Reakcja na skażenie powstałe w wyniku ataku chemicznego lub nuklearnego musi być natychmiastowa. Wymaga to specjalnego przygotowania. Na świętoszowskim poligonie polscy oraz amerykańscy żołnierze ćwiczyli procedury obowiązujące w przypadku wystąpienia takich zagrożeń.
W ustalonym punkcie dochodzi do spotkania dwóch żołnierzy. Każdy z nich jest ubrany w pełny strój ochronny, ciężkie, gumowe buty i przeciwgazową maskę. Jeden z nich wyciąga checklistę i kładzie ją na masce humvee, pod którą wciąż pracuje silnik. Przytłumione, modulowane przez syntetyzator głosy ustalają w języku angielskim wydarzenia ostatnich kilkunastu minut. Sierż. Jack Johnson, specjalista od zagrożeń CBRN (Chemical, Biological, Radiological and Nuclear), służący w 3 Pancernej Brygadowej Grupie Bojowej, melduje o ataku chemicznym na pluton jego żołnierzy. Pięć bojowych wozów rozpoznawczych M3 Bradley zostało skażonych trwałym środkiem. Po ogłoszeniu alarmu Amerykanie uszczelnili włazy swoich pojazdów oraz, pozostając w ich wnętrzach, założyli kombinezony i maski. Szybka reakcja kawalerzystów pozwoliła zminimalizować straty, jednak bez fachowej likwidacji skażeń pododdziały nie mogą kontynuować walki.
Meldunek przyjmuje ppor. Wioletta Wójciak, dowódca plutonu chemicznego 10 Brygady Kawalerii Pancernej. Po zapoznaniu się z sytuacją kieruje skażone pojazdy do punktu rozdzielczego. Tam za pomocą przyrządów rozpoznania chemicznego PChR-54M jej podwładni określają rodzaj i stężenie BŚT (bojowego środka trującego) użytego podczas ataku. Bradleye zostają skierowane bezpośrednio na plac likwidacji skażeń sprzętu. Ubrane w maski przeciwgazowe postacie z użyciem żółtych i czerwonych chorągiewek naprowadzają pojazdy na stanowiska, na których w pogotowiu czekają chemicy. Niezwłocznie przystępują do działania. Do rozstawionych nieopodal instalacji rozlewczych ISR-2M podłączono dysze. Dzięki nim pancerze wozów zostaną odkażone rozpuszczonym w wodzie uniwersalnym odkażalnikiem proszkowym, który wiąże skroplony gaz bojowy. Zadanie to musi być wykonane jak najszybciej, jednocześnie bardzo dokładnie.
„Podczas wybuchu pocisku środek ten zostaje rozpylony i opada jako mżawka. Osadza się na sprzęcie oraz żołnierzach w postaci kropel. Potrafi zachować swoje trujące właściwości przez kilka tygodni. Jeżeli nie zostanie szybko usunięty, może się to skończyć dużymi stratami”, wyjaśnia mjr Michał Stańczyk, szef wojsk chemicznych 10 Brygady Kawalerii Pancernej. Zaznacza jednocześnie, że powierzone zadania wymagają od jego podopiecznych nie tylko dobrej znajomości procedur, lecz także elastyczności w działaniu. Podobnie jak w realnej sytuacji, amerykańscy żołnierze wjechali na rozstawione posterunki z marszu, na bojowo. Skuteczność polskich chemików potwierdza badanie dozymetryczne – wszystkie pojazdy zostały odkażone i mogą wrócić na pole walki.
Kompleksowa reakcja na atak
Do rozwiniętego nieopodal punktu likwidacji skażeń stanów osobowych dociera sierż. Jack Johnson. Wykonał już główne zadanie, nawiązał współdziałanie z polskimi chemikami i teraz przygotowuje się do procedury odkażania. Przytrzymując maskę przeciwgazową, przechodzi przez urządzenie ramowe, które spłukuje z jego kombinezonu ochronnego pozostałości po ataku chemicznym. Procesowi temu poddaje się również towarzyszący mu żołnierz z plutonu chemicznego, który następnie asystuje Amerykaninowi podczas zdejmowania odzieży ochronnej. Pozostają jedynie w maskach przeciwgazowych. Skażony ekwipunek trafia do utylizacji, a broń, kamizelki taktyczne i przedmioty osobiste – na specjalne stojaki. Żołnierze zaś wchodzą do namiotu, w którym są poddawani dalszemu procesowi dekontaminacji.
„W namiocie przygotowano trzy ścieżki: dwie dla żołnierzy bez obrażeń i jedną dla rannych. Ścieżkę dla rannych obsługują ratownicy medyczni, którzy rozcinają mundury i ściągają je z żołnierzy. Wszyscy muszą zdjąć całe ubranie, pozostać jedynie w maskach. Następnie oczyszczają odkryte części ciała za pomocą dwuprocentowego roztworu monochloraminy i przechodzą do łaźni, gdzie biorą kąpiel. Dopiero tutaj skażone pododdziały mogą ściągnąć maski przeciwgazowe”, wyjaśnia st. kpr. Radosław Zajdel, dowódca sekcji likwidacji skażeń stanów osobowych. Zwraca przy tym uwagę, że po wykonaniu tych czynności żołnierze są sprawdzani nie tylko przez dozymetrystę, lecz także przez lekarza. Podczas ataku chemicznego mogli przecież zostać zranieni lub odnieść obrażenia. Dopiero po odkażeniu może on udzielić fachowej pomocy medycznej. W przypadku braku ran oraz oznak skażenia żołnierze mogą wrócić do służby. Wydajność jednego namiotu wynosi 90 osób na godzinę.
Utrwalanie przez wspólne działanie
Mimo jednolitych procedur obowiązujących w NATO Amerykanie z 3 Pancernej Brygadowej Grupy Bojowej uznają ćwiczenia z polskimi chemikami za niezbędne. Dzięki nim mogą tworzyć wspólne plany działania na wypadek wystąpienia zagrożeń CBRN. Wspólne szkolenia pozwalają również opanować zasady obsługi sprzętu będącego w wyposażeniu obu armii. Kapitan Chris Brown, jeden z oficerów planujących połączone ćwiczenia, ten sam scenariusz zamierza zrealizować nocą.
Standardowym wyposażeniem US Army w miejscach zagrożonych atakiem CBRN, oprócz kombinezonu ochronnego i maski przeciwgazowej, są indywidualne zestawy służące do samodzielnego odkażania. Pozwalają one żołnierzom pozostać na jakiś czas w walce, jednak ostatecznie i tak muszą oni przejść przez punkt likwidacji skażeń. Dlatego zajęcia przeprowadzone wspólnie z polskimi jednostkami umożliwiają powtórzenie i utrwalenie umiejętności, przede wszystkim jednak ćwiczenie zasad postępowania w razie ataku chemicznego.
autor zdjęć: Michał Zieliński