Rosjanie zakładali, że pokonają Ukrainę w dwu-, trzydniowej „gorącej” fazie wojny, a kolejne sześć–osiem tygodni zajmie im pacyfikacja ukraińskiego społeczeństwa. Zaczęła się inwazja, trzy dni minęły, a Ukraina wciąż się broniła. Na Kremlu przecierali oczy ze zdumienia, ale i świat był zaskoczony. „Pytanie nie brzmi: czy Kijów padnie, ale kiedy?”, zastanawiano się w CNN. Szacowni goście w studio – mundurowi, cywilni specjaliści z naukowymi tytułami oraz znawcy Rosji i Wschodu – ze smutkiem i powagą kiwali głowami. W tym samym czasie ukraińska armia kiwała rosyjską.
I mimo trudnej sytuacji nadal kiwa. Pod koniec 2024 roku bilans „trzydniowej specjalnej operacji wojskowej” po rosyjskiej stronie przedstawia się następująco: wojska lądowe przyjęły ciosy, które osłabiła trwająca ponad dekadę modernizacja. W liczbach rzeczywistych przekłada się to na 750 tys. zabitych i rannych żołnierzy oraz 25 tys. sztuk utraconego sprzętu ciężkiego. Taka jest dotychczasowa cena podboju kilkunastu procent powierzchni Ukrainy (razem ze zdobyczami z 2014 roku Rosja kontroluje mniej niż 20% terytorium sąsiada).
Zostawmy na moment Ukrainę i bieżące wydarzenia. Pod koniec 1939 roku ZSRR trzymał pod bronią 2,5 mln osób, czyli 75 razy więcej niż Finlandia. Armia Józefa Stalina przeszła dziesięcioletnią intensywną modernizację, w wyniku której dysponowała m.in. 15 tys. czołgów i 8 tys. samolotów. Do ataku na sąsiada z północy przeznaczono tylko część tego potencjału – 6,5 tys. tanków, ponad 3 tys. samolotów. Finowie mogli wystawić ledwie 80 czołgów i 160 samolotów. Nawet po pełnym rozwinięciu mobilizacyjnym fińskiej armii – liczącej wówczas 330 tys. żołnierzy – Sowieci prowadzili wojnę w warunkach gigantycznej osobowej i technicznej przewagi. Teoretycznie więc mieli wszystko, by „połknąć” Finlandię w kilka tygodni.
Tymczasem już pierwszego dnia inwazji – 30 listopada 1939 roku – okazało się, że Armia Czerwona to olbrzym na glinianych nogach. Że jej oficerowie są kiepsko wyszkoleni i nie potrafią dowodzić w boju, że żołnierze są słabo zmotywowani i kompletnie nieprzygotowani – mentalnie, taktycznie i sprzętowo – do walki w trudnym leśnym terenie, w warunkach ostrej zimy. Szybko stało się jasne, że logistyka nie radzi sobie z bieżącym zaopatrzeniem oddziałów, a lotnictwo nie potrafi współdziałać z jednostkami pancernymi. Co więcej, wywiad fatalnie rozpoznał przeciwnika, sugerując uderzenia w wąskich i dobrze umocnionych odcinkach, gdzie nie było możliwości rozwinięcia natarcia. I że rozbudowana agentura błędnie oceniła nastroje Finów – Stalina zapewniono, że fińscy socjaliści poprą interwencję, ba, przyłączą się do walki po stronie Sowietów. I owszem, przyłączyli się – do własnej armii, strzelając do ideologicznych pobratymców.
Finowie zaś do perfekcji opanowali sztukę wojny asymetrycznej – gdy mogli, unikali regularnej walki, za to bezlitośnie paraliżowali sowieckie zaplecze, niszcząc kuchnie polowe, magazyny i kolumny transportowe. Fińscy strzelcy wyborowi zabijali tysiące czerwonoarmistów, wywołując w szeregach wroga permanentny strach przed trafieniem znienacka. Gdy już dochodziło do otwartego starcia, nieliczne, za to doskonałe armaty Boforsa bez trudu przebijały pancerze czołgów z gwiazdami. Mnóstwo z nich płonęło za sprawą odwagi i inwencji fińskich piechurów, od których pochodzi pomysł „koktajli Mołotowa”. Na przemyślanych i solidnie wykonanych umocnieniach co rusz rozbijały się sowieckie natarcia. Obrońcy walczyli o ojcowiznę, ich armię bowiem kompletowano w oparciu o dobór terytorialny. Motywacja i znajomość terenu stanowiły atuty o mocy nieosiągalnej dla wojsk agresora.
Znamy to skądś, prawda?
