Polska armia niejednokrotnie już przekonała się, jak wiele potrafią obiecać producenci sprzętu i uzbrojenia wojskowego, by zdobyć lukratywne rządowe zlecenia. Bywa, że firmy kuszą atrakcyjną ceną, którą już po podpisaniu kontraktu chcą renegocjować w aneksie, bo wzrosły im „koszty”. Gorzej jednak, gdy obiecują armii gruszki na wierzbie, jeśli chodzi o parametry techniczne sprzętu. Jak temu zapobiec? Jednym z rozwiązań jest testowanie oferowanego produktu. Musi się to jednak odbywać na początku postępowania, a nie na jego końcu, już po podpisaniu umowy ze zwycięzcą przetargu.
Schemat postępowania przetargowego jest prosty – najpierw selekcja formalna, czyli ocena „papierów”: certyfikatów, pozwoleń itp.; potem selekcja techniczna, gdy sprzęt jest przez określony czas testowany i badany; a dopiero później rozpoczęcie etapu, podczas którego firmy mówią, ile chcą za oferowany produkt. Taki sposób prowadzenia przetargów to nie jest żadne novum. W ten sposób kupuje uzbrojenie i sprzęt wiele armii na całym świecie. Przykładem jest rozpisany przez egipskie wojsko przetarg na dostawę radiostacji (co ciekawe, startuje w nim polska firma zbrojeniowa). Egipcjanie zastrzegli, że najpierw będą przez trzy miesiące przeprowadzali badania i testy, a dopiero po ich pozytywnym zakończeniu, wybrane firmy zostaną dopuszczone do złożenia ofert wstępnych, czyli rozpoczęcia negocjacji finansowych.
Podobnie postępuje armia amerykańska, która nawet utworzyła specjalne jednostki wojskowe zajmujące się wyłącznie testowaniem i badaniem sprzętu w ramach przetargów. Zwykle jednak za sprawdzanie danego produktu odpowiadają formacje, do których ma on trafić. Takie rozwiązanie funkcjonuje we Francji. Przykładem może być toczący się właśnie przetarg na dostawę dronów rozpoznawczych dla jednostek zmechanizowanych. Firmy, które otrzymały zgodę na uczestnictwo w przetargu, musiały przekazać wojskowym oferowane przez siebie bezzałogowce. Przez kilka tygodni możliwości dronów były weryfikowane w praktyce. Co ciekawe, producent musiał udostępnić je na własny koszt. Ktoś może zauważyć, i całkiem słusznie, że firmy biorąc udział w tych postępowaniach ponoszą koszty bez żadnych gwarancji ich zwrotu. W końcu umowa trafi tylko do jednego oferenta.
Pewną formą rekompensaty są wyniki przeprowadzanych przez wojsko badań. Nie tylko pomagają one inżynierom ulepszyć dany produkt, ale również mogą przydać się w zdobywaniu innych kontraktów. Niewykluczone bowiem, że sięgną po nie inne siły zbrojne, którym będzie zależeć na innym parametrze, a testy potwierdzą, że akurat w nim było się najlepszym.
Przywołałem te dwa przykłady, bliskowschodni oraz francuski, dlatego, że w mojej ocenie polska armia powinna znacznie częściej testować oferowane jej uzbrojenie i sprzęt wojskowy jeszcze przed wyborem najlepszej oferty.
Obecnie w przetargach dla polskiej armii obowiązuje schemat postępowania, w którym najpierw wojsko ocenia, czy firma może w ogóle startować w przetargu. Gdy podmiot posiada wszystkie zgody, certyfikaty i doświadczenie (nazywa się to kwalifikacją podmiotową), dostaje od wojska SIWZ, czyli specyfikację istotnych warunków zamówienia poszukiwanego przez armię towaru. Na jej podstawie firma sama ocenia, czy dany produkt spełnia wojskowe wymagania, a następnie zgłasza się do kolejnego etapu przetargu z ofertą handlową, mówiąc jakie są ich oczekiwania finansowe. W kolejnym etapie przetargu armia ocenia złożone oferty, wybiera najlepszą, podpisuje kontrakt i dopiero przed wejściem do służby testuje i bada zakupiony sprzęt.
To bardzo ryzykowne rozwiązanie. Już niejeden raz wojsko przekonywało się bowiem, że to co kupiło, nie do końca spełniało wymagania taktyczno-techniczne. W wyjątkowych przypadkach dochodziło nawet do sytuacji, że firma nie była w stanie usunąć wad i usterek i umowę trzeba było rozwiązać. Co oznaczało konieczność uruchomienia od nowa długotrwałej procedury przetargowej.
Dla jasności, wojsko nie ryzykuje pieniędzy, a bezcenny czas. Bo kasę zapłaci firmie dopiero po badaniach kwalifikacyjnych poprzedzających wdrożenie danego sprzętu do służby. Nikt jednak nie zwróci wojsku czasu, jaki zmarnowany zostanie na dostosowanie sprzętu do wojskowych wymagań.
W mojej ocenie ryzyko kupna „kota w worku” byłoby ograniczone do minimum, gdybyśmy wzorem innych armii testowali i sprawdzali oferowane uzbrojenie i sprzęt wojskowy, zanim pozwolimy firmom złożyć oferty handlowe. To, że możemy tak robić, pokazuje przetarg na śmigłowce wielozadaniowe – do testów miały trafić wszystkie maszyny spełniające wymogi formalne. O tym, że takie rozwiązanie jest możliwe, pokazuje też przetarg na kołowe transportery opancerzone, który rozpoczęto wiosną 2002 roku. Wówczas zorganizowaliśmy nie tylko testy wszystkich oferowanych nam pojazdów, ale również proponowanych wież uzbrojonych w 30-milimetrowe działo – SP30 (General Dynamics European Land Systems-Steyr GmbH ), E8 (Rheinmetall Defence), LAV 25 (GM Defense Delco System) oraz Hitfist-30P – (Oto Melara). I co? Wybraliśmy Rosomaka oraz wieże Oto Melary. I chyba nie tylko ja uważam, że wtedy, po testach, wybraliśmy dobrze.
Podkreślę, że nie namawiam do tego, żeby zmienić przepisy tak, aby wymóg organizowania i przeprowadzania testów dotyczył każdej kupowanej przez wojsko rzeczy. Jednak nikt mnie nie przekona, że gdy kupujemy sprzęt za kilkaset milionów złotych, nie warto poświęcić dwóch, może nawet trzech miesięcy więcej, na sprawdzenie, czy to, co jest nam oferowane, spełnia nie tylko producenckie deklaracje, ale przede wszystkim oczekiwania i wymogi armii.
komentarze