Błoto, załamujący się lód czy przesiąknięty mundur nie stanowią dla nich przeszkody. Muszą walczyć do końca.
Rok 1982. Skuleni z zimna żołnierze czekają na rozkaz wymarszu. Część z nich energicznie przytupuje w zamarzniętą ziemię, niektórzy oddechem starają się rozgrzać zgrabiałe ręce. Tej nocy temperatura spadła rekordowo nisko, ale dla wychowanków 7 Oddziału Dyscyplinarnego Jednostki Wojskowej 1370 nie ma taryfy ulgowej. Według planu szkolenia właśnie dzisiaj wypada „duża beczka”, czyli wyczerpujący, kilkudziesięciokilometrowy marsz połączony z zajęciami taktycznymi. Niektórzy żołnierze wiedzą już, jak duży jest to wysiłek. W wewnętrznej, nieformalnej hierarchii koledzy nazywają ich tygrysami.
Rok 2016. Ponad 300 zawodników próbuje utrzymać ciepło przed startem. Pomagają w tym rozstawione przez organizatorów koksowniki oraz energiczne wymachy ramion. Wszyscy już zdają sobie sprawę z tego, że pięciokilogramowy pieniek, z którym przyjdzie biec każdej parze, nie jest ich największym zmartwieniem. Zimowa edycja Biegu Tygrysa miała się odbyć pod znakiem opadów śniegu oraz siarczystego mrozu. Plany te pokrzyżowały roztopy i padający od kilku dni deszcz. Teraz wszyscy grzęzną w śliskim, zasysającym buty błocie. Doświadczeni biegacze wiedzą, że w takich warunkach dotarcie do mety będzie wyzwaniem ekstremalnym.
Prawdziwa katorga
„Pomysłodawcą Biegu Tygrysa była Ania Rogińska, która chciała zorganizować imprezę kultywującą tradycję 7 Oddziału Dyscyplinarnego. Z początku nie byłem zbyt chętny. W końcu jednostka karna może źle się kojarzyć. Z drugiej strony, minęło już tyle czasu…”, Andrzej Głuchowski, chorąży w stanie spoczynku, na służbę w Orzyszu trafił pod koniec lat siedemdziesiątych. Zaczynał jako asystent dowódcy plutonu, z czasem awansował na szefa kompanii. Przez 11 lat poznał nie tylko zasady panujące w pododdziałach, ale również doświadczył niedoli swoich wychowanków. Ukarani żołnierze musieli zmagać się z izolacją, brakiem wolnego czasu i tęsknotą za bliskimi. To jednak wycieńczające marsze najmocniej utkwiły w ich pamięci.
„Idziemy kolumną i nagle pada komenda »ogień artylerii!«. Rozbiegamy się, żeby utworzyć linię. Za chwilę zostaje ogłoszone pogotowie gazowe, dalsze manewry wykonujemy w maskach. Cały czas nowe rozkazy i cały czas w ruchu”, pan Andrzej wspomina, jak wyglądały zajęcia, na których oparto założenia biegu.
Obecnie zawodnicy mogą wystartować w małej i dużej beczce. W obu wypadkach dystans wynosi 30 km, ale uczestnicy dużej beczki biegną parami. Po drodze muszą się zmierzyć z blisko setką przeszkód, zapamiętywać ciągi cyfr, sprostać trudnym warunkom terenowym. Wszystko to w mundurze i z pięciokilogramową belką.
„Normalnie cały ekwipunek ważył około 15 kg. Stalowy hełm latał po głowie i opadał na oczy, plecak wżynał się w ramiona. Żołnierze zwykle nie byli przygotowani do takiego obciążenia, niektórzy totalnie się załamywali. Była to katorga. W organizowanych przez nas zawodach ludzie mają chęć biegać, mogą w każdej chwili zrezygnować i to nie powoduje konsekwencji”. Pan Andrzej zaznacza jednak, że trudność biegu tkwi w czymś innym.
Biegnie się głową
Mija druga godzina. Do tego czasu większość zawodników ma już za sobą przeszkody terenowe oraz małpi gaj. Wszyscy są przemoczeni, pokryci błotem, większość z trudem łapie oddech. Wśród nich postać ubrana w mundur Żandarmerii Wojskowej. Charakteryzują ją spokojne, wręcz metodyczne ruchy oraz równe tempo. W oczy rzuca się nienaganny strój – brudny do pasa, jak u wszystkich, ale z czystymi naramiennikami i beretem. To Piotr Rakowski, starszy chorąży sztabowy ŻW w stanie spoczynku. Oddany miłośnik aktywności fizycznej i najstarszy uczestnik biegu. W ubiegłym roku skończył 62 lata.
