Ta selekcja odbywa się w absolutnej ciszy. Podczas sprawdzianu w górach kandydaci na żołnierzy wojsk specjalnych nie mogą ze sobą rozmawiać. A gdy ich o coś zapytać, podają nieprawdziwe odpowiedzi, bo każdy z nich na potrzeby selekcji stworzył sobie nową tożsamość. Brzmi tajemniczo? Tylko dla czytelników polski-zbrojnej.pl odsłaniamy kulisy selekcji do Jednostki Wojskowej Komandosów.
Gdy poznałyśmy kandydatów na komandosów, była już późna noc. Instruktorzy pozwolili im rozłożyć śpiwory i odpocząć po pierwszym dniu selekcji. Za nimi kilkudziesięciokilometrowy marsz po górach. – Wiemy, że przyjechali tu najedzeni, wyspani. Dlatego już w pierwszych godzinach chcemy ich tej energii pozbawić – mówi „Mixu”, kierownik selekcji w Jednostce Wojskowej Komandosów. Ci, którzy pomyśleli, że instruktorzy będą na tyle wyrozumiali, że pozwolą im się wyspać w nocy – byli w błędzie. 29 kandydatów tylko na chwilę mrużyło oczy, gdy instruktorzy zaczęli wywoływać kolejne numery (kandydaci na selekcji nie mieli imion, nazwisk, stopni, a jedynie numer). – „Trójka”, do mnie! – wydaje komendę Sebastian, zastępca kierownika selekcji. Staje przed nim zaspany chłopak. – Kim jesteś? – pyta instruktor. – Numer trzy, panie instruktorze – odpowiada. Ale za chwilę się poprawia. – Nazywam się Marcin Kowalski – patrzy w oczy instruktorowi. – Czym się zajmujesz? – sprawdza dalej Sebastian. – Jestem kucharzem w restauracji z sushi – odpowiada kandydat na komandosa. – Naprawdę? A w jakiej restauracji? Może tam bywam – dopytuje instruktor. Chłopak podaje adres restauracji i jej nazwę.
Skąd ta dziwna rozmowa? Okazuje się, że każdy z kandydatów przed przyjściem na selekcję musi stworzyć sobie nową tożsamość i przedstawić ją instruktorom z jednostki jeszcze przed rozpoczęciem selekcji. Ma mieć nowe imię, nazwisko, zawód. Musi wiedzieć o swoim nowym „ja” wszystko: jak się nazywają jego rodzice, gdzie pracuje, kim jest jego szef. Z tej legendy jest sprawdzany na selekcji wiele razy, instruktorzy pytają o najdrobniejsze szczegóły. – Powiedz, co serwujecie na lunch. Wymień nazwy trzech dań – drąży Sebastian. Chłopak jest coraz bardziej zmieszany. Widać, że nie wszystko dopracował. – Różnie, zależy od dnia – próbuje wybrnąć z sytuacji. Instruktor jednak jest uparty, odszukuje w Internecie stronę restauracji. – Nie ściemniaj. Mam tu stronę twojej restauracji. Menu jest stałe. Więc proszę, co serwujecie na lunch? – przyciska Sebastian. Chłopak plącze się, nie potrafi wymienić dań sushi. Później zresztą (chłopak odpadnie drugiego dnia selekcji z powodu kontuzji) przyznał nam się, że nigdy nie był w restauracji sushi i nie miał pojęcia jakie dania się tam serwuje. Ale z rozmowy z instruktorem wybrnął całkiem nieźle. – To musi być pomyłka. Nasza restauracja nie ma jeszcze strony internetowej – oznajmił. Instruktor pozwala mu odejść. Wśród kandydatów byli jeszcze stolarze, grabarze, sprzedawcy w sklepach komputerowych, a także bezrobotni. Ci ostatni chcieli być sprytni i być może spodziewali się, że instruktorzy nie będą wiedzieli o co zapytać. Ale tym pomysłów nie brakowało, bo przecież zawsze można zapytać o to, jak ma na imię wujek, albo czy jego pies jest ze schroniska, a jeśli tak, to z którego.
