Kobietom żołnierzom trudno było realizować bojowe zadana podczas misji w Iraku. Nie wysyłano ich na patrole z powodu przesadnej troski o ich bezpieczeństwo. Sytuacja zmieniła się w Afganistanie. – Dowódcy przestali się rozczulać nad płcią. Nauczyli się, jak traktować kobiety w armii – mówi dr Barbara Drapikowska z Akademii Sztuki Wojennej.
Czego życzy Pani kobietom w wojsku z okazji 8 marca?
Dr Barbara Drapikowska: Żeby nie musiały nikogo udawać i były cenione za to, jakie są.
A udają?
Coraz rzadziej, ale pamiętajmy że wojsko to instytucja stworzona przez mężczyzn i dla mężczyzn. Niełatwo odnaleźć się w niej kobiecie, choć przez setki lat udowadniałyśmy, że dajemy radę walczyć. Prowadziłam badania na temat kobiet żołnierzy na misjach w Iraku i Afganistanu, których wyniki stanowiły podstawę mojej pracy doktorskiej. Moje rozmówczynie – kobiety, które wyjeżdżały na misje od 2003 do 2015 roku, również musiały udowadniać, że nie są tam po to, by tylko siedzieć w bazie. Mężczyźni żołnierze w czasie zmian PKW w Iraku i początkowo w Afganistanie mieli problem, by wysłać kobiety – żołnierzy na patrol.
Z czego to wynikało?
Być może z tego, że wojsko było zawsze środowiskiem wyłącznie męskim. Kiedy trafiły do niego kobiety, pojawił się problem, bo oni nigdy wcześniej nie pracowali z kobietami. Znali je z domu, jako matkę, córkę, żonę. Ale jak tu z nimi służyć? Nie mieli pojęcia, jak się do tych kobiet odnieść. Czy przenieść to jak się zachowują w świecie cywilnym? Czy całować w rękę? Czy wbrew regulaminowi witać się z nią jako pierwszą, mimo że z boku stoi mężczyzna wyższy stopniem? Moje rozmówczynie opowiadały mi, jak były skrępowane sytuacją, gdy ich przełożony witał się najpierw z nimi – porucznikami, a obok stał na przykład major, zupełnie pominięty.
Mężczyźni byli też przyzwyczajeni do zupełnie innej roli społecznej kobiet. Jedna z kobiet żołnierzy chciała wyjechać na misję. Mężczyźni mówili wówczas o niej, że powinna wychowywać dzieci. Nie zwracali uwagi na to, że rozwój zawodowy jest ważny również dla kobiet. A wyjazd na misję jest takim rozwojem. Kobiety-żołnierze nie mogły i nie chciały z niego rezygnować.
Kim są kobiety, które pani badała? Jak namówiła je Pani do rozmowy o niełatwych przecież sprawach?
Tytuł mojego doktoratu, w którym opublikowałam fragmenty rozmów z kobietami żołnierzami to „Udział kobiet-żołnierzy w zadaniach operacyjnych realizowanych przez Polskie Kontyngenty Wojskowe w Iraku i Afganistanie”. Udało mi się dotrzeć do 35 kobiet. Dziesięć miało za sobą Irak, 25 – Afganistan. Dziś są doświadczonymi żołnierzami, ale te kilka lat temu zwykle były na początku kariery zawodowej. Jak ich szukałam? Próbowałam skontaktować się z nimi poprzez moich kolegów, namierzałam na portalach społecznościowych. Raz nawet zaczepiłam mężczyznę w pociągu, który rozmawiał przez telefon ze swoją dziewczyną, a ja wywnioskowałam z kilku usłyszanych słów, że ona była na misji. Nie chciałam prosić instytucji wojskowych o ich dane. Nie chciałam, by czuły jakiś przymus rozmawiania ze mną. Chciałam również zadbać o ich anonimowość, a gdyby numery telefonów podał mi dowódca jakiejś jednostki, ta anonimowość byłaby już nie tak oczywista. Później, już po kilku rozmowach, te kontakty „przychodziły” same. Koleżanki mówiły jedna drugiej i okazywało się, że wiele kobiet chce rozmawiać o swoich doświadczeniach.
