Kluczem do tych ćwiczeń była szybkość – myślenia, podejmowania decyzji i działania.
Generał zapytał swoich oficerów sztabowych: „Da się to zrobić?”. „Nie, wodzu, to niemożliwe”, usłyszał w odpowiedzi. „No to tak zrobimy”, zdecydował ostatecznie dowódca. Podobno tak powstał pomysł przeprowadzenia unikatowych w naszej armii ćwiczeń sztabowych. Ich skala, rozmach, a przede wszystkim sposób przeprowadzenia przekroczyły granicę wytyczaną latami przez sztaby, które ćwiczyły głównie na mapach, w salach gimnastycznych i na poligonach.
Centrum dowodzenia w bibliotece
Scenerią tego nowatorskiego treningu sztabowego stało się całe województwo zachodniopomorskie. Kilkuset żołnierzy i około 200 sztuk sprzętu na kołach: rosomaki, ciężarówki, transportery BRDM, wozy dowodzenia i honkery, wyjechało na tamtejsze drogi.
Operacja opierała się na scenariuszu hipotetycznej sytuacji kryzysowej. Agresywne mocarstwo Monda chciało zagarnąć tereny sąsiedniej Wislandii, na których odkryto duże złoża gazu ziemnego i ropy naftowej. Dlatego na jej terytorium organizowano akty sabotażu, terroru i przygotowano ataki cybernetyczne. Przeciwnika od przeprowadzenia zmasowanego ataku miały odstraszyć wojska Wislandii, w które wcielili się żołnierze 12 DZ.
„Najważniejsza jest prędkość: myślenia, przemieszczania się, adaptacji i podejmowania decyzji Liczę też na waszą inicjatywę”, wyliczał przed wyjazdem na ćwiczenia gen. dyw. Rajmund Andrzejczak, dowódca 12 Dywizji Zmechanizowanej. „Będę zwracał uwagę na dowodzenie na każdym szczeblu, a także na pozytywne podejście do cywilów, z którymi będziemy mieć bezpośredni kontakt”.
Wojsko, które do ostatniej chwili utrzymywało operację w tajemnicy (kryptonim manewrów do dziś pozostaje tajny), kilka godzin przed jej rozpoczęciem poinformowało społeczeństwo przez lokalne rozgłośnie radiowe o „możliwych utrudnieniach w ruchu na terenie całego województwa zachodniopomorskiego”. Przez tydzień mobilne stanowiska dowodzenia 12 Dywizji Zmechanizowanej przemieszczały się z miejsca na miejsce w zależności od rozwoju sytuacji, tak jak by to robiono w czasie faktycznych działań wojennych. „To ma wyglądać tak, jak w czasie realnego konfliktu”, mówił gen. Andrzejczak. „Działamy nie w terenie znanym, jakim dla wojska jest poligon, lecz w cywilnej infrastrukturze”.
I tak konwój dowództwa 12 Szczecińskiej Dywizji Zmechanizowanej, złożony z rosomaków, wozów łączności, ciężarówek i transporterów BRDM, pewnego dnia wjechał do maleńkiego Suliszewa. Dramatyczna zmiana biegu wydarzeń wymusiła bowiem szybkie przemieszczenie dowodzenia operacją przeciwko wrogiej Mondzie. Kiedy dowódca, gen. dyw. Rajmund Andrzejczak, zobaczył w pewnym momencie wioskę, zdecydował, że to z niej będzie dowodził.
Wojsko wjechało do wsi, w jej centrum, obok biblioteki i kościoła, rosomaki zajęły strategiczne punkty zabezpieczające działania sztabu. Obserwatorzy obsadzili najwyżej umiejscowione stanowiska obronne, a żołnierze z przeciwlotniczymi zestawami Grom – skrzyżowanie dróg. Sztab skierował się do wiejskiej biblioteki.