– To jest zadanie jak każde inne. Ma sprawdzić czy kandydat jest w stanie zatrzymać pewne rzeczy dla siebie, czy umieć dawkować wiadomości, i wie, co może powiedzieć – wyjaśnia „Mixu”. Kandydaci wzięli sobie do serca, że są kimś innym niż (być może) przyszłymi komandosami. Mimo że wiedzieli, że jesteśmy dziennikarkami i na czas rozmowy z nami mogą na chwilę wrócić do swojej prawdziwej tożsamości, wielokrotnie trzymali się swoich wymyślonych historii. Takim rozmowom kandydatów z nami przyglądali się instruktorzy i nie byli zaskoczeni. – Podejrzewam, że nie wierzą, że jesteście dziennikarkami, a po prostu kolejną podpuchą. Trzymają się swoich „masek”, bo wiedzą że szukamy w nich słabości. Nie tylko fizycznych, ale też psychicznych – mówi kierownik selekcji.
Cisza!
Po nieprzespanej nocy (około 2–3 godzin ciągle przerywanego przez instruktorów snu) kandydaci wyruszyli w kolejny marsz. Szło z nimi dwóch instruktorów. – Idziemy według naszego tempa. Zachowujecie odstępy od siebie, nie rozmawiacie, nie możecie oddalać się od siebie więcej niż 3 metry – wyjaśniali przed startem instruktorzy. Zasada – kto opóźnia tempo grupy, musi odpaść. Ale instruktorzy sami nie usuwali nikogo z selekcji. Mają bowiem sposoby na to, by kandydat sam się poddał. Jakie? Na przykład, kiedy ktoś odstawał od reszty, musiał rozpakować swój plecak, a jego zawartość przekazać grupie. – To jest niesamowita presja psychiczna. Masz świadomość, że jesteś tak słaby, że twoi koledzy niosą twoje rzeczy. Zwykle po kilku minutach taki „zawodnik” mówi pass – stwierdza „Mixu”.
Odpaść z selekcji można było również za zdobycie dwóch minusów. Te dostawał kandydat, który ostatni przychodził na metę marszu, ktoś kto zgubił numerek, albo nieprawidłowo wykonał jakieś zadanie czy też miał niedozwolone rzeczy w plecaku. – Już na wstępnym sprawdzeniu zauważyłem, że jeden z nich miał zamiast wody jakiś kolorowy napój. Okazało się, że to izotonik. Musiał go oczywiście wylać. No i już na starcie zdobył minusa – przyznaje „Mixu”.
Po marszu drugiego dnia odpadł tylko jeden uczestnik i to nie z powodu słabej kondycji, ale kontuzji. – Jestem rozczarowany, ale nie zamierzam się poddać – mówi, gdy medyk z Jednostki Wojskowej Komandosów opatruje mu spuchniętą stopę. – Wiem teraz jak taka selekcja może wyglądać, więc następnym razem przyjadę z doświadczeniem i lepszym przygotowaniem – dodaje.
Marsz z instruktorami, tak jak zresztą każdy moment selekcji, odbył się w ciszy. Robiło to duże wrażenie, gdy niemal 30 mężczyzn każdą czynność wykonywało w skupieniu i absolutnej ciszy. Od czasu do czasu słychać było tylko głośne: „Nie, panie instruktorze!”. Tak zwykle kandydaci odpowiadali na pytania instruktorów, czy nie chcieliby zrezygnować, przespać się w ciepłym miejscu, zjeść dobry obiad. Nikt jednak nie daje się skusić. Marzenia o Jednostce Wojskowej Komandosów są silniejsze niż wizja ciepłego łóżka.
Po marszu nadszedł czas na przeprawę wodną. Kandydaci musieli przedostać się na drugi brzeg głębokiego i dość szerokiego strumienia. Do dyspozycji mieli tylko przeciągniętą nad nim linę. Kiedy jeden kandydat próbował pokonać przeszkodę, reszta była odwrócona do niego plecami, by nie widzieć, w jaki sposób to robi. – W tym zadaniu ważny jest spryt, myślenie. Na pierwszy rzut oka to tylko prosta przeprawa, ale sposób wykonania tego zadania będzie miał wpływ przez następne kilka godzin. Bo jeśli ktoś zamoczy śpiwór, buty i odzież, to bardzo szybko może odpaść z gry – mówi „Mixu”. Niektórzy kandydaci zdają sobie z tego sprawę – mocują zabezpieczony w workach na śmieci plecak do liny, rozbierają się do bielizny i bez problemów przepływają na drugi brzeg. Niektórzy jednak budzą wielkie zdziwienie komandosów: wchodzą do wody z plecakiem na sobie. – Jesteś pewien, że robisz to we właściwy sposób? – sugeruje, że coś jest nie tak jeden z instruktorów. – Tak – odpowiada pewnie kandydat i... owszem pokonuje przeprawę, ale wszystko co jest w plecaku ma mokre. Jeszcze tego samego wieczora odpadł z selekcji, nie miał suchych butów, ubrań na zmianę ani śpiwora.
