O 23.00 ponad tysiąc alianckich armat rozpoczęło ostrzał niemieckich pozycji. Noc zmieniła się w dzień. Huraganowy ogień trwał do 1.00. O tej godzinie do ataku ruszyła nasza 1 Brygada Karpacka – opowiada w najnowszym numerze „Polski Zbrojnej” Antoni Łapiński. Podczas szturmu na Monte Cassino, w maju 1944 roku, służył jako sanitariusz.
Pochodzi pan z kolejarskiej rodziny, więc o wojnie dowiedział się pan natychmiast po jej wybuchu.
Antoni Łapiński: W nocy z 31 sierpnia na 1 września 1939 roku miałem dyżur na kolei w rodzinnych Łapach. Bo poszedłem w ślady ojca. Nad ranem, kiedy kończyłem zmianę, ktoś nagle krzyknął: „Samoloty, samoloty!”. Niestety, to były niemieckie maszyny… Wtedy zaczęło się bombardowanie. Wojenną atmosferę było czuć jednak znacznie wcześniej. Kilka dni po nalocie mój ojciec, starszy brat i ja uciekliśmy przed Niemcami aż za Wilno. Kiedy jednak 17 września wojska sowieckie przekroczyły wschodnią granicę, ruszyliśmy pieszo z powrotem do Łap. Tam też zastaliśmy okupantów, którzy zaczęli wprowadzać swoje porządki. Już w październiku 1939 roku Sowieci zarządzili referendum, w którym główne pytanie brzmiało: „Czy chcemy być przyłączeni do Związku Sowieckiego, do Republiki Białoruskiej?”.
Wtedy zaczęły się prawdziwe kłopoty?
Plebiscyt odbył się w piękną niedzielę, więc ludzie tłumnie pomaszerowali do urn. Tego dnia dowiedzieliśmy się, że na rynku naszego miasteczka zostali aresztowani licealiści, bo niepochlebnie wypowiadali się o sowieckiej władzy. Wśród nich był mój brat. Wszelki ślad po nim zaginął. Później się okazało, że został skazany na dziesięć lat łagru. Karę tę zamieniono mu na dziesięć lat pracy w kopalni w Karagandzie. Nas też dopadła rzeczywistość. Nad ranem 10 kwietnia 1940 roku wyrwały nas ze snu gwałtowne walenie w drzwi i krzyki: „Otwieraj, otwieraj!”. Okazało się, że dom był otoczony przez enkawudzistów. Jeden z nich odczytał nam rozkaz, że mamy się spakować i w ciągu dwóch godzin wyjechać. Poszliśmy na stację kolejową, tam załadowali nas do bydlęcych wagonów i ruszyliśmy w bardzo długą drogę. Przejechaliśmy Ural i nasz transport zatrzymał się przed Nowosybirskiem. Stamtąd zesłańców rozwożono samochodami w różne strony kraju. My trafiliśmy do kołchozu Wsiewołodowka. Żyliśmy tam w trudnych warunkach i ciężko pracowaliśmy, ale nawiązaliśmy serdeczne stosunki z miejscowymi Rosjanami. Tam poznałem też swoją pierwszą sympatię – Katię. Nie było jednak nam dane być razem, bo wiosną 1941 roku przewieziono nas do Adbasary pod Akmolińskiem, na wielki plac budowy, gdzie Polacy stanowili tanią siłę roboczą.
Jak zmieniła się wasza sytuacja po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w czerwcu 1941 roku?
Początkowo na gorsze. Pewnego dnia kierownictwo zwołało nas na apel, na którym oznajmiono nam, że niemieccy faszyści napadli na ZSRS. Dlatego musimy podjąć uchwałę, że z własnej woli będziemy pracować nie dziesięć, a dwanaście godzin dziennie. Wszystko zmieniło się dopiero po podpisaniu układu Sikorski-Majski w lipcu 1941 roku. Wtedy na zebraniu usłyszeliśmy: „Bracia Polacy, jesteście naszymi przyjaciółmi. Wspólnie mamy walczyć przeciwko Niemcom. Od tego dnia jesteście ludźmi wolnymi, jesteście traktowani jak nasi sprzymierzeńcy”. Od razu pomyślałem, że mój brat może być zwolniony z katorgi w kopalni. Od tej chwili mogliśmy swobodnie rozporządzać swoim wolnym czasem, więc ustaliliśmy rodzinne dyżury – każdy innego dnia wychodził na stację kolejową, biegł wzdłuż pociągu i głośno wołał: „Łapiński jest w pociągu?”. Pewnego dnia moja siostra usłyszała odpowiedź: „Jest!”. Nareszcie znów byliśmy razem.
