To był najtrudniejszy kurs w jego dotychczasowej służbie wojskowej. Podczas dwumiesięcznej nauki w Stanach Zjednoczonych zdobył nowe umiejętności i wiedzę, którą teraz przekazuje innym żołnierzom.
Mundur włożył 12 lat temu. St. kpr. Adam Lewkowski jest dowódcą drużyny szturmowej w 16 Batalionie Powietrznodesantowym. Początkowo, jako żołnierz służby zasadniczej, był związany z 25 Brygadą Kawalerii Powietrznej, ale od 2005 roku, już jako żołnierz zawodowy, służy w 6 Brygadzie Powietrznodesantowej w Krakowie. Ma 32 lata, a za sobą trzy misje w Afganistanie oraz kilka ważnych kursów i szkoleń.
Trzy misje
W 2007 roku wystartował w zawodach, które miały wyłonić najlepszego szeregowego spośród żołnierzy 2 Kompanii Szturmowej. Wówczas były oceniane jego wiedza z łączności i taktyki, umiejętności strzeleckie oraz znajomość języka angielskiego. Pokonał rywali i wyjechał do Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych na pilotażowy kurs podoficerski dla szeregowych zawodowych w Wojsku Polskim. Po trzymiesięcznej nauce i zdanych egzaminach, już jako podoficer, wrócił do swojej macierzystej jednostki.
Razem ze spadochroniarzami z 6 Brygady Powietrznodesantowej trzykrotnie wyjeżdżał w składzie polskiego kontyngentu wojskowego do Afganistanu. Pod Hindukuszem był dowódcą drużyny na HMMWV i KTO Rosomak. „Każda zmiana była inna. Pamiętam, że na początku wojna zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Obserwowałem amerykańską machinę wojenną, logistykę, lotnictwo współdziałające z oddziałami naziemnymi – to było coś!”, wspomina podoficer i dodaje: „Najbardziej niebezpieczna była dla mnie ostatnia moja zmiana, czyli XI tura PKW. Mieliśmy bardzo dużo kontaktów ogniowych z przeciwnikiem, a na drogach w prowincji Ghazni podkładano wiele improwizowanych urządzeń wybuchowych”.
We wrześniu 2009 roku pluton, w którym służył kpr. Lewkowski, był w składzie sił szybkiego reagowania (QRF). Oddział został poderwany alarmem. Okazało się, że Amerykanie i żołnierze afgańscy, prowadząc operację w rejonie polskiej bazy Four Corners w dystrykcie Andar, zostali zaatakowani przez talibów. Podczas przeszukiwania wioski, w której ukryli się rebelianci, zginął polski żołnierz, jeden był ciężko ranny, trzech nieco lżej. Poszkodowani byli także wojskowi afgańscy. Lewkowski oberwał w nogę i miał kontynuować leczenie w Niemczech. Poprosił jednak dowódcę, by mógł zostać na misji. „Chciałem być z chłopakami do końca zmiany. Razem przyjechaliśmy i razem mieliśmy wracać. Czułem, że to mój obowiązek. Na szczęście dowódca, po konsultacjach z lekarzami, wyraził na to zgodę”, wspomina.
Po dwóch tygodniach odzyskał siły. Nie mógł co prawda dźwigać i biegać, ale chciał wrócić do służby. Zgłosił się do pełnienia wart. Stał przy bramie albo przy którejś z wież.
W tym roku jako jedyny Polak i pierwszy żołnierz 6 Brygady Powietrznodesantowej ukończył kurs piechoty w US Marine Corps School of Infantry-East w Camp Lejeune w Stanach Zjednoczonych. „W bazie wojskowej w Karolinie Północnej służy ponad 50 tys. wojskowych. Są to głównie żołnierze amerykańskiej piechoty morskiej i współdziałający z nimi marynarze z US Navy”, opisuje. Razem z nim naukę rozpoczęło 128 żołnierzy, w tym czterech studentów zagranicznych: dwóch pograniczników z Belize, kapral z Kosowa i on.
„Lot był bardzo długi i męczący. Na lotnisku w Jacksonville czekał amerykański sierżant, który powitał mnie, jak przystało na „prawdziwego” marines, po męsku: „G… mnie obchodzi, skąd jesteś i co sobą reprezentujesz. Jeśli oszukujesz, jesteś leniwy, zbyt wolno przyswajasz wiedzę lub kradniesz – wrócisz do Europy w ciągu dwóch dni! Kurs, na który przyjechałeś, to największe wyzwanie w twoim życiu. Jeśli go ukończysz – będziesz dumny, jak nigdy dotąd! Witamy w korpusie marines. Semper fidelis!”.
Początkowo pomyślał, że powitanie sierżanta jest przykładem propagandy amerykańskiej, ale szybko się przekonał, że marines miał sporo racji. Żołnierzy piechoty morskiej, najmniej licznego z rodzajów amerykańskich sił zbrojnych, cechuje ogromna duma z przynależności do korpusu i jego bogatej historii. Są bardzo sprawni fizycznie, odporni na trudy służby, no i, co kpr. Lewkowski mógł sam odczuć, nie rozczulają się nad sobą.
