Z militarnego punktu widzenia to była katastrofa. Armia Krajowa była bardzo słabo przygotowana do walk, nie posiadała wystarczającej ilości broni, nie miała zapasów, a plany operacji bojowych uszyte były na wyrost i przekraczały możliwości powstańczych oddziałów. Chłopcy ze Starówki nie mieli najmniejszych szans w starciu z całą machiną wojenną Wehrmachtu – pisze Maciej Chilczuk, publicysta portalu polska-zbrojna.pl.
Jak co roku przy okazji rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego przez media przetoczy się dyskusja – czy trzeba było iść na barykady. Historycy prześcigać się będą w analizach, domniemaniach, budowaniu scenariuszy alternatywnych, a dziennikarze jak mantrę powtarzać pytanie o bilans Powstania.
Nie da się obronić sensowności ogłoszenia Powstania na podstawie analizy bezpośrednich skutków. Z militarnego punktu widzenia to była katastrofa. Armia Krajowa była bardzo słabo przygotowana do walk, nie posiadała wystarczającej ilości broni, nie miała zapasów, a plany operacji bojowych uszyte były na wyrost i przekraczały możliwości powstańczych oddziałów. Chłopcy ze Starówki nie mieli najmniejszych szans w starciu z całą machiną wojenną Wehrmachtu.
Koszty społeczne Powstania były ogromne. 150 tysięcy ofiar, w ogromnej mierze bezbronnych cywilów, ewakuacja całej pozostałej populacji, zrównanie z ziemią stolicy Polski, bezpowrotne zniszczenie dorobku ponadmilionowego miasta. Także bilans polityczny zrywu AK jest negatywny. Ani przed, ani w trakcie, ani tym bardziej po jego zakończeniu nie udało się polskim politykom zagrać tą kartą w globalnej grze. Ogromna ofiarność walczących i cierpienie cywilów nie zmieniło układu w obozie aliantów. Powojenny ład był już wynegocjowany i nie udało się uzyskać nic poza pustymi obietnicami patrzenia Sowietom na ręce.
Dlatego pytanie nie powinno brzmieć, czy należało chwycić za broń w sierpniu 1944 roku, ale czy możliwa była zmiana sytuacji militarno-politycznej, która doprowadziła szefostwo AK do podjęcia tak dramatycznej decyzji.
Czy możliwe było zorganizowanie masowego ruchu oporu, który nie byłby tak jednoznacznie nastawiony na wywołanie powstania narodowowyzwoleńczego? Czy możliwa była zmiana podejścia społeczeństwa, które jednego z sojuszników obawiało się niemal tak samo panicznie jak okupanta? Czy możliwe było uzyskanie przed wybuchem powstania rzeczywistych gwarancji korzystnego dla Polski kształtu powojennego układu sił?
Moim zdaniem, na wszystkie trzy pytania odpowiedź jest negatywna. Brak realnej pomocy ze strony zachodnich aliantów w czasie kampanii wrześniowej i wcześniej ich dość chłodny stosunek do walki Polaków o niepodległy byt II RP utwierdzał w przekonaniu, że tylko własnymi rękoma i własną krwią możemy wywalczyć sobie niepodległość. Dlatego już pierwsze organizacje konspiracyjne powstające w 1939 roku zapisywały w swoich statutach postulat wywołania powstania, gdy tylko sytuacja polityczno-militarna da nadzieję na końcowy sukces. Największa z tych organizacji – Armia Krajowa – nie różniła się pod tym względem. Gromadzenie pieniędzy, broni, zapasów, szkolenie drużyn bojowych, organizacja zaplecza administracyjno-wojskowego podporządkowane było celowi ostatecznemu – zbrojnej walce z okupantem o Polskę.
Stosunek społeczeństwa do Związku Radzieckiego był jednoznaczny. Raptem 24 lata wcześniej pod Radzyminem udało się polskiej armii powstrzymać marsz bolszewików na Zachód. 17 września 1939 roku nasz kraj został de facto najechany zbrojnie przez Armię Czerwoną. Opowieści o tym, jak zachowywali się na kresach funkcjonariusze Kraju Rad były znane. Wiedziano też, jak traktowani są AK-owcy na „wyzwolonych” już ziemiach II RP. Niewiele osób w Polsce miało wątpliwości, czy ZSRR przyjdzie do naszego kraju wyzwalać, czy też jedynie zmienić okupanta. Żadne deklaracje, układy bilateralne i piękne przemówienia nie były w stanie skruszyć lodu nieufności wobec nowego sojusznika.
Na uzyskanie realnych gwarancji w 1944 roku było już za późno. Wojna była już rozstrzygnięta, a łupy podzielone. Szansę na polityczne rozegranie wojny polski rząd stracił w grudniu 1941 roku. Jeżeli kiedykolwiek, to tylko wtedy, w momencie dokonywania się przełomu na froncie, można było uzyskać korzyści polityczne. ZSRR zatrzymał wtedy marsz Wehrmachtu na wschód i obronił Moskwę, a do wojny przystąpiły Stany Zjednoczone. Od tej chwili było jasne, kto będzie decydował o losach powojennego świata. Polska dyplomacja przegapiła ten moment zwrotny i już nigdy później nie udało się na serio zainteresować aliantów losem Polski.
Zabrzmi to patetycznie, ale przywódcy AK byli jak bohaterowie greckiej tragedii. Nie mieli dobrego wyjścia. Osamotnieni, zdający sobie sprawę z zagrożenia płynącego z radzieckiego wyzwolenia, kalkulujący nie w kategoriach plusów i minusów, a konieczności. W takiej sytuacji żadna decyzja nie byłaby łatwa do podjęcia.
komentarze