I razem wstąpiliście do armii gen. Andersa?
Tak, gdy tylko dowiedzieliśmy się, że jest formowane polskie wojsko, podjęliśmy szybką decyzję: jedziemy! Gdy zobaczyliśmy z bratem biało-czerwoną flagę na budynku polskiego dowództwa, ze wzruszeniem pomyśleliśmy: będzie Polska, a my do niej wrócimy! Dostałem przydział do 10 Pułku Artylerii Lekkiej 10 Dywizji Piechoty, a mój brat trafił do piechoty tej samej dywizji. Warunki w naszej armii były bardzo ciężkie. Każdego dnia dokuczał nam mróz i głód. Dostawaliśmy bardzo małe racje żywnościowe i mieszkaliśmy w przykrytych plandekami wykopanych w ziemi dołach. Często widzieliśmy, jak żołnierze wynoszą z nich swoich zmarłych kolegów. To było straszne! Wiadomość o ewakuacji naszego wojska do Iranu przyjęliśmy więc z ulgą. Po dotarciu do Pahlawi zobaczyliśmy nowy, piękny świat! Brytyjska opieka medyczna i intendentura były bardzo dobrze zorganizowane. Codziennie dostawaliśmy na przykład skondensowane słodkie mleko. Niestety, śmiertelność w naszych oddziałach nadal była bardzo wysoka. Organizm niejednego żołnierza po długim okresie głodu nie radził sobie z jedzeniem… Jednak ci, którzy przetrwali ten czas, szybko zaczęli nabierać sił i zmienialiśmy się w prawdziwe wojsko.
To wojsko wkrótce przeszło prawdziwy test – w 1944 roku…
Na początku tego roku byłem w Palestynie, gdzie w obozie Barbara kilka tygodni wcześniej skończyłem czwartą klasę gimnazjalną i uzyskałem tzw. małą maturę. Tam nadszedł rozkaz, aby nas – absolwentów gimnazjum – przeszkolić na sanitariuszy-noszowych i z taką specjalizacją wziąłem udział w słynnej bitwie naszego 2 Korpusu pod Monte Cassino.
Pamiętam, jak wjechaliśmy do miejscowości Cassino. Przywitały nas tylko gruzy i ruiny wypalonych domów oraz leje po bombach zalane wodą. Ulice były tak wąskie, że ledwo mieściły się na nich samochody. W tumanach kurzu jechaliśmy krętą drogą, prowadzącą coraz wyżej w górę. Gdzieniegdzie widzieliśmy posterunki żandarmerii kierującej ruchem i napisy na tablicach: „Nie bądź głupi, nie daj się zabić”.
Zapadła już noc, kiedy dotarliśmy na miejsce, gdzie wśród drzew u podnóża jakiegoś wzniesienia stał budynek. Wysiedliśmy w świetle księżyca i słyszeliśmy tylko ciche komendy dowódców. Było nas ponad 50 żołnierzy. Szliśmy szeroką na półtora metra ścieżką wijącą się pod górę, co 200 m zatrzymywaliśmy się przed prowizorycznymi schronami wybudowanymi przez naszych alianckich poprzedników. W każdym z nich zostawało po czterech żołnierzy z noszami. Na naszej ścieżce naliczyłem 14 takich schronów. Ostatni był u podnóża góry zwanej Dużą Miską. Pięćdziesiąt metrów wyżej stał budynek gospodarczy. Minęliśmy go i dalej szliśmy szerszą, trzymetrową ścieżką. Po obu stronach ciągnęły się białe taśmy, dowódca nas uprzedził: „Nie wychodzić za taśmę, bo tam są pola minowe. Iść środkiem, bo niosąc rannego w nocy, łatwo przewrócić się na kamieniu, wpaść za taśmę i wylecieć na minie”.