Co wynika z Pani rozmów? Jak się zmieniała rola kobiet na misjach?
Kobiety w Iraku były od pierwszej zmiany. W kontyngencie było ich 21. Myślę że to i tak sporo, ale ze względu na to, że na I zmianie rozwijano stanowiska sztabowe. Zdaniem zarówno mężczyzn, jak i kobiet, kobiety są lepsze w realizowaniu takich zadań. Tak samo dobrze są oceniane kobiety służące w korpusach medycznych.
To chyba historycznie ugruntowana pozycja?
Tak. Sanitariuszki, łączniczki, czyli tak zwana służba pomocnicza. To określenie niezbyt fortunne. Ich praca wcale nie była łatwa i bezpieczna, niejednokrotnie wchodziły na teren, gdzie toczyły się walki. Od zawsze jednak rolę kobiet umniejszano, chociażby sprowadzając ją do przymiotnika „pomocnicza”. O waleczności kobiet nie mówi się zbyt wiele i nie tylko w Polsce. Tuż po wojnie w Wielkiej Brytanii odbył się marsz upamiętniający lotników. Mimo że były wśród nich kobiety, upamiętniono wyłącznie mężczyzn. Wyjątków jest niewiele, ale na przykład na Węgrzech od zawsze w armii było wiele kobiet i problemów dyskryminacyjnych nie ma tam dużo. Kobietom walczącym w II wojnie światowej, po jej zakończeniu stawiano pomniki, tak jak mężczyznom.
Film: polska-zbrojna.pl
Skoro armia tak kobiet nie chce, to dlaczego w końcu je do siebie „zaprosiła”?
Kiedy zaczęły się misje pokojowe w Iraku i Afganistanie, pojawił się problem różnic kulturowych. W kulturze islamskiej 13-letnia dziewczynka jest już dojrzałą kobietą, może ją przesłuchiwać jedynie kobieta. Znana jest mi historia, gdy żołnierze wojsk sojuszniczych wzięli na przesłuchanie Irakijkę. Odwieźli ją z powrotem do domu. Kilka godzin później została ukamienowana, a jej mąż, jako ten, który nie potrafił obronić jej czci, popełnił samobójstwo. Kobiety żołnierze są potrzebne w takich sytuacjach. Tylko one, zgodnie z tamtejszą kulturą, mogą rozmawiać z kobietami. Kiedy Polska wstąpiła do NATO, kiedy zaczęły się wspólne misje, musieliśmy również naszą armię otworzyć dla kobiet. Zanim to się stało, w czasie pokoju, kobiety stały z boku armii: były matkami żołnierzy, albo ich narzeczonymi, które wyszywały chusty dla odchodzących do rezerwy. W połowie lat 90. w armii pojawiają się kobiety-psychologowie, których wówczas w armii brakowało. Ciągle też zasilały korpusy medyczne. Przełomem był jednak rok 1999 i moment, gdy szkoły wojskowe otworzyły się dla kobiet. To było zaledwie 19 lat temu.
Po szkole trafiały do jednostek. Wojsko było na to gotowe?
Jedna z moich rozmówczyń powiedziała: wojsko było gotowe na kobiety, nie byli gotowi mężczyźni żołnierze. W armii były już wówczas podstawowe rzeczy, które zapewniały komfort: oddzielne toalety, urlopy macierzyńskie, w kwestionariuszach już nie pisano: „Anna, syn Stefana”. Formalności i procedury były. Brakowało jednak zajęć psychologicznych i socjologicznych, dzięki którym mężczyźni dowiedzieliby się, na czym polega równouprawnienie, że nie ma nic wspólnego z faworyzowaniem. Ale też jakie są i czego dotyczą różnice między płciami.
Misje to był ten moment, kiedy kobiety mogły udowodnić, że się do tego nadają.
I tak, i nie. Początkowo tak się troszczono o ich bezpieczeństwo, że nie mogły wyjeżdżać na patrole. Sytuacja zmieniła się dopiero na misji ISAF w Afganistanie. Kobiety były tam już dowódcami, wyjeżdżały na patrole, ramię w ramię z kolegami. Przestano się w końcu rozczulać nad płcią.
To wpływało na rozwój ich kariery?
