Jedzenie – ograniczone do minimum, woda – czerpana z górskich strumieni, do tego przerywany ciągłymi pobudkami sen. Tak żołnierze m.in. z 25 Brygady Kawalerii Powietrznej szkolili się w Trzciańcu z SERE (Survival, Evasion, Resistance, Escape). Dla niektórych to jeden z etapów przygotowania do wyjazdu na misję do Kosowa.
Szkolenie SERE poziom B trwało kilka dni. Jak przyznają kursanci, najtrudniejsze było ostatnie 48 godzin, kiedy musieli ukrywać się przed „ścigającymi” ich grupami. – Nie było chyba nikogo, kto mógłby powiedzieć, że był to spacer po górach – wspomina szer. Damian Czarnecki, który za kilka miesięcy wyleci na kolejną zmianę PKW KFOR. Emocje studzi kierownik kursu sierż. Mateusz Adamowicz. – Żeby dojść do ostatniego etapu, trzeba zacząć od teorii, według mnie bardzo istotnej – mówi Adamowicz. Podczas kilku godzin wykładów kursanci dowiadują się m.in. jak przebywanie w izolacji wpływa na psychikę, jak przygotować się do działań survivalowych, jak stworzyć i zrealizować plan EPA (Evasion Plan of Action, czyli plan ucieczki i ewakuacji). – Najważniejsze w zajęciach teoretycznych jest jednak to, by żołnierze zdali sobie sprawę z tego, po co w ogóle szkolą się w zakresie SERE, żeby dowiedzieli się o historiach żołnierzy oderwanych od wojsk własnych, którzy przetrwali dzięki zasadom SERE – tłumaczy sierż. Adamowicz.
Śpiwór to zbędny ciężar
Część teoretyczna kursu nie kończyła się egzaminem. Testem dla żołnierzy było to, co wydarzyło się w kolejnych dniach w Bieszczadach, w okolicach Trzciańca. Na początek 40-osobowa grupa kursantów została podzielona na kilka pięcioosobowych. – Starałem się tak pogrupować ludzi, by w tych małych grupach nikt nikogo nie znał. W ten sposób odejmuje się ten komfort walki ramię w ramię z kolegami i przyjaciółmi. Trzeba stworzyć silną grupę z obcymi ludźmi. Gdy żołnierz będzie przebywał w izolacji na terenie przeciwnika, nie będzie współpracował ze swoim pododdziałem – wyjaśnia szef kursu. Żołnierze musieli mieć ze sobą m.in. mundur, kamizelkę taktyczną, plecaki, broń i radiostację. Prócz tego wojskowe mapy UTM, rację żywnościową i wodę. – Im mniej wody, tym plecak lżejszy, ale trzeba ją sobie zdobywać w górach. Wybór należy do żołnierza – mówi Adamowicz. Dodaje, że każdy z kursantów dźwigał na sobie około 25 kg. – Było lżej o śpiwory i karimaty, bo tego akurat żołnierze nie mogli ze sobą zabrać – dodaje instruktor.
Pierwszego dnia w Bieszczadach żołnierze uczyli się, jak przetrwać w terenie. – Budowali bazy, schronienia, rozpalali ogniska sygnalizacyjne. Ja i pozostali instruktorzy nie dawaliśmy im chwili wytchnienia. Kiedy przyszła noc, i położyli się spać, budziliśmy ich i sprawdzaliśmy wiedzę teoretyczną – opowiada szef kursu SERE.
Czas na plan
Plan EPA to schemat działań, dzięki którym zwiększa się swoje szanse na przeżycie na terenie przeciwnika aż do momentu ewakuacji. Żołnierze mieli na jego zrealizowanie 48 godzin. W tym czasie musieli pokonać około 20 km (choć sierż. Adamowicz zaznacza, że niektóre z grup gubiły się i przeszły nawet dwa razy więcej kilometrów), dotrzeć do wyznaczonych punktów i nie dać się namierzyć poszukującym ich grupom. – W rolę ścigającego nieprzyjaciela wcielili się żołnierze kompanii manewrowej oraz funkcjonariusze straży granicznej – wyjaśnia Adamowicz.
Kursanci bez przerwy czuli ich oddech na plecach. – Byliśmy w ciągłym napięciu. Gdy tylko udało się na chwilę zamknąć oczy, zaraz słyszeliśmy hałas albo ktoś krzyczał, żebyśmy się poddali. Trzeba było jak najszybciej i jak najciszej zebrać się i ruszyć dalej – opowiada szer. Damian Czarnecki. Grupy ścigające żołnierzy deptały im po piętach, ale przez cały kurs ani razu żadna z grup nie dała się złapać. – Było blisko, ale nie doszło do zatrzymania. Na poprzednich kursach zdarzało się, że żołnierze byli schwytani – wyjaśnia sierżant.
