Kryzys, który w ostatnich latach dotknął amerykańskie siły atomowe, pokazał, jak trudne jest zachowanie zimnowojennych standardów w pozimnowojennej rzeczywistości.
Pierwszy i chyba najpoważniejszy objaw kryzysu miał miejsce w sierpniu 2007 roku w bazie sił powietrznych Minot. To tam przez pomyłkę podwieszono pod skrzydłem bombowca B-52 sześć pocisków samosterujących AGM-129 uzbrojonych w głowice termojądrowe. Załoga, nie wiedząc, że są to uzbrojone pociski, wykonała przelot do bazy Barksdale, gdzie po wylądowaniu bombowiec czekał na rozładunek przez dziesięć godzin i nie był specjalnie strzeżony ani zabezpieczony. Sześć głowic atomowych pozostawało poza systemem kontroli i nadzoru przez 36 godzin. W kolejnych latach w jednostkach międzykontynentalnych rakiet balistycznych (ICBM) zaczęto odnotowywać spadek dyscypliny oraz zaniedbania związane z procedurami bezpieczeństwa. Zdarzały się zaśnięcia na służbie, nienależyte zabezpieczanie książek kodowych, pozostawianie otwartych drzwi do tzw. kapsuł bojowych, w których dyżurują oficerowie odpowiedzialni za odpalanie rakiet.
Siły powietrzne odpowiedziały na tę sytuację wzmożonymi kontrolami w jednostkach atomowych oraz zwiększeniem częstotliwości testów kompetencyjnych i proceduralnych. Działania te doprowadziły do ujawnienia kryzysu, który od lat narastał w siłach atomowych. Jednostki rakietowe podlegające bazom Minot oraz Malmstrom miały problemy, żeby pozytywnie przejść kontrole bezpieczeństwa. Kilkunastu oficerom cofnięto certyfikaty i odsunięto ich od służby operacyjnej. Wielu miało trudności z zaliczeniem testów z procedur operacyjnych – popełniali błędy „szczebla taktycznego”. Pod koniec 2013 roku ujawniono nielegalne posiadanie narkotyków przez kilku oficerów. Śledztwo w tej sprawie przez przypadek doprowadziło do odkrycia, że kilkudziesięciu oficerów oszukiwało lub wiedziało o oszukiwaniu na egzaminach z procedur operacyjnych. Afera ze ściąganiem na testach objęła wszystkie jednostki rakiet ICBM. Ponowne sprawdziany oraz różny stopień recertyfikacji musiało przejść ponad 500 oficerów. Kontrole oraz ćwiczebne alarmy wykazały również często niedostateczne przygotowanie jednostek ochrony baz i silosów atomowych.
Skandal nie ominął też najwyższego dowództwa. W 2013 roku z powodu nadużywania alkoholu i niestosownego zachowania podczas delegacji zagranicznej ze służby został zwolniony dowódca 20 Armii Powietrznej, której podlega amerykański arsenał rakiet ICBM.
Utrata prestiżu
Do kryzysu w amerykańskich siłach atomowych doszło na skutek kilku czynników, które nawarstwiły się w ciągu ostatniego ćwierćwiecza od zakończenia zimnej wojny. W 1959 roku zostało utworzone Dowództwo Operacji Strategicznych (SAC), któremu podlegały jednostki bombowców strategicznych oraz rakiet ICBM. SAC, na którego czele stanął niezwykle charyzmatyczny gen. Curtiss LeMay, miało w Pentagonie bardzo wysoki status. Misja odstraszania atomowego w obliczu napiętych stosunków z ZSRR była postrzegana jak służba pierwszoliniowa – w każdej chwili mogło przecież dojść do wojny atomowej. Gotowość bojowa, jakość wyszkolenia i procedury bezpieczeństwa stały na najwyższym poziomie w każdym z elementów atomowej triady. Służba w jednostkach ICBM wiązała się z prestiżem – zapewniała pewną ścieżkę kariery, a dowódcy oddziałów rakietowych mieli gwarantowane stanowiska na najwyższych szczeblach w Pentagonie oraz sztabie generalnym.