Relaks na szczycie
Pod wieczór kandydaci weszli na najwyższy w okolicy szczyt. Było zimno, padał deszcz, wiał przeszywający wiatr. Pytałyśmy kandydatów, jak się czują po kolejnym dniu selekcji. Byli zziębnięci i oszczędni w słowach. – Nie przyszedłem tu, żeby się poddawać. Przygotowywałem się długo, wstawałem niemal w środku nocy, by chodzić po górach w bardziej ekstremalnych warunkach. Trenowałem na siłowni, biegałem – mówi jeden z nich. Kandydaci mogą chwilę odpocząć. Znowu, jak poprzedniej nocy, rozkładają śpiwory albo niewielkie namioty. – Panie instruktorze, czy mogę dziś spać pod namiotem kolegi? – pyta jeden z chłopaków, którego śpiwór nie przetrwał przeprawy wodnej. – Wykluczone – odpowiada instruktor. Chłopak musiał sobie poradzić sam. Aby nikt się nie wyziębił, instruktorzy co jakiś czas zarządzali ćwiczenia i krótkie, lecz szybkie marsze.
Trzeciego dnia selekcji Jednostki Wojskowej Komandosów czekaliśmy na kandydatów na górskim szlaku razem z instruktorami. Zadaniem przyszłych komandosów było dotarcie do instruktora, zdobycie od niego wytycznych i marsz do kolejnego punktu. Mężczyźni szli sami, nie mogli łączyć się w grupy. Tak jak zawsze, nie mogli również rozmawiać. – Jestem jednak przekonany, że przekazują sobie informacje na trasie. Nie ma z nimi przecież instruktorów – mówi Jasiek. Razem z nim wyruszyliśmy na trasę, po której mieli poruszać się kandydaci. Okazało się, że instruktor miał rację. Kandydaci połączyli się w niewielkie grupy, rozmawiali. – Czy ktokolwiek zmienił zasady gry? – pyta ich Jasiek. – Jeśli nie, to natychmiast macie się rozdzielić i przestać gadać! – pada rozkaz. Każdy z rozmawiających dostał od instruktora minusa. Komandos wyjaśniał nam, że przejście w milczeniu kilkudziesięciu kilometrów jest sprawdzianem dla psychiki. – W grupie wszystko wydaje się do przejścia, ale my chcemy sprawdzić, jak działają sami – mówi Jasiek. – W tym zadaniu ważne jest też tempo marszu. Oni nigdy nie wiedzą, kiedy będzie koniec zadania. Nigdy nie wiedzą, czy nie są na końcu stawki i czy nie zarobią za to minusów – dodaje instruktor. Zdradził nam też, że ta grupa jest wyjątkowo silna i dobrze przygotowana. Przez 3 dni odpadło tylko 8 osób. – Jestem przekonany, że część z nich znalazła sobie pretekst, na przykład obtarte stopy, by zrezygnować, bo nikt nie podda się i nie powie, że jest za słaby – komentuje „Mixu”. – Ale generalnie widzę, że radzą sobie dobrze. Bo do każdej selekcji można się przygotować: trzeba jeździć w góry, zaopatrzyć się w lekki i wodoodporny sprzęt. Ale umówmy się, ważne jest też szczęście. Na pogodę i kontuzję nikt nie ma wpływu – uzupełnia.
Instruktorzy oceniając kursantów patrzyli także na to, czy chcieliby taką osobą w swoim zespole bojowym (niemal wszyscy instruktorzy służą albo służyli w „bojówce”). – Przyglądamy się im w ten sposób, patrzymy na konkretne cechy charakteru. Ale wiemy, i oni także to wiedzą, że selekcja to dopiero początek. Do zespołu bojowego jest jeszcze kawał drogi – wyjaśnia Jasiek.
Podczas górskiego etapu selekcji sprawdzana była głównie kondycja fizyczna i determinacja kandydatów. Trwający trzy dni egzamin nie kończył jednak sprawdzianu. Kolejne dwa dni uczestnicy spędzili w okolicach Lublińca, gdzie instruktorzy oraz psycholog przyglądali się m.in. temu, czy potrafią pracować w grupie. O tym, jakie zadania musieli wykonać, przeczytacie w kolejnym tekście.
autor zdjęć: Irek Dorożański dla JWK, MKS
komentarze