W końcu doszliśmy do wysuniętego punktu opatrunkowego, nazwanego Domkiem Doktora, w którym pracował doktor Adam Majewski z dwoma sanitariuszami. Tam usłyszeliśmy rozkaz: „Rozejść się. Możecie poszukać sobie miejsca do spania, ale musicie być blisko domku, aby w razie potrzeby was nie szukać. Możecie oprzeć głowę na kamieniu i trochę się przespać”.
Po przebudzeniu przeżył pan szok?
Zobaczyłem przede wszystkim, że ściana izby przyjęć doktora Majewskiego jest zakryta plandeką, bo zniszczył ją niemiecki pocisk, a na dachu domku widniał wymalowany wielki znak Czerwonego Krzyża. Od razu rzuciły mi się w oczy złowrogie ruiny klasztoru na Monte Cassino. Kiedy patrzyło się w linii prostej, wydawało się, że klasztor jest tuż przed nami, dzieliła nas od niego Dolina Śmierci. Od razu też zorientowałem się, że Niemcy stosują ostrzał nękający, czyli co jakiś czas wystrzeliwują kilka pocisków do oznaczonych celów, a potem jest chwila przerwy. Byli już dobrze wstrzelani, więc za każdym razem mieliśmy zabitych i rannych.
Moja drużyna miała odbierać ciężko rannych żołnierzy od doktora Majewskiego i znosić ich na noszach do podnóża Dużej Miski, gdzie znajdował się początek naszej sztafety. Jej koniec wyznaczono tam, gdzie w nocy przywiozły nas samochody. Ostatni etap ewakuacji rannego odbywał się dżipem do szpitala polowego. Nie była to łatwa praca: ranny ważył około 60 kg, drewniane nosze – 17, plus hełm i oporządzenie, co dawało razem jakieś 80 kg. Ten ciężar trzeba było nieść kilometr po wyboistej ścieżce. Kiedy wracaliśmy, często dźwigaliśmy dwudziestolitrowe kanistry z wodą i prowiant. Nigdy nie nosiliśmy amunicji – w przypadku sanitariuszy było to zabronione. Często byliśmy pod ostrzałem. Opaski Czerwonego Krzyża na naszych rękach nie zdawały się na nic – ranni i zabici byli także wśród nas.
To wszystko działo się przed właściwą bitwą?
Dokładnie. 11 maja 1944 roku o godzinie 20.00 dowódca zebrał nas pod Domkiem Doktora i odczytał rozkaz gen. Andersa, żeby 2 Korpus zaatakował nieprzyjaciela na całym odcinku frontu. Byliśmy podekscytowani. O 23.00 ponad tysiąc alianckich armat rozpoczęło ostrzał niemieckich pozycji – noc zmieniła się w dzień. Huraganowy ogień trwał do 1.00. O tej godzinie do ataku ruszyła nasza 1 Brygada Karpacka. My czekaliśmy w tym czasie na rannych. Pierwszych zaczęto znosić około godziny 2.00. Z każdą chwilą pojawiało się ich coraz więcej. Jak się rozwidniło, było ich już tak wielu, że nie dawaliśmy rady odnieść ich do Dużej Miski. Byliśmy piekielnie zmęczeni, a następne dni okazały się jeszcze gorsze – walka zmieniła się w krwawą jatkę i nikt z nas już nie liczył rannych i zabitych. Marzyłem tylko o tym, aby przez chwilę położyć głowę na kamieniu i choć godzinę się przespać. Nie pamiętam, bym przez cały czas trwania bitwy jadł cokolwiek ciepłego. Przy siłach utrzymywały mnie konserwy wołowe i adrenalina. 17 maja do drugiego natarcia ruszyła 2 Brygada Karpacka. Ściągnięto wszystkie rezerwy Korpusu. 2 Brygada uderzyła na Gardziel oraz Mass Albanetę i wreszcie nastąpił przełom. Niemcy byli wyraźnie osłabieni, więc nie mieli innego wyjścia, jak wycofać swoje jednostki z linii umocnień. Ich strzelcy spadochronowi pozostawili jedynie oddziały opóźniające, które osłaniały odwrót głównych sił.