„Wojsko? Co tu się dzieje?”, nie ukrywała zdziwienia bibliotekarka, pani Elżbieta Likas, kiedy zobaczyła wchodzących do świetlicy żołnierzy w hełmach i kamizelkach kuloodpornych, uzbrojonych w karabinki Beryl. Przez okno zauważyła też rosomaka stojącego przed wejściem do budynku. „Dzień dobry. My tu tylko ćwiczymy. Trochę pani poprzeszkadzamy, ale nie narobimy kłopotów”, zapewnił gen. Andrzejczak. Aby rozładować sytuację, w czasie gdy żołnierze rozwijali mapy, nawiązywali łączność z jednostkami i obsadzali stanowiska obronne w oknach i na podwórzu, on zwiedził bibliotekę. Dopytywał się o mieszkańców wioski i ich zainteresowania czytelnicze.
Wkrótce stanowisko dowodzenia zaczęło działać. Teraz żołnierze mogli pójść patrolować wioskę. Dowodził nimi sam generał. Odwiedził sklep, tartak, gospodarstwa rolne, plebanię. Uspokajał mieszkańców. „Przestraszyłam się nie na żarty”, mówiła młoda kobieta z kilkumiesięcznym dzieckiem w wózku. „Dobrze, że to tylko ćwiczenia”. Mieszkańcy na początku się wystraszyli, ale zaciekawieni wyszli na ulicę, żeby zobaczyć poczynania wojska.
Seria niespodzianek
Tymczasem doszło do zaskakujących wydarzeń. Nagle, najprawdopodobniej od kul snajperów, zostało „rannych” dwóch żołnierzy – st. szer. Witosław Bogulski i gen. dyw. Rajmund Andrzejczak. Dowódcę trzeba było natychmiast ewakuować do jednego z rosomaków. „To było kompletne zaskoczenie dla moich żołnierzy. Nie wiedzieli, że będziemy ćwiczyli taki dramatyczny epizod. Chciałem sprawdzić, kto przejmie dowodzenie w takiej sytuacji i jak zachowa się nasz sanitariusz”, wyjaśnił dowódca. Ewakuacja przebiegła sprawnie, a dowodzenie przejął jeden z oficerów sztabu gen. Andrzejczaka.
To jednak nie była jedyna niespodzianka w czasie ćwiczeń. Obsługi tzw. bazowych węzłów łączności (BWŁ) w pewnym momencie zostały zdane na siebie. Ich zadaniem było rozstawienie sprzętu w odpowiedniej odległości, tak by zapewnić stanowiskom dowodzenia łączność. Jeden z zespołów BWŁ trafił na odludzie. Żołnierze rozstawili sprzęt na polu – jak się okazało – sołtysa maleńkiej wioski w okolicach Chociwla. „Mieliśmy koordynaty i podążaliśmy w określone miejsce, ale nie mogliśmy dojechać, bo nastała odwilż i ciężarówka ugrzęzła w błocie”, mówi st. sierż. Robert Lewandowski. „Nie możemy się rozstawić gdziekolwiek. Potrzebujemy takiego miejsca, żeby zmieścił się cały system. Ono musi być na odpowiedniej wysokości, a na dodatek w okolicy, gdzie nie ma wysokich drzew i w oddaleniu od domostw”. Żołnierze zapytali właścicieli pola o pozwolenie. „Reakcja ludzi była bardzo fajna. Gospodarz nawet traktorem przeciągnął przez błoto naszą ciężarówkę”, dodaje st. kpr. Łukasz Podpora. Tylko raz ktoś ich odwiedził i zapytał, co robią. „Odpowiedzieliśmy, że mamy takie treningi. I tyle. A on nawet taśmy nie przekroczył, chociaż to jego ziemia”, mówi st. sierż. Lewandowski.
