Zgoda na wstąpienie Szwecji do NATO, seria przyjaznych gestów pod adresem Ukrainy, ponowne zgłoszenie aspiracji do członkostwa w Unii Europejskiej. Turcja, która przez długie miesiące balansowała pomiędzy Zachodem a Rosją, właściwie z dnia na dzień wykonała prozachodni zwrot. Zaskoczenie? W żadnym razie.
W ostatnim czasie postawa Turcji mogła przyprawić przywódców Zachodu o palpitacje serca. Prezydent Recep Tayyip Erdoğan poparł wprawdzie najechaną przez Rosjan Ukrainę, ale interesów z Kremlem nie zarzucił. Do Turcji szerokim strumieniem płynie rosyjski gaz, licznie odwiedzają ją turyści, w prowincji Mersin Rosatom buduje elektrownię jądrową, kilkanaście dni temu zaś nad Bosfor oficjalnie został zaproszony Władimir Putin. Jeszcze przed wybuchem wojny Turcy kupili od Rosji systemy obrony rakietowej S-400, wreszcie w maju ubiegłego roku zablokowali przystąpienie Finlandii i Szwecji do NATO. Putin długo mógł zacierać ręce. Rosjanie skłonni byli widzieć w Erdoğanie stronnika, a przynajmniej konia trojańskiego, który rozsadzi Zachód od środka. Tym mocniej musiały ich zaboleć wydarzenia ostatnich dni.
Zaczęło się od wizyty ukraińskiego prezydenta. Wołodymyr Zełenski przyjechał do Ankary i usłyszał od Erdoğana, że aneksja Krymu była bezprawna, a Turcja wyraża pełne poparcie dla integralności terytorialnej Ukrainy. Niby nic nowego, bo podobne zapewnienia turecki prezydent składał już wcześniej, tyle że teraz do zwyczajowej listy dorzucił jeszcze coś. „Ukraina zasługuje na przystąpienie do NATO” – stwierdził. Jakby tego było mało, Zełenski wrócił do Kijowa z pięcioma dowódcami obrony Azowstalu, którzy po upadku Mariupola zostali internowani właśnie w Turcji. Kreml mocno liczył, że pozostaną tam do końca wojny, dlatego na decyzję tureckiego prezydenta zareagował bardzo impulsywnie. – To złamanie międzynarodowych umów – grzmiał Dmitrij Pieskow, rzecznik Kremla.
A to nie koniec niespodzianek. Erdoğan w przeddzień wileńskiego szczytu NATO postanowił bowiem wreszcie zwolnić blokadę, którą jeszcze w ubiegłym roku nałożył na Szwecję. Niebawem zgodę na przystąpienie Skandynawów do Sojuszu wyda turecki parlament. A jeszcze dzień przed wylotem do Wilna prezydent Turcji sugerował, że choć zgodził się na przyjęcie do NATO Finlandii, Szwecja raczej nie powinna liczyć na wiele... Jednocześnie przypomniał, że Ankara od kilku już dekad czeka u drzwi Unii Europejskiej. Tym samym odżył temat, który wydawał się już na dobre odstawiony do lamusa, bo, jak alarmowali liczni eksperci, Turcja pod wodzą Erdoğana stopniowo odwracała się do Zachodu plecami, umacniając wpływy w Azji.
Szczyt NATO w Wilnie. Od lewej: sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg, prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden i prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan. Fot. NATO
Wszystko to prowadzi do jasnego wniosku – Ankara w ciągu zaledwie kilku dni wykonała prozachodni zwrot. Dlaczego? Nietrudno się domyślić. Już pewien czas temu pisałem, że Turcja od dawna gra przede wszystkim na siebie. Konsekwentnie buduje pozycję regionalnego mocarstwa, a naturalnym rywalem w basenie Morza Czarnego jest dla niej właśnie Rosja. Dlatego też zbliżenie z Kremlem może być co najwyżej chwilowe. Ma wymiar taktyczny i po trosze służy jako karta przetargowa wobec Zachodu. W podobny schemat wpisuje się zresztą batalia o dopuszczenie Finlandii, a potem Szwecji do NATO. Teraz stawką był niezwykle kosztowny kontrakt zbrojeniowy. Erdoğan zdołał nakłonić Waszyngton m.in. do sprzedaży wielozadaniowych samolotów. I cel osiągnął. „Joe Biden po konsultacjach z Kongresem rusza naprzód w sprawie transferu myśliwców F-16 do Turcji” – poinformował jeszcze przed zakończeniem szczytu w Wilnie doradca prezydenta USA ds. bezpieczeństwa. Chodzi o 40 maszyn wraz z pakietem logistycznym.
Ale nieustępliwa polityka wobec NATO nastawiona była także na efekt wewnętrzny. Recep Erdoğan toczył w swoim kraju walkę o polityczne przetrwanie. Niemal do końca kampanii poprzedzającej wybory prezydenckie deptał mu po piętach kandydat opozycji Kemal Kılıçdaroğlu. Urzędujący prezydent ze wszystkich sił starał się więc skonsolidować wokół siebie społeczeństwo, co wobec kryzysu gospodarczego, w którym pogrąża się Turcja, nie było łatwe. Budował wizerunek twardego gracza i to się ostatecznie opłaciło. Pod koniec maja zdołał przeważyć szalę zwycięstwa na swoją korzyść. W drugiej turze wyborów głosowało na niego 52% Turków, którzy zdecydowali się pójść do urn. Teraz jednak przed Erdoğanem stoi o wiele poważniejsze wyzwanie. Musi uchronić kraj przed ekonomicznym krachem, a tu interesy z Rosją dociskaną zachodnimi sankcjami niewiele pomogą. Daleko bardziej opłacalne jest zacieśnianie więzów z Zachodem. Stąd sygnały słane Unii Europejskiej i bardziej ugodowa postawa wobec NATO.
Czy Turcja wejdzie do Unii Europejskiej? A jeśli tak, to kiedy? Te pytania pewnie długo jeszcze pozostaną bez odpowiedzi. Bardziej klarowna jest sprawa jej dalszego członkostwa w NATO. Turcy nie porzucą Sojuszu, bo przynależność do najsilniejszego paktu wojskowego świata stanowi doskonały punkt wyjścia do załatwiania własnych interesów. Tym bardziej że NATO musi się z Turcją liczyć – nie tylko ze względu na jej strategiczne położenie, lecz także potężną, zaprawioną w bojach armię, którą warto mieć po swojej stronie. Erdoğan wie, że w stosunkach z Sojuszem może pograć twardo. I tak właśnie robi. Doskonale zdaje sobie jednak sprawę, że nie należy przeciągać struny, bo nie sprzyja to interesom żadnej ze stron. Obecnie chyba nikt nie potrafi zagwarantować, że ten prozachodni zwrot Ankary będzie już ostatnim w jej wykonaniu. Wydaje się raczej, że NATO za pewien czas czekają kolejne wewnętrzne tarcia. Erdoğan nie zerwał przecież gospodarczych kontaktów z Rosją. Nie zrezygnował też ze swoich mocarstwowych ambicji. O przyszłość Sojuszu możemy być jednak raczej spokojni.
autor zdjęć: NATO
komentarze