W czasie tych ośmiu lat zaczęły obejmować stanowiska zarezerwowane dla mężczyzn, również te dowódcze. Natomiast większość z ich służyła w niższych stopniach oficerskich. Nie dopatruje się tu dyskryminacji, moje rozmówczynie też nie. Wynikało to z niewielkiego stażu. Na przestrzeni czasu wygląda to jednak całkiem imponująco: od matki żołnierza, przez osobę, która opatruje jego rany, aż po jego kompana i dowódcę.
Jak Pani rozmówczynie wspominają misje?
Najbardziej przeszkadzało im plotkowanie o nich. To że były poddawane wiecznej obserwacji, to że gdy miały worki pod oczami, od razu insynuowano, że są niewyspane. Tak, najbardziej wkurzało ich czepianie się o to, o co nikt nie czepiał się mężczyzn. Ale o misji mówią zwykle pozytywnie. Podkreślają, że sprawdziły się na misji, również w sytuacjach bojowych, na które nie miałyby szans w kraju. Ale co ciekawe mówiły też o tym, że misje otworzyły je na świat, a po powrocie do Polski przestały przejmować się sprawami, które wcześniej wydawały się ważne.
A jak kobiety na misji zmieniły mężczyzn-żołnierzy?
Ci młodsi stażem nie mają problemów, by wydawać rozkazy kobietom, by egzekwować wykonanie zadania. Wcześniej było to dla niektórych trudne. Nie chcieli lub nie potrafili współpracować z kobietami, wyręczali je albo obowiązki przenosili na innych. Czasami śmieszą mnie opinie, że jakaś kobieta-żołnierz jest ładna, i przez to zawala coś w pracy. Dlaczego nikt nie skrytykuje jej dowódcy, który nie potrafi wyegzekwować od niej wykonywania powierzonych zadań?
Na przestrzeni tych lat zmienił się również język. Jak kobiety reagują na feminizację stopni wojskowych?
Te, z którymi rozmawiałam negatywnie. Od kiedy pamiętam mówiły, że nie znoszą kiedy ktoś mówi do nich „pani plutonowa”. Podkreślały, że jest „plutonowy plus nazwisko”. Strasznie się denerwowały, kiedy w wojsku zwracano się do nich: „Pani Kasiu”. Ciekawe jest podejście moich rozmówczyń do twardego, „koszarowego” języka, którym posługują się żołnierze. Okazuje się, że kobiety, które trafiły do wojska zaczynają więcej przeklinać, ale też zauważają, że ich język zubożał. Natomiast raczej im nie przeszkadza, że mężczyźni klną w ich towarzystwie. Jedna z kobiet opowiedziała mi zabawną historię, która może trochę obrazuje to nieporozumienie. Pewnego dnia do jej pokoju służbowego wszedł żołnierz i zaczął mówić niemal wierszem. Spojrzała na niego zdziwiona i zapytała o co chodzi. Tłumaczył, że myślał, że skoro ma do czynienia z kobietą, to taki romantyczny język będzie najwłaściwszy. Musiała mu wyjaśnić, że w wojsku jest żołnierzem i wystarczą jej proste komunikaty i język bez ozdobników.
Co nie służy kobietom w armii?
Na przykład, dużo niższe normy na egzaminie z wf. Kobiety są słabsze fizycznie od mężczyzn, ale nie na tyle, by zmniejszać im normy o 2/3. Mówiły mi, że przebiegnięcie takiej samej trasy jak mężczyźni nie jest dla nich żadnym problemem. Czy normy powinny być zróżnicowane? Tak, ale nie w tak dużym stopniu jak dzisiaj. To było zdanie kobiet, z którymi rozmawiałam.
Dr Barbara Drapikowska jest pracownikiem naukowym Wydziału Bezpieczeństwa Narodowego Akademii Sztuki Wojennej. W czerwcu 2015 roku obroniła doktorat, w którym pokazuje udział kobiet w misjach w Iraku i Afganistanie, to jak zmieniała się ich pozycja, jak kształtowały się relacje między kobietami – żołnierzami a mężczyznami – żołnierzami. Służbą kobiet w Wojsku Polskim zajmuje się od 2008 roku.
autor zdjęć: ppor. Robert Suchy / CO MON
komentarze