Aby pięcioosobowa grupa mogła skutecznie ukrywać się w lesie i zachowywać gotowość bojową, każdy ma inne zadanie. Przede wszystkim wyłania się lider, który trzyma wszystko w ryzach. To zwykle osoba charyzmatyczna albo najbardziej doświadczona. – Czułem się odpowiedzialny za moją grupę, może z racji tego że miałem najdłuższy staż w służbie – mówi mjr Waldemar Galant, zastępca dowódcy 1 dywizjonu lotniczego 25 BKPow. – Byliśmy naprawdę zmęczeni, więc o pomyłkę nie trudno, zwłaszcza że pewne czynności wykonuje się automatycznie. Starałem się sprawdzić, czy wszyscy zrobili co trzeba, czy nie zostawiliśmy po sobie śladów – wyjaśnia major.
W grupie były również dwie osoby odpowiedzialne za nawigację. Jedna z nich operowała GPS, druga kontrolowała trasę za pomocą mapy i busoli. – Bieszczady to teren, który zaskakuje. GPS na niewiele się tu zdaje. Zwłaszcza gdy znajdziesz się w miejscu, w którym nie ma zasięgu, albo idziesz wyznaczoną trasą, która nagle się kończy – wyjaśnia szer. Czarnecki. Przyznaje, że jego grupa wielokrotnie gubiła się na górskich ścieżkach.
Kolejna osoba w grupie odpowiedzialna jest za łączność. – Ktoś musi przekazywać meldunki. A trzeba to robić we właściwym czasie, bo nie możemy mieć stałej łączności – łatwiej byłoby nas wówczas namierzyć – mówi mjr Galant. Ostatnia osoba w grupie odpowiada za obserwację, jej zadaniem jest m.in. jak najszybciej ostrzec przed zbliżającymi się grupami pościgowymi. Kiedy wszyscy w grupie wiedzą, co mają robić, łatwiej wykonywać kolejne zadanie. – Prócz ukrywania się i docierania do kolejnych punktów wyznaczonych przez instruktorów, trzeba też dbać o to, by być ciągle gotowym do walki, mieć na walkę siłę – przypomina sierż. Adamowicz. Kursanci mieli ze sobą tylko jedną rację żywnościową na trzy dni, więc musieli zdobywać dodatkowe pożywienie. – Kiedyś, gdy sam brałem udział w podobnym kursie, nagle na jednej z polan, którą mijaliśmy zobaczyliśmy gruszę pełną owoców. Do tej pory wspominam, że były to najsmaczniejsze gruszki, jakie kiedykolwiek jadłem – mówi instruktor SERE. Nie wszyscy mają jednak takie szczęście. – Tak, była sytuacja, gdy ktoś gorzej się poczuł, zaszkodziły prawdopodobnie jabłka i jeżyny, które udało nam się zerwać w lesie. Albo uzdatniana tabletkami woda ze strumienia – mówi mjr Waldemar Galant.
Odpadli liderzy
– Kryzys? Pewnie że był. Pod koniec stopy odmawiały posłuszeństwa, były całe pokaleczone, w pęcherzach – mówi szer. Damian Czarnecki. – Poza tym ograniczona ilość jedzenia, wody i to ciągłe napięcie związane z pościgiem... To dawało w kość – dodaje szeregowy. Przyznaje że motywację dawała grupa. – Okazuje się, że taki wysiłek fizyczny dość szybko łączy ludzi – mówi szeregowy, śmiejąc się. Kurs zweryfikował przygotowanie fizyczne niektórych żołnierzy. – Byłem tym zaskoczony. W grupach znaleźli się ludzie, którzy mieli bardzo różną kondycję fizyczną. Dla niektórych to był bardzo trudny kurs właśnie pod względem fizycznym – mówi sierż. Adamowicz. Nie zaliczyły go dwie osoby. – Byli to ludzie, na których stawiałem, tacy liderzy, którzy ciągnęli słabszych za sobą, motywowali. Niestety, dopadły ich kontuzje i musieli zejść z trasy – wyjaśnia sierżant.
Szkolenie skończyło się po dwóch dniach, gdy uczestników przejęły wojska własne. – Na koniec został przeprowadzony proces identyfikacji, by sprawdzić, czy żołnierze są tymi, za których się podają – mówi sierż. Adamowicz. Pomagają w tym specjalne kwestionariusze, ustalone hasła i odezwy. Wypełnia się je oraz ustala na przykład przed wyjazdem na misję.
Żołnierze z 25 Brygady Kawalerii Powietrznej, którzy przeszli kurs przygotowują się m.in. do XXXIX zmiany PKW KFOR. Do Kosowa najprawdopodobniej wyjadą pod koniec roku.
autor zdjęć: 25 Brygada Kawalerii Powietrznej
komentarze