Aż 58 zabitych, kilkuset rannych, tysiące represjonowanych – to bilans protestów i ulicznych walk, które pod koniec czerwca 1956 roku przetoczyły się przez Poznań. Miejscowi robotnicy domagali się godnych warunków pracy, potem w tłumie pojawiły się też hasła wolnościowe. Władza wysłała na ulice wojsko.
Manifestacja na ul. Czerwonej Armii
„Buczek zabuczał, to było już dziesięć po szóstej, i żeśmy wyszli. Naprzeciwko głównej bramy były prywatne mieszkania. Ci ludzie zobaczyli, co się dzieje, ze łzami w oczach mężczyźni wdziewali marynarki: „Zaraz dołączamy do was!” – wspominał po latach na antenie Polskiego Radia dziś już nieżyjący Stanisław Matyja. 28 czerwca 1956 roku był stolarzem w poznańskich zakładach Cegielskiego, które od niedawna nosiły imię Józefa Stalina. Rankiem wspólnie z tysiącami robotników opuścił fabryczne budynki i pomaszerował do centrum miasta, pod prezydium Miejskiej Rady Narodowej, które mieściło się w dawnym Zamku Cesarskim. Po drodze przyłączyli się do nich pracownicy Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego, a potem kolejnych przedsiębiorstw. Tłum gęstniał z każdą minutą. Dziś historycy szacują, że pod zamek mogło dotrzeć nawet 100 tysięcy osób. Ludzie byli zdenerwowani, ten i ów krzyknął: „My chcemy chleba!”, nad głowami powiewały transparenty, generalnie jednak panował spokój. Na fotografiach z tamtego okresu widać, jak protestujący kłębią się na przyzamkowym placu, chodnikach, ulicach, ale... skrzętnie omijają trawniki. Dochodziła dziesiąta. Ani Matyja, ani chyba żaden z jego kolegów nie przypuszczał, że już niebawem zainicjowana przez nich demonstracja przerodzi się w krwawe starcie.
Lenin twarzą do ściany
Rozgoryczenie wśród poznańskich robotników narastało przez lata. – Zakłady Cegielskiego i ZNTK to były przedwojenne przedsiębiorstwa. Panował w nich głęboko zakorzeniony etos pracy. W latach dwudziestych i trzydziestych tamtejszych pracowników bez większej przesady można by nazwać robotniczą arystokracją. Z reguły zarabiali dobrze, aspirowali do klasy drobnomieszczańskiej. Po dojściu do władzy komunistów mocno ucierpieli. Normy rosły, pensje spadały, problemem stawało się wyżywienie rodzin. Gospodarka centralnie sterowana okazała się kompletnie niewydolna, więc nastroje stawały się coraz bardziej napięte – tłumaczy dr Piotr Grzelczak z Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN w Poznaniu, autor książki „Poznański Czerwiec 1956. Walka o pamięć w latach 1956–1989”.
Wiosną 1956 roku czara goryczy ostatecznie się przelewa. Robotnicy już głośno skarżą się na brak obiecanych premii, obcięcie deputatów, niesłusznie naliczany podatek dla najlepiej zarabiających, złą organizację pracy, braki w zaopatrzeniu. Lokalne władze zapewniają, że problem rozumieją, ale niewiele mogą zrobić. Robotnicza delegacja jedzie więc do Warszawy. Tam spotyka się z przedstawicielami centrali związków zawodowych i ministrem przemysłu ciężkiego Romanem Fidelskim. Delegaci słyszą kolejne zapewnienia: będą premie, zmiany w zakładach pracy... 26 czerwca wracają do Poznania i ogłaszają zwycięstwo. Ale nazajutrz w mieście pojawia się minister Fidelski. Zaczyna kluczyć, zwodzić, rakiem wycofuje się z części obietnic. Robotnicy podejmują więc decyzję – 28 czerwca rozpoczynamy strajk. Chwila jest szczególna: w mieście odbywają się akurat XXV Międzynarodowe Targi Poznańskie. Wszędzie roi się od tajniaków, ale też zagranicznych dziennikarzy i gości. To szansa, by protest odbił się naprawdę szerokim echem. By wstrząsnął władzami i nakłonił je do spełnienia robotniczych postulatów.
