy to Rząd Narodowy postanowił powołać do swej bezpośredniej ochrony oraz walki z carskimi agentami i przeciwnikami politycznymi żandarmerię. Została ona zorganizowana na wzór wojskowy i składała się z kilkuset ludzi wyposażonych w broń krótką. W dniu 13 sierpnia 1863 roku przemianowano ją na Straż Narodową, a na jej czele stanął niespełna dwudziestoletni Paweł Landowski „Pawełek”. Do najgroźniejszych funkcjonariuszy Straży należeli tzw. sztyletnicy. Ten specjalny oddział liczył około 50 ludzi, likwidujących osoby wyjątkowo szkodliwe dla powstania. Ich nazwa wzięła się stąd, że najczęściej eliminowali swe ofiary za pomocą sztyletu lub noża.
Sztyletnicy działali głównie w Warszawie, na prowincji porządku pilnowali wspomniani wyżej żandarmi ochrzczeni szybko mianem wieszających lub szubieniczników. Nazwa już mówi sama za siebie. Żandarmi byli postrachem dla wszystkich tych, na których padł choćby cień podejrzeń o sprzyjanie wrogowi. Brutalni w działaniu, bez wahania eliminowali ludzi, którym mniej lub bardziej udowodniono przestępstwa przeciwko powstańczemu prawu. Szubienicznicy sznur do wieszania zawsze mieli przy sobie, a w szubienice zmieniali najczęściej drzewa lub belki w wiejskich stodołach. Z drugiej strony żandarmi byli najbardziej ideowym elementem wojska powstańczego. Prowadzili walkę partyzancką długo po upadku powstania. Jeszcze w połowie 1865 roku żandarmi wykonywali wyroki śmierci na zdrajcach na Lubelszczyźnie i Podlasiu. To właśnie dzięki nim powstanie tliło się tak długo.
Bibliografia
P. Jasienica, Dwie drogi, Warszawa 1988
J. Kieniewicz, Powstanie styczniowe, Warszawa 2009
P. Korczyński, Dla ojczyzny ratowania: szubienica, pal i kula, Warszawa 2019
J. Piłsudski, Pisma zbiorowe, t. VI, Warszawa 1937
autor zdjęć: Wikipedia
komentarze