„Przyjechało wojsko i żołnierze spytali, czy mogą się rozbić”, relacjonuje pani sołtys Małgorzata Kujawska. „Oczywiście pozwoliłam, wojsko to wojsko. Są tu od kilku dni, ale jakby ich nie było. Raz poprosili syna o pomoc, kiedy ciężarówka się zakopała. Poza tym tylko agregat słychać w nocy. Wszystko jest jak trzeba. Trochę szkoda, że się nie pojawiają, bo chętnie bym ich zaprosiła na herbatę…”.
„Wybieramy miejsca, które wymagają od nas dostosowania się do nowych warunków. Dzięki temu uczymy się działać w nieznanym terenie”, wyjaśnia charakter działań gen. bryg. Tomasz Piotrowski, kierujący ćwiczeniami zastępca dowódcy 12 DZ. „Przecież żołnierze na każdym poziomie dowodzenia muszą szybko podejmować decyzje w różnych sytuacjach. Jeśli popełniają błędy, to w ten sposób zdobywają doświadczenie. O to w tych ćwiczeniach chodzi. Wnioski zostaną później przeanalizowane i w przyszłości wykorzystane”. Manewry służyły także do rozpoznania miejsc, z których w przyszłości, w razie kryzysu, wojsko mogłoby korzystać podczas zakładania stanowiska dowodzenia czy ustawienia sprzętu łączności.
Udało się także przećwiczyć współpracę z cywilnymi systemami łączności i reagowania kryzysowego. 12 DZ sprawdziła współdziałanie np. z wojskową komendą transportu, wojewódzkim sztabem wojskowym oraz cywilnymi służbami, takimi jak policja, straż graniczna, a nawet gminne straże. Chodziło o ustalenie, jak szybko można przekazywać informacje, jak korzystać z baz danych instytucji i, co najważniejsze, jak szczelny jest system komunikacji, by w sytuacji kryzysowej przekazane informacje nie trafiły w niepowołane ręce.
Premiera rockowego rosomaka
Na tych ćwiczeniach pierwszy raz można było zobaczyć specjalnego rosomaka dowodzenia. W 12 Dywizji Zmechanizowanej znane jest muzyczne zamiłowanie gen. dyw. Rajmunda Andrzejczaka do ciężkiego brzmienia, więc na wozie, którym się przemieszcza, przytwierdzono dwie niewielkie tablice z napisem „R-Force One”, wykonanym czcionką zapożyczoną z logo zespołu Iron Maiden. „R” to pierwsza litera imienia generała, którą tu wykorzystano, bo Andrzejczak pod e-mailami czy esemesami podpisuje się skrótem „R6”.
Nie wiadomo, kto wpadł na taki pomysł. Żołnierze Dwunastej mówią tylko, że wyszedł on od załogi rosomaka. „A skoro dowódca nie rozkazał, by zdjąć tablice, to znaczy, że mu się spodobały”, mówi jeden z członków obsady wozu dowodzenia. Teraz „Run to the hills” czy „Speed of light” często słychać z głośników R-Force One.
Gen. Andrzejczakowi bardzo spodobał się „podrasowany” rosomak. „Moja miłość do Iron Maiden trwa już od ponad 30 lat”, mówi dowódca 12 DZ. „Zacząłem ich słuchać od albumu »Powerslave«, w czasach gdy miałem dłuższe włosy i należałem do garażowej kapeli metalowej Agresor. Po latach ten zespół był całkiem dobrze znany w moim rodzinnym mieście. Grałem utwory Iron Maiden jako basista, w roli Steva Harrisa, co było niezmiernie trudne, ale okazało się możliwe”, dodaje generał.
Podkreśla, że docenia inicjatywę załogi, bo świadczy ona o tym, że żołnierze nie traktują wszystkiego na poważnie, mają dystans do siebie i w taki sposób rozładowują napięcie przed ważnymi zadaniami. „Cenię umiejętność podchodzenia do życia z przymrużeniem oka”, mówi gen. Andrzejczak. „Na co dzień robimy bardzo poważne rzeczy i taki dystans jest potrzebny”.
autor zdjęć: Marcin Górka/MGPR