Gdyby nasz mistrz, Robert Korzeniowski, nie dostał od armii szansy na sportowy rozwój, gdyby nie trafił pod opiekuńcze skrzydła krakowskiego Wawelu, jego CV wyglądałoby dziś znacznie skromniej – pisze płk Wojciech Piekarski, dziennikarz zajmujący się sportem wojskowym.
Miałem ostatnio okazję, po dłuższej przerwie, spotkać się i pogadać z Robertem Korzeniowskim. Obaj zostaliśmy zaproszeni do kapituły zorganizowanego przez portal polska-zbrojna.pl plebiscytu na najpopularniejszego sportowca Wojska Polskiego. Jak się okazało, obaj mamy duży sentyment do tego przedsięwzięcia. Ja, jako organizator trzydziestu jego edycji w latach 1977–2006. Robert z kolei jest pięciokrotnym triumfatorem tej imprezy, superczempionem polskiego i wojskowego sportu. Trzykrotny mistrz świata, dwukrotny mistrz Europy, wreszcie czterokrotny mistrz olimpijski, który w klasyfikacji medalowej naszych najlepszych olimpijczyków wyprzedza samą Irenę Szewińską.
Był i pozostaje wzorem zawodnika, który nie zawodził i jak mało kto, potrafił sprostać oczekiwaniom kibiców. Świetnie zorganizowany, wszechstronnie utalentowany, szanowany na całym świecie. Erudyta władający biegle kilkoma językami, przyjaciel największych światowych gwiazd sportu. Kilka dni przed naszym spotkaniem wrócił z Włoch, gdzie na zakończenie swojej kariery zaprosił go rywal i przyjaciel – Ivano Brugnetti, zdobywca olimpijskiego złota na 20 km na igrzyskach w Atenach (Robert wygrał tam pięćdziesiątkę). Opowiadał, że uroczystość odbyła się z pompą i wojskowym rytuałem, bo jej bohater jest sportowcem-żołnierzem. Zauważył również, że największe sukcesy sportowe we Włoszech, Francji, Niemczech i innych krajach Unii Europejskiej opierają się głównie na wojsku. Nikomu to nie przeszkadza, ale wręcz przynosi określone korzyści, nie tylko sportowe. My tymczasem – na odwrót. Konsekwentnie likwidujemy i niszczymy wspaniały dorobek klubów wojskowych, z warszawską Legią na czele. Stwierdził, że martwi go ten pęd likwidacyjny, który burzy to co wojsko dotychczas dla sportu zrobiło. Choćby dla niego. Przecież, gdyby w 1992 roku armia nie dała mu szansy i nie trafiłby pod opiekuńcze skrzydła krakowskiego Wawelu, jego sportowe CV wyglądałoby dziś znacznie skromniej – stwierdził z przekonaniem Korzeniowski.
À propos wyglądu. Nasz bohater skończy niebawem 45 lat, ale zupełnie nie przypomina statecznego biznesmena czy działacza sportowego. Świetna, sportowa sylwetka, młodzieńcza werwa, pasja i chęć działania. Z racji swojej wiedzy, osiągnięć i rozlicznych talentów (np. dyplomatycznych) wydaje się idealnym wręcz kandydatem do odgrywania wiodącej roli w polskim sporcie. Jego problemy zna jak nikt, ma recepty na ich rozwiązanie. Tyle tylko, że praktycznie nie ma szans na wdrożenie ich w życie. Bo ludzie z kierowniczych stanowisk Korzeniowskiego nie potrzebują. Od fachowców wolą partyjnych kolesiów. Jak to u nas. Polskie piekiełko.
Pamiętam doskonale, że już w czasie, gdy kończył karierę jako zawodnik (2004), media prześcigały się w pomysłach i propozycjach, jakie stanowiska w polskim sporcie mógłby zajmować Korzeniowski. Przymierzano go do fotela prezesa PKOL. Mówiło się także o stanowisku w ministerstwie sportu, ale tam wcześniej był już chodziarz, który w roli działacza nie zapisał się najlepiej. Robert, co było sporym zaskoczeniem, wybrał inny kierunek. Przez kilka lat szefował redakcji sportowej telewizji publicznej. I to wcale nie za sto tysięcy złotych miesięcznie, co sugerowała „Gazeta Wyborcza”. Ostatnio „Korzeń” znowu pojawił się na sportowej giełdzie. Po dymisji ministra Drzewieckiego był wymieniany wśród kandydatów na jego następcę. Nie został nim, bo nie należy do żadnej partii. Nie jest też zwolennikiem tzw. republiki kolesiów i układów towarzysko-rodzinnych.
Co porabia? – Mam co robić. Po odejściu z telewizji, na prośbę organizatorów Euro 2012 pomagałem im, między innymi opiekowałem się w czasie turnieju VIP-ami z zagranicy. Jestem dyrektorem i brokerem w biurze ubezpieczeń rynku sportowego. To ważny i mocno zaniedbany odcinek polskiego sportu. Próbujemy go uporządkować – mówi.
Czytelnicy portalu polska-zbrojna.pl zauważyli zapewne niedawny debiut Roberta Korzeniowskiego na naszych łamach w roli komentatora. Był to racjonalny i poparty własnym przykładem apel o lepszą współpracę na linii MON – Ministerstwo Sportu i Turystyki. Pozytywną reakcję dało się już zauważyć podczas niedawnego podsumowania dokonań sportu wojskowego w minionym roku. Poza tym, jako „właściwy człowiek, na właściwym miejscu i we właściwym gronie”, znalazł się wśród uczestników okrągłego stołu poświęconego przyszłości sportu i kultury fizycznej w naszym kraju. Liczę, że w tej przyszłości dokonania naszego bohatera, jego doświadczenie i wiedza będą wykorzystane lepiej niż obecnie.
komentarze