Wodę trzeba nieustannie oszczędzać, naturalnego światła nie ogląda się czasem przez kilkanaście dni, najtrudniejsza jest jednak monotonia: te same twarze, podobne czynności.
Moje pierwsze wspomnienie z okrętu podwodnego? Zszedłem po trapie na pokład, prosto w gąszcz rur i zaworów”, wspomina kmdr ppor. Tomasz Witkiewicz: „Akurat czytałem wtedy »Dywan« Pratchetta. Pojawiają się tam bohaterowie mieszkający w jednopensowej monecie i stwierdzenie »Przecież ludzie, którzy żyją w metalu, nie mogą być normalni!«. A ja poczułem się trochę jak oni... Jakby ktoś wrzucił mnie w środek jakiejś pokręconej historii, pomyślałem sobie”.
Witamy w strefie zakazanej
Drogi prowadzące na okręt podwodny bywają bardzo kręte. Witkiewicz chciał zostać specjalistą od rakiet. Jako podchorąży Akademii Marynarki Wojennej napisał na ten temat pracę dyplomową. Zebrał świetne oceny. A potem przyszedł przydział: ORP „Orzeł”, dział broni podwodnej. Jak bohater Pratchetta czuł się tylko przez chwilę, bo szybko wsiąkł w ten „nienormalny” świat i trwa w nim od 19 lat. Dziś jest dowódcą ORP „Sęp”.
Na „Sępie” służy też bsm. Tomasz Orański. „W 2003 roku trafiłem do Centrum Szkolenia Marynarki Wojennej w Ustce. Spędziłem tam trzy miesiące, po czym dowiedziałem się, że mam się zameldować w Dywizjonie Okrętów Podwodnych”, wspomina. „To było trochę jak wejście do zakazanej strefy. Na trałowiec czy okręt rakietowy też nie wejdzie nikt wprost z ulicy, ale jednostki podwodne zawsze otaczała jakaś szczególna aura tajemniczości. Przynajmniej tak odczuwaliśmy to my, ludzie z zewnątrz”, opowiada. Najpierw wszedł do załogi ORP „Wilk”, nieistniejącej już jednostki typu Foxtrot. Na pytanie, za co wówczas odpowiadał, mówi ze śmiechem: „Na szczęście za nic”, śmieje się. „Starsi marynarze oprowadzali mnie po okręcie, tłumaczyli co i jak, a ja myślałem sobie: »Już po mnie«. Za dużo systemów, obwodów, za dużo wiedzy naraz”.
Na „Wilku” Orański służył krótko, szybko został przerzucony na kobbeny – niewielkie okręty, które w początkach XXI wieku polska marynarka dostała od Norwegii. „Rozpoczynałem od ORP „Sokół” i to właśnie na tej jednostce po raz pierwszy zszedłem pod wodę”, tłumaczy. Pamięta ekscytację, ale przede wszystkim niepewność. „Na dzień dobry usłyszałem: »Nie bój się młody. Jak pier...nie, to tak, że nawet kombinezonu nie zdążysz włożyć«. Żarty takie...”, wspomina.
Swoją historią chyba wszystkich przebija jednak Łukasz Dettlaff. W dywizjonie pojawił się dwa lata temu. „Ja to proszę pana sporo pływałem. Dobrze poznałem na przykład wschodnie wybrzeże Afryki...”, zaczyna. „Jak to?! Chyba nie na pokładzie okrętu podwodnego?”, pytam zdziwiony. „No, nie... Ukończyłem Akademię Morską. Mam dyplom oficerski żeglugi handlowej”.
Na statkach pracował przez kilka lat. A potem postanowił zmienić swoje życie o 180 stopni. Jak mówi: „z powodów wyłącznie osobistych”. Dettlaff wstąpił do Narodowych Sił Rezerwowych, przeszedł szkolenie i nie wiedział, co dalej robić. „Chciałem dostać się do marynarki, ale nie bardzo wiedziałem, jak to zrobić. Miałem zapisane trochę telefonów. Pierwszy był do oficera dyżurnego w Dywizjonie Okrętów Podwodnych”, wspomina. Chwycił więc za słuchawkę, wystukał numer, wyjaśnił, w czym rzecz i usłyszał: „Złóż dokumenty i czekaj”. Po jakimś czasie się doczekał. W ten sposób blisko dwumetrowy dryblas zamienił oficerski etat w cywilu na pierwszy szczebel w wojskowej hierarchii, a przestronną kabinę na statku, na 20 m2 pokładu dzielonego z prawie trzydziestką innych marynarzy.
