Na ostatnich metrach często krzyczeli, byleby dać z siebie wszystko, wykrzesać resztkę sił. Wspierali słabszych członków drużyny, czasem ciągnąc ich na kawałku sznura.
Przybijali piątki, ściskali się w objęciach. Później padali na ziemię. Na mecie na mokrym ciężkim śniegu, głośno dyszący, w długich nartach, z wykręconymi w dziwacznych pozycjach nogami wyglądali jak ofiary wypadków górskich. I choć niektórzy z nich właśnie tak się czuli, wszyscy się cieszyli. Zwycięzcy – dlatego że po wielu godzinach górskiego marszu mogą w końcu zdjąć 25-kilogramowe plecaki, wyładowane czym się dało: stalowymi ciężarami, torbami cukru, butlami z wodą. Pokonanych – jeśli w ogóle któryś z nich pokonanym się poczuł – cieszyło to samo.
„25 kg to optymalne obciążenie dla żołnierza piechoty górskiej. 35 kg – to maksymalny ciężar, ale wtedy efektywność działania spada o 60%, bo szacuje się, że każde dodatkowe 5 kg w plecaku osłabia żołnierza o 30%”, wyjaśnia ppłk Andrzej Demkowicz. To on wymyślił te 25 kg. Wymyślił też 25 km, i to zimą, w Górach Izerskich. Na nartach skiturowych i na wyścigi. I nazwał to Military Ski Patrol.
Przedwojenne inspiracje
Demkowicz to człowiek instytucja: kierownik zespołu rozpoznania i dowodzenia w Instytucie Dowodzenia w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu, a także szef jej sekcji szkoleń wysokogórskich. To też czynny ratownik GOPR-u Grupy Karkonoskiej i laureat Buzdyganów 2015.
Pytany, skąd wziął pomysł na Military Ski Patrol, odpowiada: „Czesi, Austriacy, Niemcy, Szwajcarzy mają takie ćwiczenia w górach i takie zawody. U nas podobnej formuły nie było. Co roku jako szkoła organizowaliśmy letnie zawody z technik wspinaczkowych i ratowniczych dla służb mundurowych. Brakowało nam zawodów zimą”. Karkonosze i sąsiednie Góry Izerskie to dla Demkowicza naturalny górski poligon. To tu jest goprowcem. Ale też szkoleniowcem dla podchorążych, bo tu Wyższa Szkoła Oficerska ma swój ośrodek – położony pod Wysokim Kamieniem, z widokiem na całą Szklarską Porębę i górujący nad nią masyw Szrenicy w grzbiecie Karkonoszy.
Jak Demkowicz sam przyznaje, wymyślając formułę zawodów, kierował się nie tylko zazdrością wobec czeskich sąsiadów, którzy organizują takie rozgrywki po drugiej stronie gór. Przed wojną military patrol był konkurencją olimpijską rozgrywaną na igrzyskach zimowych. W 1924 roku w Chamonix wystartowało w niej sześć czteroosobowych drużyn. Byli wśród nich Polacy: Zbigniew Wóycicki (kapitan), Szczepan Witkowski, Stanisław Chrobak i Stanisław Kądziołka. Triumfatorami tamtych zawodów były ówczesne potęgi narciarskie – według kolejności: Szwajcarzy, Finowie i Francuzi. Czesi uplasowali się tuż za podium. Polacy oraz Włosi wycofali się z zawodów ze względu na bardzo złe warunki, ale sam start naszej drużyny, w tamtym wyjątkowym dla Polski okresie, w pionierskiej konkurencji olimpijskiej może dziś budzić szacunek. Military patrol rozgrywano też w kolejnych zimowych igrzyskach olimpijskich, choć wyniki z tych lat są uznawane za nieoficjalne. Kontynuacją tej konkurencji jest biathlon, który stał się oficjalną dyscypliną olimpijską ponad 30 lat później.
Cukier, sól i hantle
25 lutego o godzinie 7.30 na starcie zawodów stanęło 13 trzyosobowych grup, wśród nich zespoły wojskowe z całego kraju, a także dwie drużyny straży granicznej. W trakcie biegu zawodnicy musieli wykonać dwa zadania techniczne: pozorowane poszukiwanie zasypanego przez lawinę oraz budowa z nart toboganu i transport rannego. Pierwotnie Demkowicz planował także konkurencję strzelecką. Z tej musiał jednak zrezygnować, gdyż sportowa strzelnica na Polanie Jakuszyckiej, z której korzystają podchorążowie, była tego dnia zarezerwowana na potrzeby mistrzostw polski juniorów w biathlonie.