Czołgi na opustoszałym Placu Stalina
Rankiem robotnicy opuścili więc fabryki, przemaszerowali wzdłuż targowych terenów i zatrzymali się w sercu Poznania. Nie zamierzali wszczynać rebelii. Grupa delegatów udała się na rozmowy do Miejskiej Rady Narodowej, a następnie do siedziby Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Zażądali, by do Poznania przyjechał premier Józef Cyrankiewicz. Tymczasem około godziny dziesiątej ktoś puścił plotkę, że delegaci zostali aresztowani. I mimo że oni sami próbowali ją zdementować, było już za późno. Część protestujących ruszyła w stronę więzienia na ulicy Młyńskiej. Zdołali wejść do środka i uwolnić osadzonych. Robotnicy wdzierali się do budynków partyjnych, zrywali czerwone flagi, rozrzucali dokumenty, obracali popiersia Lenina twarzą do ściany. Z dachu Zakładu Ubezpieczeń Społecznych zrzucili urządzenia do zagłuszania zachodnich radiostacji. Tłum zaczął oblegać siedzibę Urzędu Bezpieczeństwa. Pojawiły się hasła antysowieckie i niepodległościowe. Wkrótce w stronę protestujących padły pierwsze strzały. Ranni trafili do poznańskich szpitali. Najgorsze jednak miało dopiero nadejść.
Ręka na władzę? Odrąbiemy...
Około godziny dziesiątej w Warszawie zebrało się Biuro Polityczne. Jego członkowie postanowili, że przeciwko demonstrantom zostanie użyte wojsko. Wnioskował o to sowiecki marszałek Konstanty Rokossowski, który w Polsce pełnił funkcję ministra obrony narodowej. W tym czasie czołgi i transportery opancerzone zdążyły już wyjechać na ulice Poznania, ale żołnierze mieli zakaz używania broni. Zresztą większość ich stanowili podchorążowie miejscowych szkół oficerskich. Mieli za zadanie ochronę kluczowych obiektów w mieście – banków, dworca oraz produkcji zbrojeniowej w zakładach Cegielskiego i Stomilu. Rokossowski postanowił pójść dalej. Rozkazał sprowadzić do Poznania regularną armię – pododdziały 2 Korpusu Pancernego, które akurat ćwiczyły w pobliskim Biedrusku, oraz 2 Korpusu Armijnego z poligonu w Wędrzynie. Żołnierzom powiedziano, że w Poznaniu wybuchła kontrrewolucja, a niemieccy rewanżyści chcą oderwać miasto od Polski. Dowodzenie nad wojskami przejął wiceminister obrony narodowej gen. broni Stanisław Popławski. Około czternastej wylądował on na poznańskiej Ławicy. Nakazał stworzyć obóz filtracyjny i polecił działać tak, jak podczas walk ulicznych w Stalingradzie. – Do rozbijania tak zwanych gniazd ogniowych nakazał używać nie karabinów, lecz w razie potrzeby armat i czołgów. Po takie środki żołnierze sięgali kilkakrotnie – wyjaśniał w wywiadzie dla portalu polska-zbrojna.pl prof. Janusz Karwat, historyk z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Protestujący w tym czasie mieli już trochę broni. Przed południem opanowali magazyn w budynku więzienia. Ale 80 karabinów znaczyło niewiele wobec 12 tysięcy żołnierzy wyposażonych w 420 wozów bojowych: czołgów i transporterów opancerzonych. Łącznie oddziały wysłane do pacyfikacji protestów zużyły 180 tysięcy pocisków. Opór został szybko zdławiony. 29 czerwca wieczorem premier Cyrankiewicz wygłosił przez radio pamiętne przemówienie: „Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewnym, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie”.
Wieści w Chile
Walki kosztowały życie 58 osób. Część ich zginęła bezpośrednio na ulicach Poznania, część zmarła wkrótce na skutek odniesionych ran. Według dokumentów do szpitali trafiło 600–700 osób. Faktycznie jednak liczba rannych była zapewne większa. Lżej poszkodowani nie zgłaszali się na izby przyjęć albo nie byli wciągani do oficjalnej ewidencji. Tylko tak mogli uniknąć szykan. Wkrótce ruszyła fala rozliczeń. Uczestnicy protestów byli więzieni i bici. Niebawem część stanęła przed sądem w ramach procesów: „trzech”, „dziewięciu” i „dziesięciu”. – Zbiorowy charakter tych spraw miał przekonać Polaków, że za robotniczym wystąpieniem stały zorganizowane grupy „prowodyrów” wysługujących się Zachodowi – podkreśla dr Grzelczak. Skala represji była oczywiście dużo większa. Dziś już trudno ustalić, jak wielu mieszkańców Poznania po Czerwcu 1956 roku zostało poddanych inwigilacji, jak wielu straciło pracę.
