Tu liczą się czas, dobry plan i trafne decyzje. Kiedy żołnierze wykonujący misje combat search and rescue ratują komuś życie, nierzadko narażają własne.
WPolsce misje combat search and rescue, czyli ewakuowania rozbitków, wykonuje 2 Eskadra Śmigłowców, wchodząca w skład 56 Bazy Lotniczej z Inowrocławia. „Spełniamy natowskie wymagania dotyczące planowania i prowadzenia misji odzyskiwania personelu”, mówi ppłk pil. Piotr Kowalski, dowódca Eskadry. Dlatego kilka tygodni temu żołnierze Bazy wzięli udział w szkoleniu specjalistycznym – „Frozen Fury ’17”. Towarzyszyli im Amerykanie z 57 Eskadry Ratowniczej – specjaliści od odzyskiwania personelu. Każde zadanie, które mieli wykonać, opierało się na innym scenariuszu, ale cel był ten sam – ewakuować rozbitków, którzy znaleźli się na terenie przeciwnika. Do izolacji personelu może dojść w różnych okolicznościach: dwóch pilotów katapultowało się z samolotu, który miał awarię, samolot z dziennikarzami na pokładzie musiał awaryjnie wylądować na terenie przeciwnika albo po prostu żołnierz odłączył się od swojego oddziału. W każdym z takich wypadków trzeba rozpocząć misję ratowniczą (personnel recovery – PR).
Wyścig z czasem
Scenariusz szkolenia „Frozen Fury” przewidywał, że z uszkodzonego samolotu katapultuje się dwóch pilotów. Jednemu z nich udało się nawiązać utajniony kontakt z macierzystą Bazą dzięki specjalnej radiostacji ratowniczej, w którą jest wyposażony każdy lotnik. „Możliwe jest śledzenie prawie każdego jego kroku za pomocą sieci satelitarnej”, wyjaśnia ppłk Piotr Kowalski. „Dzięki temu specjaliści w Bazie szybko mają dokładne dane o tym, gdzie w danej chwili znajduje się rozbitek”.
Gdy do Bazy trafia powiadomienie o zdarzeniu, zaczyna się wyścig z czasem. Nad planem ewakuacji pracuje zespół zadaniowy (personnel recovery task force – PRTF). To około 30 osób, więc można powiedzieć, że to minijednostka przygotowująca plan misji i zajmująca się odzyskaniem rozbitka. Każdy z członków tego grona dołącza do grupy zaangażowanej w kolejne etapy operacji: plan i trasę lotu, łączność, sposób działania w rejonie celu, taktykę naziemną, udzielenie pomocy medycznej. Opracowanie planu trwa od czterech do sześciu godzin. „Czas ma tu duże znaczenie, bo przeważnie im dłużej rozbitek przebywa w odosobnieniu, tym bardziej komplikuje się plan działania. A szanse bezpiecznego odzyskania go z wykorzystaniem metod wojskowych maleją”, przyznaje ppłk Kowalski. Za całość operacji jest odpowiedzialna osoba, która kieruje przygotowaniami, akceptuje i zgrywa plany działania stworzone przez poszczególne osoby lub zespoły. To rescue mission commander – RMC. Do miejsca, w którym znajduje się rozbitek, zostaje wysłana grupa ratunkowa. Jej skład zależy od konkretnego zadania, ale obowiązkowymi elementami są śmigłowce ratownicze (rescue vehicle), śmigłowce i samoloty osłony (rotary wing rescort, fixed wing rescort), a także samoloty, które osłaniają akcję i są odpowiedzialne za ewentualną walkę w powietrzu z maszynami przeciwnika (rescue combat air patrol).
Specjaliści od ratowania
Pododdział, który ma znaleźć rozbitka, potwierdzić jego tożsamość i przetransportować do miejsca, skąd całą grupę podejmie śmigłowiec (extraction forces) jest na pokładzie śmigłowca ratowniczego. Ten zespół również udziela pomocy medycznej. W amerykańskiej 57 Eskadrze Ratowniczej tworzą go pararescue jumper (PJ) oraz dowodzący nimi CRO (combat rescue officer). To specjaliści od ratowania życia, ale wyszkoleni na poziomie wojsk specjalnych: są spadochroniarzami, nurkami, wiedzą, jak przetrwać w ekstremalnych warunkach. Aby zostać jednym z nich, trzeba przejść niezwykle trudne szkolenie, które trwa aż dwa lata. Kończy je zaledwie 10% kandydatów. O tym kursie mówi się, że jest jak szkoła dla supermenów, bo misje, które wykonują specjaliści PJ w armii, są jak wyjęte z komiksu o takich bohaterach.
W szkoleniu „Frozen Fury” specjaliści PJ podzielili się swoim doświadczeniem z polskimi żołnierzami. „To było cenne spotkanie. Koledzy z 57 Eskadry Ratowniczej są praktykami, rzemieślnikami, mają bardzo duże doświadczenie, zdobywane przez lata w realnych warunkach”, wyjaśnia por. Jacek Soroczyński, dowódca sekcji ratownictwa medycznego 2 Eskadry Śmigłowców. „Szczególnie cenne okazały się patenty, które »sprzedali« nam Amerykanie. Mamy podobny sprzęt, ale oni wiedzą, jak wykorzystać go w 110%”, przyznaje Soroczyński. „Na przykład nosze rolowane SKED. Oczywiście wiemy, jak ich używać, wielokrotnie to robiliśmy na naszych szkoleniach, ale specjaliści PJ pokazali nam, jak wykorzystywać linki i taśmy w niestandardowy, ale skuteczny sposób. Niezwykle przydatne były też wspólne zajęcia na temat metod wydobywania rozbitków z wraków statków powietrznych”, dodaje żołnierz.