Na aklimatyzację i załatwienie niezbędnych formalności uczestnicy kursu mieli jeden dzień. Zaraz potem rozpoczęła się weryfikacja uczestników. Na początek żołnierze musieli zaliczyć egzamin ze sprawności fizycznej. „W umundurowaniu podciągaliśmy się na drążku wysokim, wykonywaliśmy skłony, tzw. brzuszki, i biegliśmy z obciążeniem przez trzy mile”. Po zaliczeniu pierwszego etapu mieli 15 minut na spakowanie zasobników, które ważyły nie mniej niż 50 funtów, i w pełnym oporządzeniu, czyli w kamizelkach kuloodpornych, hełmach, z zasobnikami musieli przebiec sześć mil, mieszcząc się w wyznaczonym limicie czasowym. Na koniec, już bardzo zmęczeni, dwukrotnie pokonywali wysokościowy tor przeszkód. Już podczas tej pierwszej próby odpadło 20% podoficerów. A kolega z Belize spadł z przeszkody i uszkodził sobie kręgosłup”, mówi Lewkowski.
Żołnierze zostali podzieleni na kilkuosobowe zespoły, a dowodzenie pododdziałem przekazywali sobie co kilka dni. Wszystkie zajęcia, m.in. z terenoznawstwa, taktyki, ogniowe, polegały na rywalizacji. Nie dość, że podoficerowie konkurowali ze sobą, to jeszcze w trakcie każdego zadania byli bacznie obserwowani przez instruktorów. Za zaangażowanie w zajęcia i wyniki szkoleniowe otrzymywali punkty. Każdego dnia odpadał ten z kursantów, który radził sobie najgorzej.
„Raz na kilka dni spotykaliśmy się, by wskazać, kto jest dobrym, a kto złym dowódcą. Na początku zaskoczyło mnie, że ten, który dostał najwięcej negatywnych ocen, był relegowany z kursu. Wynikało to z przekonania, że dobrym dowódcą trzeba być nie tylko w oczach przełożonych, lecz także podwładnych”, wspomina kapral.
Jakie zajęcia przygotowali marines? Do tych najciekawszych kpr. Lewkowski zalicza szkolenie z topografii. „Dostawaliśmy współrzędne czterech miejsc. Musieliśmy odszukać ukryte w lesie skrzynki, na których leżały nieśmiertelniki z wytłoczonym napisem. Używając mapy i kompasu, trzeba było jak najszybciej dotrzeć we wskazane miejsca i za pomocą kredki świecowej odbić napis z nieśmiertelnika”, opisuje jedno z zadań. Żeby zaliczyć test, należało zlokalizować trzy z czterech miejsc w ciągu dwóch godzin. Nie było to jednak proste, bo nieśmiertelniki były ukryte np. na środku bagna lub wysokiego jaru. A żołnierz, który nie wrócił we wskazane przez instruktorów miejsce w ciągu 160 minut, odpadał z kursu.
Żołnierze uczyli się o historii marines, roli podoficera w procesie dowodzenia małym pododdziałem w walce, brali udział w zajęciach ogniowych i ćwiczyli taktykę. „Amerykanie przykładają dużą wagę do realizmu szkolenia. Podczas szturmowania budynków rzucaliśmy granatami bojowymi, a na zajęciach w terenie zurbanizowanym, mogliśmy wybijać szyby, wyważać drzwi. W końcu jedna z podstawowych zasad szkolenia w korpusie marines brzmi: trenuj tak, jak walczysz”.
Pośród najlepszych
Kurs w USA dla zaawansowanej piechoty (Advanced Infrantryman Course) st. kpr. Adam Lewkowski ukończył w czołówce. Razem z nim świadectwo odebrało 56 żołnierzy. Jak teraz wykorzysta umiejętności zdobyte za oceanem? „To mój zawodowy i moralny obowiązek, by spożytkować zdobytą tam wiedzę. Jeszcze przed wyjazdem do USA podpisałem w ambasadzie amerykańskiej zobowiązanie, że nie odejdę w najbliższym czasie z armii, a wiedzę przekażę innym żołnierzom”, mówi.
Według niego, kurs kształtuje w podoficerach wszystkie cechy dobrego piechocińca. Uczy umiejętności odnalezienia się na polu walki, korzystania z podstawowych rodzajów uzbrojenia, daje wiedzę z taktyki i wreszcie z organizowania działań w różnego rodzaju terenie. „Był to najbardziej wymagający psychofizycznie kurs, w jakim kiedykolwiek uczestniczyłem. Dzięki niemu stałem się lepszym dowódcą dla moich podwładnych, codziennie korzystam ze zdobytej wiedzy i przekazuję ją żołnierzom. Zaszczytem była dla mnie możliwość bycia częścią społeczności marines”.
autor zdjęć: Mariusz Bieniek/6 BPD