Już wróżono jej zmierzch. Zastąpić ją miały nowocześniejsze rozwiązania, chociażby jej rakietowa odmiana. Tymczasem artyleria lufowa – bo o niej mowa – nadal jest w wyposażeniu najważniejszych armii świata, co więcej wiele wskazuje na to, że będziemy świadkami jej renesansu i stworzenia kolejnej generacji armatohaubic. Wszystko za sprawą nowych typów amunicji, umożliwiających rażenie ze 155-milimetrowych dział celów oddalonych nawet o 100 kilometrów! Do tej pory takie zasięgi były zarezerwowane dla broni rakietowej, która jest znacznie droższa w utrzymaniu i eksploatacji. Ale ekonomia już nie jeden raz decydowała o tym, kto wygra wojnę.
Jeszcze dwie dekady temu maksymalny zasięg przeróżnych systemów artylerii lufowej wynosił w najlepszym razie około 30 kilometrów. Dotyczy to szczególnie natowskiego standardu kalibru 155 mm w wypadku armatohaubic oraz 152 mm w odniesieniu do uzbrojenia państw dawnego Układu Warszawskiego.
Dla artylerii np. kilkanaście kilometrów (to zasięg Dany) oznacza, iż będzie prowadzić swoje działania bardzo blisko linii frontu. A to, dla jednostek które mają ograniczoną mobilność – nawet przy zestawach samobieżnych – stanowi ogromne zagrożenie, bo gdy strzelą, to nie znikną w ciągu minuty niezauważone. O ile bowiem żołnierze są w stanie zamaskować działa przed wzrokiem zwiadu, o tyle gdy artyleria już „zagada”, karty zostają odkryte. Chociażby dzięki radarom artyleryjskim można błyskawicznie ustalić, skąd jednostki prowadzą ogień. A wtedy, co logiczne, natychmiast stają się priorytetowym celem dla nieprzyjaciela.
Ograniczony do kilkunastu kilometrów zasięg armatohaubic 152 i 155 mm wymusza również potrzebę posiadania sporej ilości tego typu sprzętu w linii, tak aby zabezpieczyć nim dłuższe odcinki frontu. Łatwo wyliczyć, że przy 60- kilometrowym odcinku potrzeba dwóch, a może nawet trzech baterii. Mając na uwadze wszystkie te ograniczenia, nic dziwnego, że armie na całym świecie od pewnego czasu stawiają na rakietową odmianę artylerii. Wieloprowadnicowe wyrzutnie rakietowe, takie jak chociażby polska WR-40 Langusta, mają zasięg dwa razy większy od 152-mm haubic Dana, będących do niedawna podstawą lufowej artylerii rodzimych wojsk lądowych. A gdy weźmiemy pod uwagę nową generację pocisków o zasięgu prawie 70 km (które dla nas może są nowością, ale wiele armii świata ma je już dawno w linii i uznaje za standard), to mówimy o trzykrotnie większym zasięgu.
Oczywiście wieloprowadnicowe wyrzutnie rakietowe, takie jak amerykański Himars (który ma szansę zostać polskim Homarem), to już zupełnie inna liga. One poza pociskami o zasięgu wspomnianych już 70 kilometrów mogą strzelać również rakietami o efektywnym polu rażenia oddalonym o 300 kilometrów!
Skoro artyleria rakietowa ma zdecydowanie większy zasięg od lufowej, a celność pocisków naprowadzanych np. GPS-em jest wręcz fenomenalna, gdyż zapewnia trafienie z dokładnością do kilku metrów, można zapytać, dlaczego w linii pozostaje sprzęt lufowy? Odpowiedź jest bardzo prosta: pieniądze.
Ekonomia wojny nie pozostawia złudzeń. Rakiety, bez względu na to, czy mówimy tutaj o prostych, niekierowanych pociskach o zasięgu około 70 km, czy o rakietach naprowadzanych na cel przy użyciu skomplikowanych systemów nawigacyjnych, o zasięgach sięgających kilkuset kilometrów, zawsze będą droższe od klasycznej amunicji. Jedna skomplikowana rakieta potrafi kosztować kilka milionów dolarów. Cena zaś jednego klasycznego pocisku do 155-mm armatohaubicy to kilka tysięcy dolarów. I nawet gdy weźmiemy pod uwagę, że najnowszy typ amunicji do 155-mm dział, czyli pociski naprowadzane na cel przy użyciu GPS-a, które w czasie lotu korygują trajektorię dzięki niewielkim dyszom (czyż nie są już to rakiety…?), kosztują po kilkadziesiąt tysięcy dolarów za sztukę, nadal mówimy o tańszym rozwiązaniu. Już nie znacząco, ale zawsze tańszym.
Wiele wskazuje jednak na to, że już za parę lat nie będziemy traktowali artylerii lufowej jako jedynie tańszego, ekonomiczniejszego wariantu artylerii rakietowej. Producenci tego typu sprzętu, a dokładniej firmy specjalizujące się w amunicji, od dłuższego czasu nie ustają w staraniach, aby uzyskać znaczącą poprawę osiągów 155-mm armatohaubic. W efekcie nie mówimy dziś już o zasięgach efektywnych sięgających dwudziestu, maksymalnie trzydziestu kilometrów. Normą jest czterdzieści – pięćdziesiąt kilometrów, a najnowsze typy pocisków są w stanie dolecieć do celów oddalonych nawet o około 100 kilometrów. Nie trzeba być wybitnym wojskowym strategiem, aby dostrzec w tym renesans lufowej odmiany „królowej bitewnych pól”, jak o artylerii mawiają żołnierze. Pierwsze oznaki tego zjawiska już są. Amerykańskie dowództwo zaordynowało właśnie szeroko zakrojony program modernizacji tamtejszych wojsk rakietowych. Według niego o około 30 – 40 procent ma zostać zwiększony zasięg podstawowych, lufowych amerykańskich systemów ogniowych – lekkich armatohaubic M777A2 (do ponad 30 kilometrów) oraz samobieżnych armatohaubic M109A7 Paladin (do około 80 kilometrów). A ponieważ za US Army zwykle podążają (z pewnym opóźnieniem) inne kraje NATO, podobne projekty uruchomią zapewne niedługo Brytyjczycy, Niemcy, Francuzi, a potem może i Polacy.
komentarze