Odwilż w stosunkach z ZSRR, a później Rosją sprawiła, że w 1992 roku zlikwidowano SAC jako oddzielne dowództwo. Dywizjony ICBM podporządkowano na rok Dowództwu Operacji Powietrznych (ACC), a później Dowództwu Operacji Kosmicznych (SC). Dywizjony bombowców strategicznych wróciły pod bezpośrednie dowodzenie US Air Force (USAF). Po incydencie z pociskami manewrującymi, w 2009 roku utworzono samodzielne Dowództwo Ataku Globalnego (GSC). Była to próba odtworzenia czegoś w rodzaju mini-SAC, czyli ponownego skupienia pod jednym dowództwem wszystkich strategicznych jednostek sił powietrznych przenoszących broń atomową. Znamienny był jednakże fakt, że dowódca GSC miał być generałem trzygwiazdkowym, czyli o stopień niższym od innych, czterogwiazdkowych dowódców sił powietrznych.
Sztuka przetrwania
Pomimo zapewnień Pentagonu, dowództwa USAF oraz wielu polityków amerykańskich o najwyższym priorytecie misji atomowego odstraszania, w ostatnim ćwierćwieczu jednostki ICBM były traktowane prawdziwie po macoszemu. Oprócz absolutnie niezbędnych modernizacji rakiet ICBM siły powietrzne do minimum ograniczyły inwestowanie w infrastrukturę jednostek rakietowych. W bazach oraz centrach dowodzenia i kontroli wciąż używa się sprzętu i wyposażenia pamiętających lata osiemdziesiąte, a nawet siedemdziesiąte XX wieku. Jednostki ochrony baz rakietowych zawsze dostawały gorsze wyposażenie i uzbrojenie w porównaniu np. z dywizjonami myśliwskimi USAF. Oddziały powietrzne ochrony do dziś mają w wyposażeniu przestarzałe śmigłowce UH-1N pamiętające wojnę w Wietnamie.
Już dobre 20 lat temu jednostki ICBM przestały być dla żołnierzy atrakcyjne. Tylko część lotników w siłach atomowych to ochotnicy – dla reszty odbycie służby jest często złem koniecznym. Nie gwarantuje ona już dalszej kariery w siłach powietrznych. Oficerowie z jednostek ICBM czują się jak żołnierze drugiej kategorii w porównaniu z personelem dywizjonów lotniczych. Żołd w takich oddziałach też nie odbiega od średniej w siłach powietrznych. Tymczasem służba ta jest niezwykle wymagająca, a ze względu na charakter wiąże się z olbrzymią presją. Młodzi oficerowie muszą się podporządkować rygorystycznym procedurom i przepisom, a najdrobniejsze uchybienia kończą się poważnymi konsekwencjami.
Wymogi dotyczące gotowości bojowej i bezpieczeństwa nie zmieniły się od czasów zimnej wojny. Siły atomowe muszą cały czas pozostawać w stanie gotowości, żeby na rozkaz prezydenta w ciągu kilku minut przeprowadzić uderzenie atomowe na dowolny cel na ziemi. Aby utrzymać stosowny reżim, dowództwo sił atomowych wypracowało system kontroli i nadzoru podległych im jednostek. Przez lata sprowadzał się on do niezwykle drobiazgowych i bardzo trudnych symulacji oraz testów pisemnych. Ich zdawanie miało gwarantować podtrzymywanie zdolności bojowej oraz wiedzy proceduralnej oficerów. Po 2007 roku częstotliwość kontroli, próbnych alarmów oraz sprawdzianów wzrosła jeszcze bardziej. Każdy oficer musiał zdawać średnio 36 testów rocznie, a każda jednostka przechodziła po 150 inspekcji. Uzyskanie na sprawdzianie mniej niż 95% poprawnych odpowiedzi mogło zaważyć na dalszej karierze oficerów. Często wiązało się z czasowym cofnięciem certyfikatów bezpieczeństwa i odsunięciem od dyżurów operacyjnych do czasu poprawienia wyników.
Doszło wreszcie do sytuacji, w której zdawanie testów stało się sztuką dla sztuki. Oficerowie szkolili się przede wszystkim po to, aby je zaliczyć, a nie zrozumieć dane procedury. Dla przełożonych z kolei – dowódców dywizjonów i skrzydeł rakietowych – jedynie osiąganie jak najlepszych wyników przez podwładnych było szansą na awans. Problem oszukiwania na testach pojawił się więc nie dlatego, że oficerowie nie byli przygotowani, lecz z chęci uzyskiwania 100% dobrych odpowiedzi. Zaistniał też efekt solidarności grupowej. Oficerowie „pomagali” sobie na testach, aby ich jednostka wypadła jak najlepiej, a bezpośredni przełożeni przymykali oko na cały proceder, bo od wyników podwładnych zależała również ich kariera.
Służba czy fikcja?