Już samo pojawienie się na starcie okazało się niemałym problemem dla zawodników. Regulamin był rygorystyczny: plecaki startujących musiały ważyć nie mniej niż 24 kg, dokładnie tyle, ile w przedwojennym military patrolu. Taką wagę musiały mieć na początku i na końcu biegu. Niespełnienie tego wymogu oznaczało dyskwalifikację. Prowiant zabierany przez zawodników na 25-kilometrową turę był dodatkowym ciężarem dla każdego z nich i każdy samodzielnie decydował, ile zabrać jedzenia i wody, by ukończyć wyścig.
Obowiązkowym ekwipunkiem startujących był sprzęt biwakowy, niezbędny do przetrwania zimą w górach. Ale ten nie gwarantował wymaganego obciążenia. Dlatego drużyny wykazywały się dużą pomysłowością, by spełnić warunki uczestnictwa. Skorzystali na tym miejscowi sklepikarze. Dzień przed startem z półek miejscowych sklepików znikały kilogramowe torby cukru i soli kupowane przez zawodników jako balast. Takie samo zastosowanie znalazły butelki z wodą mineralną. Byli też tacy, którzy kwestię obciążenia potraktowali bardzo dosłownie, kupując w sklepie sportowym ciężkie hantle treningowe. „Pierwszy raz startujemy z takim obciążeniem na tak długim dystansie”, stwierdzali wszyscy zawodnicy po założeniu plecaków tuż przed startem.
Trasa z przeszkodami
Wysoki Kamień (1058 m n.p.m.) to pierwszy szczyt, na który musieli wbiec uczestnicy. Zaczynali, niosąc narty na plecach, bo na pierwszym odcinku trasy było za mało śniegu. Dopiero wyżej w górach mogli włożyć narty. Tuż za wojskowym ośrodkiem drużyny skręcały ostro pod górę i znikały w lesie. „To pierwsze podejście jest wymagające, później trasa biegnie grzbietami, po terenie pagórkowatym. Niestety dłuższe zjazdy popsuła nam słaba jakość pokrywy śnieżnej”, opisywał trasę Demkowicz.
Wysoki Kamień, Kopalnia Stanisław, Kopa, Chatka Górzystów, schronisko Orle, Polana Jakuszycka to kluczowe punkty 25-kilometrowej trasy poprowadzonej w Górach Izerskich. „Najtrudniejszy jest półtorakilometrowy zjazd miedzy Kopą a Rozdrożem pod Kopą, gdzie spod śniegu wystają kamienie”, oceniał kierownik zawodów. Zawodnicy trasę i postawione przed nimi zadania poznali na odprawie dzień wcześniej. Drużyny w górach były zdane wyłącznie na siebie.
Pierwsze zadanie techniczne zawodnicy musieli wykonać kilka kilometrów przed metą. W okolicy schroniska Orle miejscowi ratownicy GOPR-u sprawdzali ich umiejętności z posługiwania się detektorem lawinowym. Startujący docierali tam już po wielu godzinach marszu i nie kryli zmęczenia. Ponieważ czas poszukiwania zasypanego przez lawinę wliczał się do czasu biegu, zadanie musieli wykonać możliwie szybko. Zasypanego pozorował detektor lawinowy zakopany przez goprowców pod śniegiem. Ratownicy wyznaczyli również obszar poszukiwań, który odgrywał rolę lawiniska. Ustalenie pozycji zasypanego z dokładnością poniżej 0,5 m było uznawane za zadanie zaliczone.
Radość i ból
Emocje sportowej rywalizacji udzielały się startującym dopiero po wyjściu z lasu na Polanę Jakuszycką, gdzie była meta zawodów. Nie oznaczała ona dla nich łatwego końca zmagań. Musieli wykonać jeszcze jedno zadanie techniczne: zbudować tobogan i przetransportować na nim jednego członka drużyny wraz z plecakiem. Po wielu godzinach marszu zrobienie z nart, elementów łopat lawinowych i kijów narciarskich, z użyciem linek i srebrnej taśmy klejącej, prowizorycznych sań było nie lada wyzwaniem. Podobnie jak dla dwóch idących na nartach przeciągnięcie przez linię mety ponadstukilogramowego ciężaru.
Dopiero na Polanie Jakuszyckiej, po zejściu z gór, można było zobaczyć wysiłek startujących, wcześniej zmagających się z trasą poza wzrokiem gapiów. I usłyszeć okrzyki finiszujących oraz doping kibiców – kolegów z podchorążówki i licznych w tym miejscu turystów. Radość z ukończenia zawodów szybko ustępowała zmęczeniu i bólowi. Opatrzenie ran na otartych do krwi stopach było dla zawodników ważniejsze od spekulowania o ostatecznej klasyfikacji w zawodach.
