Skoro wojsko z taką pieczołowitością pochylało się nad losem każdego studenciny, to tym bardziej było zainteresowane utalentowanymi sportowcami. Pobór był za komuny kwintesencją wojskowego sportu. Stanowił najtańszy na świecie system transferowy. Do armijnych klubów trafiali niemal każdy mistrz lub kandydat na mistrza, wszyscy ci, którzy mogli kopać piłkę, biegać lub skakać ku chwale polskiego oręża. Nielicznych przejmowała milicja, która też chciała mieć się czym chwalić.
Gdyby przejrzeć listę najlepszych piłkarzy lat pięćdziesiątych, okazałoby się, że każdy z nich ma w życiorysie epizod armijny. Najlepszy ligowy napastnik Ernest Pol, wybitny bramkarz Edward Szymkowiak, twardy obrońca Roman Korynt czy utalentowany pomocnik
Władysław Soporek odbyli służbę na Stadionie Wojska Polskiego w Warszawie. Po czym wracali w rodzinne strony, by reprezentować Górnika Zabrze, Polonię Bytom, Lechię Gdańsk i ŁKS. Był tylko jeden wyjątek, ale za to jaki: Gerard Cieślik. Gdy wojsko upomniało się o najlepszego wtedy piłkarza w Polsce, na Śląsku zawrzało. W Legii nikt się tym specjalnie nie przejmował, bo wiadomo było, że na wojsko nie ma mocnych. Piłkarze trenowali w Zakopanem i spokojnie czekali na nowego kolegę.
Kolega nie dotarł jednak pod Giewont. Trafił za to do Warszawy przodownik pracy (rekord życiowy: 300 procent normy), wielki kibic Ruchu Chorzów Wiktor Markiefka. Spotkał się z prezydentem Bolesławem Bierutem, jak chcą jedni, albo z ministrem obrony narodowej Konstantym Rokossowskim, jak twierdzą drudzy. Wygłosił podobno słynne zdanie: „Nie bydzie Cieślik groł w Ruchu, nie bydzie wongla”.
Nie ma znaczenia, czy powyższa kwestia rzeczywiście padła z ust mistrza fedrunku, czy też została wymyślona przez kibiców na Śląsku. Pewne jest, że Markiefka się postawił. Przypomnę: był początek lat pięćdziesiątych, żył jeszcze Józef Stalin i ludzie za dużo mniejszy opór wobec władzy szli za kraty. Ale Markiefka mógł ryzykować ze względu na te swoje 300 procent, no i z uwagi na poparcie „generała Wongla”, który, jak się okazało, stał wyżej w hierarchii niż sam marszałek Rokossowski. Powołanie Cieślika do wojska zostało cofnięte w trybie natychmiastowym, a wongiel mógł płynąć z polskich kopalń nieprzerwanym strumieniem.
Czy można się w tej sytuacji dziwić, że Legia była najbardziej znienawidzoną drużyną w całej Polsce? Zabierała klubom na dwa lata najlepszych graczy. Niektórzy zostawali zresztą w wojsku na całe życie, tak jak pochodzący z Rudy Śląskiej Lucjan Brychczy, dziś podpułkownik. strzelił dla Legii 225 goli – o 84 więcej niż Kazimierz Deyna. Tak na marginesie: ile trzeba zdobyć bramek, żeby sobie zasłużyć na stopień pułkownika?
Wracając do nienawiści. Zasadnicza służba wojskowa została zlikwidowana (a mówiąc ściślej, zawieszona) ponad dwa lata temu. Legia już dawno nie jest klubem armijnym. A tymczasem nienawiść do zespołu z Łazienkowskiej pozostała. I vice versa.
Cytowałem już kiedyś sygnowany przez kibiców Legii napis na murze wyścigów konnych w Warszawie. Brzmi on: nienawidzimy wszystkich. Boże, chroń Euro 2012 i minister Joannę Muchę!

komentarze