Dziewięć litrów na głowę
„Kiedyś zawinęliśmy do Szkocji. Idziemy przez port, a jeden z brytyjskich oficerów rzuca do nas: »O, zapach okrętu podwodnego«. Rozpoznał bezbłędnie”, wspomina kmdr ppor. Witkiewicz i dodaje, że w języku angielskim jest nawet na to specjalne określenie: „smell of diesel submarine”. To, jak mówią marynarze, specyficzna mieszanka spalin, smarów i potu. „Mówiąc wprost: załoga okrętu podwodnego po rejsie zawsze musi trochę śmierdzieć”, przyznaje dowódca ORP „Sęp”. Kobbeny mogą zabrać na pokład 5 t wody. Załoga każdego z okrętów liczy 25 oficerów, podoficerów i marynarzy. Wypada więc 200 l na głowę. W przypadku trzytygodniowego rejsu – średnio 9,5 l dziennie: na przygotowywanie posiłków, zmywanie, mycie. Rachunek jednak nie jest aż tak prosty. Kucharze na przykład muszą kąpać się codziennie. Podobnie motorzyści, którzy pracują przy silnikach. Zapasy wody na bieżąco kontroluje okrętowy mechanik. I on zwykle raz na tydzień pozwala marynarzom wziąć prysznic. Trudno to jednak porównać z kąpielą na lądzie. Największy polski okręt podwodny ORP „Orzeł” zbiorniki ma oczywiście odpowiednio większe, ale też znacznie liczniejsza jest załoga (liczy 61 osób), poza tym jednostka może dłużej pozostawać w morzu. Tak więc proporcje się wyrównują.
Najbardziej dokuczliwe, jak zgodnie powtarzają podwodniacy, są jednak ograniczona przestrzeń i powtarzalność czynności. Na „Orle” można jeszcze mieć namiastkę prywatności – okręt ma dwa pokłady, sześć przedziałów, a marynarze schodzący z wachty mogą się położyć we własnej koi. W kobbenach jest to już niemożliwe. „Czy to wachta, czy czas wolny, człowiek pozostaje w tym samym pomieszczeniu”, przyznaje bsm. Orański. Odizolować się można przez zaciągnięcie zasłonki w swojej koi. Choć przymiotnik „swojej” też jest nie do końca precyzyjny. „Miejsc do spania jest mniej niż członków załogi, więc musimy się zmieniać. Zajmują je ci, którzy akurat nie mają wachty. Dlatego mówimy, że mamy »gorące koje«”, tłumaczy Orański.
W czasie wolnym można czytać, wspólnie obejrzeć film, do rangi rozrywki urastają też posiłki. Dlatego kucharz odgrywa tu kluczową rolę. Oczywiście jemu też nie jest łatwo, bo zapasy świeżej żywności szybko się kończą i posiłki zaczynają stawać się monotonne. W ten schemat wpisuje się też sama służba. „Jesteśmy trochę jak górnicy, którzy zjeżdżają pod ziemię i robią swoje. Taka rutyna ma też dobre strony, bo marynarz musi wyrobić w sobie pewne nawyki i automatyzm działania, by w sytuacji kryzysowej szybko zareagować. Rutyna jednak potrafi być zgubna, dlatego nie można wyłączać myślenia”, podkreśla kmdr ppor. Witkiewicz.
Bsm. Orański i mar. Dettlaff służą w dziale VI, który odpowiada za silniki i zespoły napędowe. „Uruchomienie mechanizmów i nadzór nad ich pracą nie są skomplikowany. Schody zaczynają się, kiedy okręt staje na chrapach”, przyznaje Dettlaff. Jednostka wychodzi wówczas na głębokość peryskopową i wystawia na powierzchnię przewody doprowadzające powietrze. Dzięki temu może pracować spalinowy silnik, który z kolei ładuje generator. „W tym momencie jednak okręt zostaje w dwóch miejscach rozszczelniony. Trzeba bardzo pilnować, by do wnętrza nie dostała się woda, która mogłaby zalać i unieruchomić silnik”, tłumaczy mar. Dettlaff.
Wachta, służba, czas wolny. Podobne czynności, te same twarze. Kmdr ppor. Witkiewicz: „Przy dłuższym wyjściu w morze robi się z tego dzień świstaka. Zwłaszcza jeśli kilkanaście dni spędzamy w zanurzeniu i nie można wyjść choćby na kiosk, by zobaczyć naturalne światło, pooddychać świeżym powietrzem. Marynarze powtarzają czasem, że pod koniec rejsu na pokładzie trzeba chować noże i widelce, żeby ludzie się nie pozabijali. U nas mimo wszystkich niedogodności, aż tak źle naprawdę nie jest”.