Po ustaniu walk Poznań został na pewien czas zablokowany. – Telefony i poczta działały w ograniczonym zakresie bądź wcale. Na ulicach i rogatkach miasta stało wojsko – tłumaczy historyk. Nazajutrz po protestach ukazały się trzy lokalne dzienniki: „Głos Wielkopolski”, „Gazeta Poznańska” i „Express Poznański” – tym razem jednak zostały w całości przygotowane poza macierzystymi redakcjami i wydrukowane w Warszawie. – Jeśli chodzi o interpretację wydarzeń z 28 czerwca, w całości powielały one linię, jaką przyjęła PZPR. W artykułach była mowa o „spisku” i działaniu „zachodnich agentur” – wyjaśnia dr Grzelczak. Na pewno jednak władze miały poważny problem. – W Poznaniu napięta atmosfera utrzymywała się praktycznie przez cały lipiec. Niezależnie od cenzury i szykan wieści o protestach rozchodziły się po Polsce. Pamiętajmy, że pod koniec 1956 roku na poznańskich targach było sporo wycieczek z różnych stron kraju. Ich uczestnicy kolportowali potem informacje o wystąpieniach, a robotnicy spotykali się z licznymi wyrazami poparcia i sympatii – mówi historyk.
Na tym jednak nie koniec. Przy okazji targów do Poznania ściągnęło bowiem wielu zagranicznych dziennikarzy, którzy w macierzystych redakcjach opublikowali później zdjęcia i relacje. – O robotniczych protestach i ich pacyfikacji pisały największe światowe dzienniki i tygodniki opinii: „The Times”, „Le Monde”, „New York Times” czy „Life”. Wspominały o nich nawet gazety w Chile, Brazylii i Argentynie – informuje dr Grzelczak. Do tego w wielu miastach, jak Melbourne czy Chicago, Polonia zorganizowała demonstracje popierające poznaniaków.
Świat miał okazję przyjrzeć się prawdziwemu obliczu komunizmu.
Ulica Kochanowskiego - wynoszenie rannego spod ognia z gmachu Wojewódzkiego Urzędu ds. BP
Gomułka spuszcza kurtynę
Oficjalna retoryka władz na temat Poznańskiego Czerwca zmieniła się dopiero wraz z objęciem rządów przez Władysława Gomułkę. – W październiku 1956 roku nowy I sekretarz KC PZPR przyznał nawet, że protest robotników był uprawniony, choć zaraz dodał, że sprzeciwiali się oni nie systemowi, lecz jego „błędom i wypaczeniom” – zaznacza dr Grzelczak. Odwilż nie trwała jednak długo. – Kiedy na wiosnę 1957 roku robotnicy wyrazili chęć uczczenia pierwszej rocznicy wystąpień, Gomułka powiedział stanowczo „nie”. Zaapelował, by nad Czerwcem spuścić „żałobną kurtynę milczenia” – dodaje historyk. Czerwiec ’56 w przestrzeni publicznej ponownie zaistniał dopiero podczas karnawału Solidarności. W 1981 roku w centrum Poznania stanął pomnik, na który składają się potężnych rozmiarów „kroczące krzyże”. Widnieją na nich daty kolejnych robotniczych wystąpień w PRL. Ale i tym razem blokada nie została zwolniona na długo. Niebawem przyszedł bowiem stan wojenny, a władza spacyfikowała Solidarność. Na prawdziwą wersję wydarzeń Poznańskiego Czerwca trzeba było czekać aż do politycznego przełomu 1989 roku.
Dziś o robotniczych wystąpieniach wiemy dużo, ale na pewno nie wszystko. – Wiele dokumentów poświęconych Poznańskiemu Czerwcowi spoczywa zapewne w ciągle niedostępnych dla historyków archiwach sowieckich służb – przyznaje dr Grzelczak. O tym, że na bieżąco śledziły one sytuację w Poznaniu, świadczą chociażby wspomnienia Jana Ptasińskiego, wówczas zastępcy przewodniczącego Komitetu ds. Bezpieczeństwa Publicznego przy Radzie Ministrów. 28 czerwca 1956 roku wspólnie ze swoim szefem Edmundem Pszczółkowskim przebywał on w Moskwie. O ulicznych walkach nie wiedział nic. Dowiedział się o nich od... przewodniczącego KGB Iwana Sierowa. Inna niezbadana kwestia to reakcje Zachodu. Dziennikarskie relacje stanowią zaledwie jedną stronę medalu. Niewiele wiemy jednak o rozmowach prowadzonych wówczas w gabinetach i kuluarach zachodnich polityków.
Podczas pisania korzystałem z materiałów IPN, między innymi z kalendarium „Polskie miesiące. Czerwiec 1956”
autor zdjęć: Wikipedia
komentarze