Wspomniane czynniki bezpośrednio przekładały się na problem braku motywacji wśród personelu sił atomowych. Coraz częściej służba ta jest postrzegana przez młodych ludzi jako fikcja – pełnienie dyżurów w oczekiwaniu na rozkaz, który nigdy nie nadejdzie. Zimnowojenna groźba wojny atomowej przestała istnieć. Pojęcie atomowego odstraszania wciąż jest ważnym hasłem dla Waszyngtonu, ale stało się też pojęciem abstrakcyjnym. Trudno sobie wyobrazić w pozimnowojennej rzeczywistości, że broń atomowa jest używana codziennie na podobnej zasadzie, jak samoloty myśliwskie czy latające cysterny, tym bardziej że kolejni prezydenci Stanów Zjednoczonych ogłaszają plany zmniejszania arsenału atomowego, a nawet roztaczają wizję świata bez broni atomowej.
Pomimo to codziennie, przez cały rok, 90 oficerów pełni służbę w centrach kontroli – podziemnych kapsułach, do których dostęp jest zamknięty siedmiotonowymi drzwiami pancernymi. W każdej kapsule dyżuruje przez 24 godziny po dwóch oficerów mających pod swoją kontrolą dziesięć międzykontynentalnych rakiet balistycznych. Te zaś, uzbrojone w jedną lub kilka głowic atomowych, czekają w gotowości bojowej w oddzielnych silosach rozsianych na polach Colorado, Montany, Nebraski, Północnej Dakoty oraz Wyoming. Miesięcznie każdy oficer kontroli rakietowej pełni osiem 24-godzinnych dyżurów. Każdy z nich, łącznie z odprawą przed służbą i po niej oraz transportem do i z centrum dowodzenia, może trwać do 40 godzin. Okres między dyżurami jest wypełniony szkoleniami na symulatorach oraz testami proceduralnymi i certyfikacyjnymi.
Środki zaradcze
Na początku 2014 roku ówczesny sekretarz obrony Chuck Hagel ogłosił program naprawczy, który z jednej strony miał zdiagnozować naturę kryzysu w siłach atomowych, a z drugiej przygotować i wdrożyć środki zaradcze. Od marca do czerwca 2014 roku w jednostkach atomowych działała specjalna komisja złożona z przedstawicieli zarówno sił powietrznych, jak i marynarki wojennej oraz ekspertów spoza kręgu sił atomowych. W raporcie końcowym zawarła ona ponad 300 rekomendacji, z których prawie wszystkie zostały zaakceptowane przez siły powietrzne. Już pod koniec 2014 roku zaczęto wprowadzać pierwsze zmiany. Należy podkreślić, że jest to niejako oddolny program, który realizuje wiele postulatów i wskazówek oficerów niższego szczebla.
Siły powietrzne przeznaczyły 160 mln dolarów na modernizację infrastruktury baz rakietowych oraz zakup nowego sprzętu i uzbrojenia osobistego. Dodatkowe fundusze wygospodarowano na zwiększenie żołdu na wszystkich stanowiskach oraz stworzenie nowych etatów. W marcu 2015 roku dowódcą GSC został gen. Robin Rand – po raz pierwszy generał czterogwiazdkowy.
Długo oczekiwana zmiana dotyczy systemu szkolenia i oceniania. Zintensyfikowano ćwiczenia na symulatorach, przy czym już nie podlegają one ocenianiu, tak jak to było wcześniej. Szkolenie ma pomóc w naprawianiu błędów i może być prowadzone do skutku. Zmniejszono częstotliwość testów certyfikacyjnych do jednego na kwartał. Nie są to już pytania wymagające mechanicznych odpowiedzi, lecz raczej testy symulujące konkretne procedury w różnych sytuacjach.
Wprowadzono też większą rotację stanowisk w ramach systemu „3+3”. Służba liniowa w jednostce ICBM ma trwać trzy lata. W następnych trzech latach oficerowie liniowi mogą pełnić funkcję instruktorów, kontrolerów lub awansować na stanowiska dowódcze niższego szczebla. Ma to się wiązać również z rotacją personelu pomiędzy poszczególnymi dywizjonami i skrzydłami rakietowymi.
Przed Pentagonem i siłami powietrznymi stoi niezwykle trudne zadanie. Z jednej strony, muszą uatrakcyjnić służbę w jednostkach atomowych, aby przyciągnąć do niej kolejne pokolenia młodych oficerów, ale z drugiej – utrzymać standardy zarządzania arsenałem atomowym nieodbiegające od tych z czasów zimnej wojny.
autor zdjęć: USAF