Polska wersja
W Polsce część zadań amerykańskich PJ-ów wykonują ratownicy medyczni i strzelcy pokładowi z 2 Eskadry Śmigłowców. Ratownicy to żołnierze, którzy ukończyli studia na uczelniach medycznych oraz liczne kursy specjalistyczne. „Każdy z nas ma za sobą godziny dyżurów w lokalnym pogotowiu ratunkowym. Najważniejsza jest dla nas praktyka i wymiana doświadczeń z kolegami z innych jednostek, ale też spoza resortu obrony”, mówi por. Jacek Soroczyński. „Moi żołnierze są przeszkoleni m.in. z ratownictwa taktycznego, medycyny lotniczej czy postępowania w zdarzeniach masowych. Potrzebujemy specjalistów, którzy wiedzą, jak postępować w przypadku urazów, bo z takimi obrażeniami będą się spotykać na misji”, dodaje. W 2 Eskadrze oprócz ratowników medycznych są strzelcy pokładowi, stanowiący część pododdziału extraction forces. Oni również mają na swoim koncie kursy kwalifikowanej pierwszej pomocy. Nie wykonują wszystkich zabiegów medycznych, jak ratownicy medyczni, ale są dobrze przygotowani do asystowania przy nich, co jest istotne w tak małych zespołach.
W środku konfliktu
Na zimowym szkoleniu zespół extraction forces desantował się ze śmigłowców w miejscu, w którym miał przebywać rozbitek. W taki sam sposób przeprowadzono by misję w rzeczywistości. Po odnalezieniu pilota dokonuje się identyfikacji (podczas całej operacji robi się to wielokrotnie, by załoga ratownicza miała pewność, że nikt nie podszywa się pod żołnierza). Członkowie zespołu zadają pytanie, na które rozbitek podał odpowiedź w specjalnej ankiecie przed wyjazdem na operację. „Mamy też zdjęcie żołnierza”, dodaje por. Jacek Soroczyński. Po pozytywnej identyfikacji ratownicy udzielają pomocy medycznej rozbitkowi, jeśli tego potrzebuje. Mają przy sobie sprzęt niezbędny do zaopatrzenia urazów – szyny, różnego rodzaju opatrunki i 47 rodzajów leków, w tym przeciwbólowe.
Potem następuje ewakuacja – poszkodowanego układa się na noszach rolowanych SKED i przenosi do śmigłowca. W-3PL Głuszec, który został wykorzystany do wykonania zadania we „Frozen Fury”, jest wyposażony jak ambulans. „Mamy na pokładzie m.in. defibrylator, kardiomonitor, respirator i ssak. Pod względem wyposażenia śmigłowiec został dopracowany w każdym szczególe, np. nad głowami mamy nawet zaczepy do kroplówek. Jak widać, głuszec jest znakomicie przygotowany do transportu rannego”, wyjaśnia Soroczyński. Na pokład maszyny można zabrać dwóch pacjentów leżących i zespół ratowników. Jeśli rozbitków jest więcej, część żołnierzy wraca na pokładzie jednego ze śmigłowców osłony. Taki scenariusz przewidziano zresztą we „Frozen Fury”. Izolowany personel stanowili lotnicy i medycy, którzy po katastrofie samolotu znaleźli się na terenie wroga. Kiedy ich odnaleziono, zostali przetransportowani głuszcem, a pododdział wojsk specjalnych zabezpieczający strefę lądowania wrócił śmigłowcami osłony. Inny scenariusz „Frozen Fury” zakładał z kolei, że jeden z rozbitków nie przeżył. „Jeśli tak się dzieje, zawsze transportujemy ciało. Nie zostawiamy swoich”, mówi Soroczyński.
W każdym takim zadaniu liczy się przede wszystkim czas. „Jesteśmy małym zespołem, który nie ma dużej siły ognia. Dlatego tak ważne jest, żeby ograniczyć przeciwnikowi czas na reakcję”, wyjaśnia Soroczyński. Ten pośpiech wynika też z innych czynników. „Ogranicza nas również ilość paliwa w śmigłowcach, które na nas czekają i są naszym głównym wsparciem”, mówi medyk. To gdzie i ile czasu czeka śmigłowiec, zależy od planu. Może się przecież zdarzyć, że rozbitka nie będzie w ustalonym miejscu. Po kilkunastu minutach poszukiwań wraca się wtedy do bazy lub szuka do skutku.
Medycy ze spokojem opowiadają o swoich zadaniach, ale żeby zrozumieć, z jak trudnymi i wyczerpującymi misjami mają do czynienia, wystarczy obejrzeć film dokumentalny „Inside Combat Rescue”, który pokazuje służbę specjalistów PJ w Afganistanie. Ewakuacja rannego to nieustanny wyścig z czasem. W niemal samym środku konfliktu albo dosłownie kilkanaście metrów dalej medycy zakładają opatrunki, podłączają kroplówki, podają odpowiednie leki. W działaniu ratowników nie ma paniki, widać, że zachowują zimną krew. Po wykonanej operacji jest czas na krótkie refleksje. Jeden z żołnierzy pytany o to, co jest najważniejsze podczas operacji combat search and rescue, odpowiada: ocalić życie.
autor zdjęć: Bartosz Bera