Bicie rekordu przez wieloosobowe formacje spadochronowe to dla widzów piękne widowisko. Dla skoczków zaś niezwykle trudny sprawdzian. Niezbędne są stalowe nerwy, opanowanie i pewność siebie.
Z pięciu samolotów 13 sierpnia w Czechach wyskoczyło 100 polskich spadochroniarzy i utworzyło podniebną figurę w biało-czerwonych barwach. Ustanowili w ten sposób nowy rekord Polski w dyscyplinie big way, czyli budowaniu powietrznych formacji. Wcześniejszy polski rekord należał do skoczków, którzy w 2012 roku wykonali 70-way, czyli zbudowali formację złożoną z 70 osób. Dzięki nowemu rekordowi Polska dołączyła do elitarnego klubu 100-way. Znajduje się w nim jedynie osiem krajów z całego świata. Rekord pobiło 100 spadochroniarzy, choć pierwotnie organizatorzy, firma Skydive.pl, zakładali, że będzie ich 103. Jednym z nich był Tomek, operator zespołu bojowego Jednostki Wojskowej GROM. Skakało jeszcze trzech jego kolegów z tej formacji. „Wśród pozostałych skoczków byli żołnierze regularnych jednostek, ale też bardzo doświadczeni cywile, którzy na swoim koncie mają setki, a nawet tysiące skoków ze spadochronem”, mówi Tomek.
Skoczkowie, jak przyznaje operator, to nie są osoby znikąd. Zwykle to ludzie znani w środowisku spadochroniarskim. Ale „nowi” również mają szansę dołączyć do zespołu. Muszą jednak przejść weryfikację. „Przyjeżdżają na treningi kwalifikacyjne, pokazują, w jaki sposób latają, czy bezpiecznie, czy odnajdują się w dużych zespołach. To jest bardzo ważne, bo niektórzy nie czują skakania w formacjach, choćby mieli na koncie tysiące skoków. Big way to specyficzna dyscyplina sportu. Musisz działać w grupie, a jednocześnie bardzo samodzielnie”, wyjaśnia operator GROM-u. Podczas kwalifikacji kandydaci są sprawdzani w kilkunastoosobowych formacjach. Ich skok jest rejestrowany przez kamermena (osobę, która skacze z kamerą i cały czas nagrywa), obserwują ich też organizatorzy oraz kapitanowie sektorów i to oni decydują, czy umiejętności chętnych są wystarczające.
Na pomysł bicia rekordu 100-way organizatorzy wpadli około dwóch lat temu. „Planowanie zajmuje dużo czasu, ponieważ trzeba zamówić samoloty, zarezerwować termin w strefie zrzutu, na której będzie bity rekord, i zweryfikować skoczków. A to trwa”, mówi Tomek. Rekordu 100-way nie można było pobić w Polsce z kilku względów, m.in. dlatego, że sprowadzenie zagranicznych samolotów (w kraju nie ma odpowiednich) nad Wisłę wiąże się z bardzo dużymi kosztami. O planach można było się dowiedzieć ze spadochronowych eventów oraz z Facebooka czy forów internetowych poświęconych tej dyscyplinie. Powstała nawet specjalna strona, na której zamieszczono formularz dla osób, które chciałyby uczestniczyć w biciu rekordu. „Wypełnioną ankietę wysyła się do organizatorów, a oni w ciągu kilku dni odpowiadają: »jesteś zakwalifikowany« albo »nie jesteś zakwalifikowany, przyjedź na imprezę weryfikacyjną, żebyśmy zobaczyli, co potrafisz«”, opowiada Tomek.
Zakwalifikowani skoczkowie szyją sobie specjalne kombinezony (w przypadku 100-way białe bądź czerwone, ponieważ formacja miała barwy polskiej flagi). Zaczyna się planowanie bicia rekordu.
Baza spada najszybciej
O tym, jak ma wyglądać formacja, decydują organizatorzy rekordu. Oni również przydzielają skoczkom pozycje, które będą musieli w niej zająć. W przypadku bicia rekordu z sierpnia musieli odpowiednio „ustawić” aż 100 osób.
