Przy całym zamieszaniu z rozstrzygnięciem przetargu na śmigłowce dla polskiej armii trzeba oddzielić poważne merytoryczne fakty od emocjonalnych utyskiwań. I nazwać wreszcie po imieniu dobrą robotę, która została wykonana – pisze senator Jarosław W. Lasecki (PO) z Komisji Obrony Narodowej.
Rozstrzygnięty czy też nierozstrzygnięty przetarg na śmigłowce transportowe dla naszej armii rozbudził i nadal rozbudza namiętności, zwłaszcza że jest przecież kampania wyborcza. A w niej, jak wiadomo, nie merytoryczne podejście, lecz emocje i kontrowersje są istotne. Dlatego też opozycja wali w koalicję jak w bęben, nie patrząc na fakty. Kiedy jednak przyjrzeć się bliżej całemu procesowi wyboru, to można zauważyć kilka elementów, których trudno byłoby szukać w dotychczasowych przetargach dla wojska.
Po pierwsze, rozstrzygnięcia. Chwała ministrowi obrony narodowej za to, że podjął jednak decyzję, że przetarg jest ważny i że do następnego etapu (sprawdzanie zdolności praktycznych) przeszedł jeden z oferentów, który jako jedyny spełnił warunki przetargu. To jest o tyle istotne, że do tej pory byliśmy znani w świecie z tego, że przeprowadzamy skomplikowane przetargi, które później… unieważniamy! A zatem brawo!
Po drugie, przy całym zgiełku różnych głosów dobiegających zewsząd przetarg został dobrze przygotowany i dobrze przeprowadzony. Wszyscy oferenci wiedzieli dokładnie, co mają zaoferować, w komisji pracowali najlepsi eksperci, a jej prace miały potrójną tarczę antykorupcyjną. Przyglądał się im oddelegowany przedstawiciel związków zawodowych polskiego przemysłu zbrojeniowego, o offset dbali przedstawiciele Ministerstwa Gospodarki (bo przetarg odbywał się jeszcze pod rządami starej ustawy offsetowej), a ostateczny termin składania ofert został nawet wydłużony na prośbę jednego z oferentów (przegranego!). Jeżeli do tego dodamy naprawdę przemyślany system punktowania ocen poszczególnych elementów ofert, to można śmiało powiedzieć: komisja przetargowa wykonała kawał porządnej roboty!
Po trzecie, to jest naprawdę dobry śmigłowiec, doceniony już przez kilka państw na całym świecie, produkowany przez jeden z największych europejskich koncernów zbrojeniowych. O zaletach i wadach tyle już zostało powiedziane, że nie warto tego po raz kolejny powtarzać.
Jeśli zatem praktyczne testy zakończą się pomyślnie, to już wkrótce polskie siły zbrojne wzbogacą się o istotny element wyposażenia technicznego, który w znaczny sposób zwiększy mobilność naszych wojsk.
I wszystko, poza oczywiście utyskiwaniem opozycji, byłoby w porządku, gdyby nie ta… nazwa. No właśnie. EC 725, H225M, Caracal! Karakal? Czy tak naprawdę mamy nazywać to, co zapewni nam podniebną mobilność? Chodzącym po ziemi kotem, rysiem czy też żbikiem? A dlaczego nie latającym orłem, krogulcem czy jerzykiem? I czy na nową nazwę trzeba będzie ogłosić przetarg, z którego rozstrzygnięciem znowu nie pogodzi się grono opozycyjnych ekspertów? A może po prostu wystarczy rozpisać konkurs wśród młodzieży? Idźmy zatem za ciosem, bo przecież chrzciny niedługo.
komentarze