Na końcowy wynik wszyscy musieli poczekać kilka godzin, do oficjalnego ogłoszenia klasyfikacji i wręczenia nagród. Najszybszym zespołem okazała się drużyna wojsk specjalnych, z czasem cztery godziny i 22 minuty. Drugie miejsce przypadło bieszczadzkim pogranicznikom, którzy specjalsom pozwolili się wyprzedzić zaledwie o kilka minut. Trzecie miejsce zajęła drużyna bieszczadzkiej straży granicznej, ale w tym wypadku strata do najlepszych wyniosła ponad pół godziny. Ostatni zespół przekroczył linię mety po ośmiu godzinach i 28 minutach, W tym czasie nad Polaną Jakuszycką zapadał już zmrok. Na podsumowania i refleksje samych zawodników trzeba było poczekać do uroczystej kolacji, podczas której nagrody za ukończenie zawodów odebrali wszyscy startujący.
„Wygraliśmy, bo pokonaliśmy całą trasę płynnie. Nie robiliśmy zbędnych przestojów, żeby się napić czy zjeść. Nie zdejmowaliśmy fok, kiedy nie było trzeba. Szybko zrobiliśmy elementy techniczne: lawinówkę i tobogan. Nigdzie nie przyspieszaliśmy, ale byliśmy skuteczni na każdym etapie i to było kluczem do zwycięstwa”, zdradził nam mjr Andrzej Gilarok z drużyny wojsk specjalnych. W ocenie jego i kolegów ważnym elementem, który miał istotny wpływ na wyniki poszczególnych zespołów, był sprzęt skiturowy. Specjalsi mieli ten najlepszy. Kilka drużyn nie ustępowało im pod tym względem, ale były też takie, które wystartowały na nartach nabierających już cech muzealnych.
„My mieliśmy sprzęt, który pozwalał na zjazdy nawet trudnymi technicznie żlebami, ale były zespoły wyposażone w taki z lat dziewięćdziesiątych, a na nim trudno walczyć o dobry wynik, nawet gdy się ma bardzo dobre umiejętności. Wydatek energetyczny będzie wtedy niewspółmierny do naszego, bo nasz sprzęt jest pewnie o połowę lżejszy”, ocenili specjalsi. Innym ważnym elementem, który złożył się na ich wygraną, było doświadczenie narciarskie: „Jako wojska specjalne zajmujemy się takimi rzeczami na co dzień”, podkreślili zwycięzcy.
Te uwagi potwierdziły się także w wypadku innych zespołów: „Ochraniamy granicę biegnącą w górach, więc wykorzystujemy sprzęt skiturowy. Dystanse też mamy opanowane, bo w zależności od tego, co się dzieje, pokonujemy i dłuższe, i krótsze trasy. Jesteśmy również ratownikami GOPR-u, więc zadania lawinowe czy ratownicze nie są dla nas niczym nowym. Trasa nie była najtrudniejsza, swoje zaś robił bagaż. Szacunek dla wszystkich zespołów za to, że ukończyły wyścig z takim ciężarem”, podzielił się uwagami mjr Tomasz Skawiński z bieszczadzkiej straży granicznej, którego drużyna zajęła drugie miejsce.
Pogranicznicy okazali się też wyjątkowo dobrym przykładem sukcesu osiągniętego wspólnym wysiłkiem całej drużyny: „Gdy okazało się, że jeden z nas słabnie, to go ciągnęliśmy na linie. Był w najgorszej formie tego dnia i żeby dojść razem do mety, wymyśliliśmy taki sposób. Sprawdził się, bo dzięki temu jako zespół poprawiliśmy prędkość marszu. Te zawody pokazują, że drużyna jest na tyle silna, na ile silny jest jej najsłabszy element”, przyznali.
Spotkamy się za rok
Wszyscy uczestnicy zawodów deklarowali, że za rok będą chcieli ponownie wystartować. W ich ocenie takie zawody są potrzebne. „W zimie, w górach podstawową formą działania wojska będą narty skiturowe. Dlatego trzeba je promować w takich formacjach, jak piechota górska czy wojska specjalne, ale nie tylko w tych”, przyznał Gilarok.
„Dla nas ważne jest to, że te zawody w takim towarzystwie promują naszą służbę. Dzięki temu wojsko przekonuje się też, że w pewnych działaniach, chociażby na granicy, może na nas liczyć i w razie czego możemy się uzupełniać”, podkreślili pogranicznicy. Chęć uczestnictwa w kolejnej edycji Military Ski Patrolu już cieszy ppłk. Andrzeja Demkowicza, który zapowiada, że na kolejne zawody przygotuje trasę i zadania jeszcze ciekawsze, ale też znacznie trudniejsze.
autor zdjęć: Krzysztof Kowalczyk