„Gdybym narzekał na to, co mi przeszkadza, to bym miał trzy razy P – piwo, pantofle i pilota. A tak to sobie po prostu biegam”. Pan Piotr, w środowisku znany jako „Tatarak” (tata raka, czyli syna Pawła Rakowskiego, który zaraził go bieganiem), do sportu podchodzi na spokojnie. Start w zawodach traktuje jako formę relaksu. Jego osiągnięć nie powstydziłby się jednak niejeden znacznie młodszy uczestnik. Jest to pierwszy start pana Piotra w Biegu Tygrysa, ale na swoim koncie ma koronę maratonów oraz ponad 500 km w biegach wojskowych. Jeżeli tylko pozwala na to regulamin imprezy, wkłada mundur formacji, w której służył.
„Spodziewałem się, że w małej beczce organizator nie odmówi jakiejś przyjemności. Zaraz po starcie wrzucili nas do rzeki, ale dla mnie najgorszy był rów melioracyjny. W pewnym momencie załamał się pode mną lód i wpadłem w wodę po pachwiny, do tego przez cały czas oślizgiwały mi się buty. A ja starałem się nie przewrócić, żeby nie zachlapać beretu i reszty munduru”.
Wśród zawodników są nie tylko weterani, lecz także żołnierze czynnej służby. Jednym z nich jest szer. Elżbieta Olfier z 15 Giżyckiej Brygady Zmechanizowanej. Organizatorzy nie przewidzieli osobnej klasyfikacji kobiet, co nie robi na niej żadnego wrażenia. W wojsku nie może liczyć na specjalne względy, podczas Biegu Tygrysa udowadnia, że wcale tego nie potrzebuje. Na każdym kolejnym punkcie kontrolnym sędziowie utwierdzają ją w przekonaniu, że jest w ścisłej czołówce. Kryzys przychodzi po 20. kilometrze. „Było bardzo ciężko, ale się zaparłam. Biegłam głową od samego początku, od rzeki. Pod niektórymi załamywał się lód, inni grzęźli w błocie i w mule. Już wtedy myślałam, co nas czeka dalej, skoro początek jest taki trudny, ale koncentrowałam się na tym, żeby pokonać dystans. Jeżeli człowiek się załamie na samym starcie, to ostatecznie się podda. Jeśli myśli pozytywnie, to nawet gdyby miał biec dziesięć godzin, to sobie poradzi”. Elżbieta Olfier biegnie znacznie krócej. W małej beczce melduje się na mecie jako pierwsza kobieta.
Bez słów
Dwóch mężczyzn bez wahania rzuca się w błoto, dźwiga kłodę i przystępuje do serii brzuszków. Ich umorusane twarze wykrzywiają się od wysiłku, na tle brunatnej mazi błyszczą wyszczerzone zęby. Po chwili podbiegają do trzymetrowej ściany i wspólnymi siłami przedostają się na jej drugą stronę. To jeszcze nie koniec. Przed nimi kolejne przeszkody, w tym bagnisty odcinek, kiedy czołgają się pod nisko zawieszonymi oponami. Mimo trudów, rozumieją się bez słów, a ich współpraca odbywa się automatycznie. Czasem jeden z nich motywuje albo pochwali partnera, czasem syknie coś pod nosem. Zwykle w milczeniu każdy skupia się na wykonywanym zadaniu.
„W wojsku samotny żołnierz nie jest w stanie zrobić nic, liczą się drużyna, pluton, kompania. Zespół zawsze zdziała więcej niż jeden człowiek. Bój toczy się między zawodnikiem a jego psychiką, między przygotowaniem fizycznym a odpornością psychiczną. W naszym wypadku walka ta rozkłada się na dwie osoby”. Artur Pelo i Mariusz Borychowski z 7 Brygady Obrony Wybrzeża znają się od wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Obaj mają na koncie liczne sukcesy, zarówno w biegach cywilnych, jak i mundurowych. Swego czasu Artur zajął siódme miejsce w światowej klasyfikacji wojskowych maratończyków. Mariusz w 2013 roku został mistrzem Wojska Polskiego w biegu patrolowym. Niespotykana wydolność organizmu w połączeniu z umiejętnością współpracy pozwala im regularnie zajmować najwyższe miejsce na podium. „W Biegu Tygrysa ustaliłem z Mariuszem, że ze względu na predyspozycje fizyczne to ja wezmę na siebie ciężar belki. Jednocześnie Mariusz przez cały czas prowadził i dostosowywał tempo. Rozumiemy się bez słów, po prostu znamy swoją mowę ciała”.
Po trzech godzinach i 17 minutach Artur i Mariusz pokonują dużą beczkę. Za nimi 30 km klejącego się błota, lodowatej wody oraz przeszkód wymagających nie tylko nieludzkiego wysiłku, lecz także sprytu. Na twarzach ciężko jednak znaleźć ślady zmęczenia. Bije za to radość i duma. Tym razem spośród 300 zawodników tylko 174 mogło poszczycić się mianem tygrysa. Artur Pelo i Mariusz Borychowski udowodnili, że niebieski beret jest jednym z najlepszych, i po wymarzony tytuł sięgnęli jako pierwsi.
autor zdjęć: Michał Zieliński