I nastał 18 maja – radosny dla żołnierzy 2 Korpusu…
Dla mnie szczególnie… Wczesnym rankiem nasze oddziały weszły do ruin klasztoru na Monte Cassino. Około godziny 9.00 stałem nieopodal Domku Doktora i patrzyłem na zdobyte rumowisko klasztoru. W nocy udało mi się zdrzemnąć jakieś trzy godziny, opierając głowę na torbie medycznej. Nagle zauważyłem, że ścieżką od strony Gardzieli idzie siedmiu żołnierzy, a na ich czele – jakiś oficer. Kiedy zbliżyli się na odległość kilkunastu metrów, rozpoznałem w tym podporuczniku mojego brata Józefa! Wyglądał tak, jak przed kilku laty po zwolnieniu z katorgi – wychudzony, nieogolony, w podartym i brudnym mundurze. To nie miało jednak znaczenia wobec faktu, że mój brat przeżył! Na pożegnanie wskazał swoich żołnierzy i powiedział: „Patrz, ilu żywych żołnierzy mogłem zebrać po natarciu mojego plutonu na Mass Albanetę i Gardziel”. Pluton przed walką liczył 30 żołnierzy i należał do 6 Batalionu Piechoty 2 Brygady Karpackiej. Kiedy kolejny raz spotkałem się z bratem, okazało się jednak, że wśród żywych odnalazło się jeszcze kilkunastu żołnierzy z jego plutonu – razem przeżyło ich 18. Reszta oddała swe młode życie na zboczach masywu Cassino porośniętych czerwonymi makami.
Dywizja karpacka wraz z innymi oddziałami 2 Korpusu ruszyła następnie przez Ankonę i inne włoskie miasta zwycięskim szlakiem, który zakończył się zdobyciem Bolonii wiosną 1945 roku. Czy zdobycie Monte Cassino oznaczało dla pana koniec wojny?
Po zdobyciu klasztoru pełniłem w swoim 1 Karpackim Pułku Artylerii Lekkiej różne funkcje. Byłem m.in. łącznościowcem i pułkowym zwiadowcą; skończyłem również Szkołę Podchorążych Artylerii w Materze. Przede wszystkim jednak byłem młodym mężczyzną. Miałem wtedy 20 lat. Cieszyłem się na przykład z wycieczki do dopiero co zdobytego Rzymu, bo miałem nadzieję zobaczyć słynne rzymskie zabytki, o których uczyłem się na lekcjach historii i łaciny w Gimnazjum im. Józefa Piłsudskiego w Białymstoku. Wypad ten skończył się tylko na odwiedzeniu kilku rzymskich winiarni i wypiciu umiarkowanej ilości wina. Bawiliśmy się jednak świetnie, tym bardziej że młode Włoszki były urocze i nie stroniły od swych wyzwolicieli. Z łezką w oku opuszczałem Wieczne Miasto i wyzwolone dziewczyny. Byłem zakochany, tylko nie wiedziałem, w której…
Niezapomniane przeżycia przynosił też front – na przykład po zdobyciu przez karpacką piechotę Osimo. Położona na wzgórzu miejscowość okazała się doskonałym punktem obserwacyjnym dla naszej piechoty. Pluton łączności baterii, w którym wtedy służyłem, otrzymał zadanie, aby ten punkt połączyć telefonicznie z dywizjonami 1 Karpackiego Pułku Artylerii Lekkiej. Podczas natarcia oskrzydlającego Ankonę obsługiwałem linię telefoniczną, gdy dowódca pułku,
płk Juliusz Moździeń, wszystkimi swymi działami strzelał na pozycje niemieckie. Widok z zamaskowanego punktu obserwacyjnego był tak fascynujący, że nie zapomnę go do końca życia. Kanonada naszych 24 dział i wybuchy pocisków wśród niemieckich schronów były zapłatą za rok 1939 i całą mroczną okupację niemiecką. Byliśmy z siebie dumni. Rachunek za pięć lat terroru i poniżenia został przez nas częściowo wyrównany.
Nasz szlak bojowy, choć zwycięski, nie należał jednak wcale do łatwych, cały czas miałem w głowie hasło, które przeczytałem na drodze do Cassino: „Nie bądź głupi, nie daj się zabić”.
autor zdjęć: archiwum Antoniego Łapińskiego
komentarze