Przemytnicy i delfiny
„Na okręt podwodny nikt nie trafia przypadkowo. Trzeba mieć końskie zdrowie, ale też mocną psychikę. Ludzie muszą się ze sobą dogadywać. Od tego zależy bezpieczeństwo okrętu, a co za tym idzie, ich samych” – podkreśla kmdr ppor. Witkiewicz. Na pokładzie, jak to w wojsku, wymagana jest dyscyplina, ale panujące tutaj stosunki są specyficzne. „Oficerowie i podoficerowie mówią do siebie po imieniu. W załogach są marynarze, którzy służą dłużej niż oficerowie. Często stopnie widoczne są tylko w pensji”, przyznaje dowódca ORP „Sęp”.
Duże znaczenie mają też dystans do rzeczywistości i poczucie humoru. Służba na okręcie podwodnym to także dziesiątki historii i anegdot. „Każdy kto po raz pierwszy schodzi na okręcie pod powierzchnię morza, musi przejść chrzest. Zgodnie ze zwyczajem pije wodę z głębokości, na której się znalazł. Kiedyś mieliśmy marynarza, który bardzo się opierał. Nie posłuchał nawet rozkazu dowódcy. A kiedy został przyparty do muru, przyznał: »Nie wypiję tego, bo jestem abstynentem!«”, opowiada kmdr ppor. Witkiewicz.
Była też historia z prezydentem Estonii. „Kiedy jeszcze służyłem na ORP »Orzeł«, poszliśmy do Tallina. Tam w porcie miał nas powitać prezydent, który okazał się postacią dość ekscentryczną. Liczący metr dziewięćdziesiąt literat, w luźnej marynarce zaczął do nas przemawiać po estońsku. W odpowiednim momencie mieliśmy krzyknąć: »Czołem, panie prezydencie!«. Tyle że on mówił i mówił, a my lekko przysnęliśmy. Rękę na pulsie trzymał jedynie pewien komandor, który nie należał do załogi. Kiedy z ust prezydenta padło słowo »Tallin«, wykrzyczał powitalną formułkę. Sam”, wspomina oficer.
Wyjścia w morze to jednak przede wszystkim ciężka praca. Setki godzin ćwiczeń, działań na misjach, czasem dramatycznych zwrotów akcji. Kmdr ppor. Witkiewicz wspomina manewry „Bold Monarch”, w których brał udział jako zastępca dowódcy ORP „Sęp”. Odbywały się one u wybrzeży Norwegii. Chodziło o niesienie pomocy załogom okrętów podwodnych. „Kładliśmy okręt na dnie i czekaliśmy na ewakuacyjne pojazdy podwodne, które się do nas podłączały”, opowiada.
Witkiewicz brał też udział w antyterrorystycznej operacji „Active Endeavour”. Okręty NATO monitorowały wtedy szlaki żeglugowe na Morzu Śródziemnym. „Zostałem wówczas oddelegowany do natowskiego dowództwa w Neapolu. Na morzu operował jeden z naszych kobbenów. W sumie ORP »Bielik« i ORP »Kondor« wzięły udział kolejno w czterech misjach. Na pokładzie jednego z okrętów służył bsm Orański”, wspomina. „Wyjścia trwały po dwa, trzy tygodnie. Cały ten czas spędzaliśmy w zanurzeniu. Namierzaliśmy i śledziliśmy jednostki wskazane przez Neapol, a dane o nich przekazywaliśmy naszym okrętom”, wspomina. Misję zapamiętał też z innego powodu. „Pewnego razu niedaleko okrętu pojawiały się delfiny. Mogliśmy je obserwować przez peryskopy”, opowiada.
Kmdr ppor. Witkiewicz przyznaje, że wtedy obeszło się bez większych komplikacji. Chwile niepewności przeżył za to wcześniej, na Oceanie Atlantyckim. „Był rok 2001, a ja służyłem w załodze ORP »Orzeł«”, wspomina kmdr ppor. Witkiewicz. „Braliśmy udział w międzynarodowych ćwiczeniach KEFTACEX organizowanych przez USA. Kiedy przechodziliśmy ze Szkocji do Islandii dostaliśmy informację, by natychmiast przerwać zadanie i kierować się do Reykjaviku. Tam usłyszeliśmy, że Nowy Jork został zaatakowany i jest 50 tys. ofiar. Pierwsza myśl – broń jądrowa. Z czasem zaczęło do nas docierać coraz więcej informacji. Usłyszeliśmy, że celem ataku były wieżowce World Trade Center i Pentagon, że jednak zginęło mniej ludzi”.