Formacja składała się z siedmiu części: baza, czyli środek, plus trzy sektory białe i trzy czerwone. To, gdzie kto się znajdzie, zależy od wielu czynników. „Istotne są nie tylko umiejętności, lecz także waga skoczka. Osoby cięższe znajdują się bliżej środka formacji, osoby lżejsze dalej od centrum”, wyjaśnia operator GROM-u. Ci, którzy są na zewnętrznych pozycjach, muszą dłużej „nurkować”, czyli w spadochroniarskim żargonie „dolatywać”. Wyskakują ostatni z samolotu i muszą przebyć dłuższą drogę do formacji niż ci, którzy wyskoczyli wcześniej, by stworzyć jej bazę. Są oni dociążani ołowianymi pasami. Dlaczego? „Żeby formacja się zamknęła, czyli aby powstała zaplanowana figura, baza musi spadać w pierwszej fazie skoku szybciej niż pozostałe sektory. Stąd ołowiane pasy”, wyjaśnia Tomek. „Skoczkowie i cała formacja spadają torem podobnym do koszykowego kształtu stadionu. Jeśli więc ci z centrum spadaliby wolniej niż ci z zewnątrz, figura by nie powstała”.
Kiedy każdy wie już, gdzie jest jego miejsce w formacji, należy zaplanować lot oraz wyskok z samolotu. W przypadku 100-way użyto pięciu maszyn: czterech transportowych SC-7 Skyvan oraz jednej cessny 208 Caravan. Samoloty lecą w szyku w kształcie litery V, w momencie zrzutu są bardzo blisko siebie – niekiedy dzieli ich jedynie kilkanaście metrów. Piloci odgrywają tu niezwykle istotną rolę, zdarza się, że to od nich zależy powodzenie utworzenia formacji. „Podczas jednego ze skoków w USA pilot zgubił formację samolotów. To był akurat ten, z którym leciałem. Cała formacja zamknęła się, ale bez naszego sektora, bo kiedy wyskoczyliśmy, nie mieliśmy pojęcia, gdzie lecieć”, wspomina operator GROM-u.
Próby generalnej nie było
Wybrani do 100-way przygotowywali się pół roku. Organizowali weekendowe spotkania, podczas których wykonywali około dziesięciu skoków w rożnych konfiguracjach i formacjach zbliżonych do tej rekordowej. „Spotykało się mniej więcej 15 osób, które tworzyły określony wycinek formacji. W trakcie treningów był jeszcze czas, by skorygować technikę latania czy ustawienia”, opowiada żołnierz. Skoczkowie przeszli wiele briefingów na ziemi, na których ustalali detale, aby szybciej odnaleźć się już w powietrzu. „Dużo ułatwiają kolory. Przede wszystkim zorientować się, czy jesteś w białym, czy w czerwonym sektorze. Skoczkowie mieli również kolorowe oznaczenia na kaskach, w różnych barwach były też pokrowce spadochronów. Można więc było zapamiętać: »Po lewej mam mieć skoczka z żółtym kaskiem, po prawej – z zielonym pokrowcem spadochronu«. W ten sposób, krok po kroku docieraliśmy do swojego miejsca w formacji”, mówi Tomek. „Kiedy opuszczałem samolot, wiedziałem, że przede mną wyskakuje kolega, którego będę łapał za rękę w formacji. To był mój »królik«”, dodaje.
Prób generalnych nie było. W Czechach zostało wykonanych dziesięć skoków. W pierwszym łapała się tylko część spadochroniarzy, w drugim – trzy czwarte formacji. W ten sposób organizatorzy sprawdzali, czy wszystko idzie zgodnie z planem, a więc jak szybko formacja opada, czy wszyscy odnajdują się w swoich sektorach itd. „Od trzeciego skoku mogliśmy bić rekord – tak postanowili organizatorzy”, mówi Tomek. „Uczestnicy do końca nie znali prędkości formacji, nie potrafili stworzyć idealnej linii podejścia do niej z odpowiednią prędkością, na właściwych kierunkach. Albo byli zbyt szybcy i przepadali pod formacją, albo zbyt wolni – wówczas brakowało im czasu, żeby do niej dolecieć. Zawsze kogoś brakowało”. Udało się za dziewiątym razem.
Rekord był bity z wysokości 5700 m. Tu niezbędne jest już podawanie dodatkowego tlenu. Samoloty miały więc instalacje tlenowe włączone od 4000 m. „Oddychaliśmy przez rurki. Skutki niedotlenienia mogłyby zaważyć na wyniku”, mówi Tomasz. Kiedy maszyny osiągnęły właściwą wysokość, spadochroniarze ustawiali się na rampach i skakali. Z samolotu prowadzącego, czyli pierwszego w szyku lecącym w kształcie V, wyskakuje super floater – osoba kluczowa, bo to jego skok oznacza, że „się zaczęło”. Potem kolej na tych z bazy. Za nimi kolejne osoby: pierwsi ci, którzy muszą być najbliżej niej, ostatni ci z obrzeży formacji. Między pierwszą a ostatnią osobą wyskakującą z samolotu jest około 5–6 s różnicy. „Tak naprawdę to chwila”, mówi żołnierz. Dodaje, że wystarczy czyjeś potknięcie się w samolocie, moment zawahania i plan może się posypać.