W efekcie, po trzech miesiącach zmagań, Sowieci mieli 200 tys. trupów – siedem razy więcej niż Finowie. Wiele lat później Nikita Chruszczow przyznał, że łączne straty Armii Czerwonej uwzględniające także rannych dochodziły do miliona (!), były zatem 12 razy większe od fińskich. Lecz to nie liczba ofiar powstrzymała Stalina przed próbami kontynuacji walk aż do upadku Finlandii. Stało się tak za sprawą ryzyka francusko-brytyjskiej interwencji oraz lęku kremlowskiego dyktatora, że i Niemcy wystąpią przeciwko ZSRR. Na mocy traktatu pokojowego podpisanego 13 marca 1940 roku 11% fińskiego terytorium (35 tys. km2) – uprzednio zajętego przez wojska sowieckie – przeszło we władanie Moskwy.
Fiński przykład – poza szeregiem innych podobieństw do wojny w Ukrainie – pozwala dostrzec znamienną powtarzalność zachowań władców Kremla. Przede wszystkim ich skłonność do przeszacowywania możliwości własnych i niedoszacowania potencjału przeciwnika oraz bezwzględną determinację. No i strach przed skumulowaną siłą dużych graczy i ich skoordynowanym działaniem. Warto te czynniki uwzględnić w rozważaniach o przyszłości natowskiej Europy.
Po pierwsze, należy odrzucić założenie, że przewaga Sojuszu nad Rosją jest czymś oczywistym. Fakt, iż ta przewaga istnieje, nie wyklucza scenariusza, w którym Rosjanie znów coś źle zinterpretują, uznają jakąś cechę czy postawę za słabość. Na przykład dojdą do wniosku, że zajęte polityką wewnętrzną USA nie zaangażują się w obronę któregoś z europejskich państw. Podobne założenie leżało u podstaw agresji na Ukrainę – na przełomie 2021 i 2022 roku Kreml kalkulował, że Stany, po blamażu w Afganistanie, co najwyżej pogrążą palcem, ale realnie nic nie zrobią.
Po drugie, trzeba odrzucić dotychczasowe wyobrażenia o rosyjskim progu bólu. „To był mój błąd”, przyznał gen. Walery Załużny w słynnym wywiadzie dla „The Economist” z listopada 2023 roku. „Rosja ma co najmniej 150 tys. zabitych. W każdym innym kraju taka liczba ofiar zatrzymałaby działania zbrojne”, mówił ówczesny naczelny dowódca ukraińskich sił zbrojnych. Tak tłumaczył się z porażki kontrofensywy na Zaporożu, sugerując, że jednym z jej celów było maksymalne wykrwawienie Rosjan. Tyle że na Kremlu nie przejęli się stosami trupów.
I dalej nie przejmują. To, co dzieje się na froncie, zasługuje na miano hekatomby – Rosjanie giną „na skalę przemysłową”. Nie mam pojęcia, ilu jeszcze musi polec, by w Moskwie uznano, że dalsze prowadzenie wojny nie ma sensu. Pół miliona? Milion? Oczywiście, gdyby w Europie wybuchła nowa wojna, może ona przebiegać inaczej niż w wypadku Ukrainy. Zresztą niewykluczone, że Kreml – wyposażony w wiedzę, którą dysponuje w tej chwili – w ogóle by „specjalnej operacji wojskowej” nie wszczynał. Teraz zaś brnie wojenną ścieżką, bo skoro już tak wiele „zainwestował”, to nie może się wycofać. Dla własnego bezpieczeństwa powinniśmy założyć, że ryzyko wysokich strat może nie być dla Rosjan wystarczająco odstraszające.
Co te rekomendacje winny oznaczać w praktyce? Po pierwsze, budowanie potencjału, który postawi Rosjan przed ryzykiem nie tyle wysokich, co bardzo wysokich strat. Strat, które poniosą od razu, przy pierwszej próbie wszczęcia „gorącego” konfliktu. Po drugie, uzasadnia to konieczność prowadzenia bardziej asertywnej i aktywnej postawy wobec rosyjskich działań, zwłaszcza prowokacji. Straszą? Straszmy ich również. Prowadzą wobec nas hybrydowe działania? Róbmy to samo! Rosjanie rozumieją wyłącznie język siły, jakiekolwiek wahania uznają za słabość. I wreszcie po trzecie, redukujmy pole do dyskusji o jakości sojuszniczych gwarancji. W interesie krajów NATO, zwłaszcza tych mniejszych i słabszych, jest powrót do realiów zimnej wojny, kiedy przekonanie o monolicie zachodniej wspólnoty uchodziło za trudny do podważenia paradygmat.
Wiem, że to nie są proste do wdrożenia rady, ale na fali świąteczno-noworocznych nadziei życzę Państwu i sobie, byśmy mogli cieszyć się z ich realizacji. Wszak idzie tu o „święty spokój”.
autor zdjęć: Wolfgang Schwan / Anadolu/ABACAPRESS.COM
komentarze