Czekając na okręty
Od tamtych chwil upłynęło sporo czasu. „Dzięki członkostwu w NATO wiele się nauczyliśmy. Przez lata zmienił się też stosunek sojuszników do nas. Kiedyś Polska wydawała im się krajem niemal egzotycznym, teraz traktują nas jak partnerów”, przyznaje kmdr ppor. Witkiewicz. Niestety, jest i druga strona medalu. „W 2001 roku braliśmy udział w obchodach stulecia brytyjskich sił podwodnych. Nasz »Orzeł« zacumował obok wiekowej jednostki z Portugalii OP »Delfim«, a ja zastanawiałem się, jak to jest służyć na tak starym okręcie, bo nasz był jeszcze stosunkowo młody. Dziś sytuacja się odwróciła”, przyznaje.
W Dywizjonie Okrętów Podwodnych jest pięć jednostek. Najmłodsza ma blisko 30 lat. „Oczywiście wszystkie przechodziły modernizacje, nadal wychodzą w morze i wykonują swoje zadania, ale nie ma co ukrywać: z niecierpliwością czekamy na nowe okręty”, zaznacza kmdr Sławomir Wiśniewski, dowódca dywizjonu. Zaraz jednak dodaje, że w przyszłość spogląda z optymizmem. „Myślę, że przed nami jeszcze sporo dobrych lat”.
Odrobina historii Dywizjon Okrętów Podwodnych świętuje 85-lecie powstania. Jego historia rozpoczyna się 1 maja 1932 roku. Wówczas to w Marynarce Wojennej RP został utworzony Dywizjon Łodzi Podwodnych. W jego skład weszły trzy okręty typu Wilk – OORP „Wilk”, „Ryś” i „Żbik” – oraz jednostki nawodne: torpedowiec ORP „Kujawiak”, który kolejno pełnił funkcje szkoleniowe, okrętu-bazy, wreszcie okrętu-celu, i dwa hulki OORP „Lwów” i „Sławomir Czerwiński”. Cztery lata później zmieniła się nazwa dywizjonu („łodzie” zostały zastąpione „okrętami”), a tuż przed wojną dostał on nowe okręty – nowoczesne jednostki oceaniczne OORP „Orzeł” i „Sęp”. Po wybuchu wojny załogi polskich okrętów walczyły z Niemcami w operacji „Worek”. Ostatecznie zmuszone były przemieścić się na otwarte morze. OORP „Wilk” i „Orzeł” zdołały przedostać się do Wielkiej Brytanii, a pozostałe trzy jednostki zostały internowane w Szwecji. ORP „Orzeł” patrolował potem Morze Północne, zatopił też niemiecki transportowiec „Rio de Janeiro”. Wiosną 1940 roku w tajemniczych okolicznościach poszedł na dno. Z kolei ORP „Wilk” podczas rejsów patrolowych na Morzu Północnym został kilka razy uszkodzony przez niemieckie lotnictwo. Do końca wojny służył jako jednostka szkoleniowa. W 1941 roku polscy marynarze rozpoczęli służbę w Grupie Okrętów Podwodnych. W jej skład weszły trzy jednostki wypożyczone od Royal Navy (OORP „Sokół” i „Dzik”) i US Navy (ORP „Jastrząb”). Dwie pierwsze do końca wojny operowały przede wszystkim na Morzu Śródziemnym. Zatopiły 30 nieprzyjacielskich jednostek różnego typu. Historia „Jastrzębia” była niestety krótka. Został zatopiony podczas pierwszego wyjścia w morze. Dywizjon Okrętów Podwodnych odtworzono w grudniu 1945 roku. Jego podstawę stanowiły okręty, które wróciły z internowania w Szwecji. Potem przez lata zmieniał się sprzęt i nazwy jednostek. Dziś dywizjon korzysta z pięciu okrętów: czterech podarowanych przez Norwegię kobbenów (OORP „Sęp”, „Bielik”, „Sokół” i „Kondor”), a także okrętu typu Kilo – ORP „Orzeł”. |
autor zdjęć: Marian Kluczyński