W przypadku 100-way wszystko się udało. Skoczkowie stworzyli formację w biało-czerwonych barwach. Utrzymali ją przez około 3 s i tym samym pobili rekord Polski.
„Ale to dopiero część sukcesu”, uprzedza Tomek. „Żeby świętować na ziemi, trzeba wykonać jeszcze dwa bardzo niebezpieczne manewry”.
Pierwszy z nich to rozejście się formacji. Odbywa się to falami. Najpierw ci, którzy są na obrzeżach. Puszczają swoich kolegów (lub koleżanki, bo w biciu rekordu uczestniczyły również kobiety) na wysokości 2100 m. Po 6 s, na wysokości 1800 m, odchodzi kolejna fala. Jako ostatni formację opuszczają spadochroniarze z bazy. „Dzieje się to na wysokości 1400 m. To bardzo trudne, bo szukają kawałka wolnej przestrzeni, tak by nie wpaść w resztę skoczków”, tłumaczy Tomasz.
Aby ułatwić ten manewr, są podzieleni na grupy. Każda z nich ma track team leadera, który prowadzi swoich ludzi w taki sposób, by nie doszło do żadnej kolizji. „To bardzo ważna osoba, spoczywa na niej duża odpowiedzialność”, przyznaje operator GROM-u. „W rekordzie, który biliśmy, w pierwszej fali było sześć takich teamów. Kiedy odłączyły się od reszty, musiały bardzo szybko odlecieć w ustalonym kierunku, aby zrobić miejsce dla kolejnych skoczków”.
Lądowanie piękne z dołu
„Spadochronów jest dużo, są kolorowe… Widzowie naprawdę mogą się zachwycać tym, jak ląduje formacja, ale dla nas to jest kolejne zadanie wymagające dużej koncentracji”, mówi Tomasz. „W powietrzu znajduje się 100 skoczków, których spadochrony mogą się ze sobą zderzyć lub poplątać. Każdy musi mieć oczy dookoła głowy, by na nikogo nie wlecieć”. W takich sytuacjach, na dużych imprezach są wytyczane specjalne sektory. Jedna grupa ląduje na prawej części lotniska, kolejna na lewej itd. W przypadku bicia rekordu 100-way skoczkowie mogli korzystać z całego lotniska. „Każdy chciał wylądować jak najbliżej, żeby zbyt daleko nie chodzić”, śmieje się Tomek.
Aby lądowanie było jak najbardziej bezpieczne, skoczkowie używają większych czasz, o wielkości 130–170 stóp. „Spadochrony o małej powierzchni skracają nam czas reakcji na zagrożenie”, wyjaśnia żołnierz.
Grupa dla indywidualistów
Wśród skoczków uprawiających big way są różne osoby. „Znam imprezowiczów, którzy nie potrafią usiedzieć w miejscu, znam też ludzi niezwykle wyciszonych. Łączy ich jedna cecha: potrafią się bardzo szybko skoncentrować, mają świetną orientację przestrzenną i refleks. Jestem przekonany, że nie sprawdzą się w tym sporcie osoby niepewne siebie i tego, co potrafią”, tłumaczy Tomek.
Podkreśla, że trzeba wiedzieć, że umie się wykonać zadanie. „Osobom z nastawieniem »może się uda, może się nie uda« wcześniej czy później powija się noga. Podczas bicia tego rekordu właśnie z tego powodu wymieniono kilku skoczków”, mówi żołnierz. Wykluczonych zastąpił alpha team. Składa się z osób bardzo doświadczonych, potrafiących odnaleźć się na każdej pozycji w formacji.
„Zawsze spada się w kierunku ziemi, nie w bok i nie do góry”, mówi ze śmiechem Tomek, pytany o podobieństwa skoków, które wykonuje „służbowo” i w cywilu. Wyjaśnia też, że to, co robi w GROM-ie podczas treningów, nie wymaga aż takiej precyzji, jak w sporcie. „W big way’u czasami liczą się dosłownie centymetry”. I tu, i tu ważna jest bardzo mocna psychika, umiejętność koncentracji. „W skoku big way nie mogę dać plamy, bo nie uda się na przykład pobić rekordu, ale gdy dam plamę w GROM-ie, konsekwencje mogą być nieporównywalnie poważniejsze”, mówi Tomek.
autor zdjęć: arch. organizatora 100 way