Walka dwóch zwycięzców

Los splótł ich życiorysy dwukrotnie. Raz, gdy zostali ranni w Afganistanie, drugi, gdy stanęli do walki na ringu.

 

Część weteranów twierdzi, że lepiej zginąć na misji, niż wrócić do kraju jako kaleka. Ja nigdy tak nie pomyślałem. W Afganistanie straciłem rękę, ale cieszę się, że żyję. Mam mnóstwo marzeń i planów. Chcę normalnie żyć i nigdy nie zamierzam się poddać”, mówi kpr. Tomasz Rożniatowski.

 

Typ wojownika

Ma 28 lat, pochodzi z Żychlina, niewielkiej miejscowości położonej w województwie łódzkim. O służbie w armii marzył już jako dziecko. Obdarowywał mamę obrazkami przedstawiającymi czołgi i samoloty. Mówił jej, że będzie walczył na wojnie, ale mama o tych marzeniach nie chciała w ogóle słyszeć. „Ciągnęło mnie do wojska. Może dlatego, że ojciec służył w jednostkach aeromobilnych, a dziadek był żołnierzem gen. Andersa i walczył na Monte Cassino”, zastanawia się Tomek.

Ojca nigdy nie poznał. Rodzice rozwiedli się tuż po jego narodzinach. Wychowywały go mama, babcia i starsza o 12 lat siostra Edyta. Gdy miał 16 lat, stracił babcię, a rok później odeszła mama. „Lekarze długo nie postawili właściwej diagnozy, a jak w końcu rozpoznano nowotwór, było za późno na leczenie”, wspomina. „Umarła mi na rękach. I choć to najgorszy moment mojego życia, to było w nim coś pozytywnego”, mówi. Tuż przed śmiercią mama powiedziała, by spełniał swoje marzenia i włożył upragniony mundur.

Zaraz po maturze zgłosił się do wojskowej komendy uzupełnień. Skierowano go do 25 Brygady Kawalerii Powietrznej, gdzie w 1 Batalionie Kawalerii w Leźnicy Wielkiej rozpoczął służbę zasadniczą. Następnie przeszedł do służby nadterminowej, a w końcu został żołnierzem zawodowym. „To było spełnienie dziecięcych marzeń. Służyłem w wojsku i tak jak ojciec zostałem spadochroniarzem”, mówi.

Po dwóch latach przyszło pierwsze bojowe wyzwanie. Wiosną 2011 roku razem z kawalerzystami wyjechał na IX zmianę PKW do Afganistanu. Szczęście opuściło go 23 lipca, gdy jechał w wozie saperów jako strzelec. Samochód poruszał się w kolumnie, w której przed jego MRAP-em jechały afgańskie policja i wojsko. W pewnym momencie konwój się zatrzymał. Saperzy sprawdzili teren i znaleźli w pobliżu improwizowane urządzenie wybuchowe, które zdetonowali. Na prośbę Afgańczyków zmieniono kolejność pojazdów w szyku – teraz kolumnę otwierał samochód, w którym jechał Tomek. Wybuch nastąpił 15 minut później. „Byłem cały czas przytomny. Podbiegł do mnie żołnierz i krzyknął, że nie żyję. Chciałem coś powiedzieć, dać jakiś znak, poruszyć się, ale nic nie mogłem zrobić”, opisuje kpr. Rożniatowski.

Kiedy odzyskał siły i pełną świadomość, zorientował się, że leży przygnieciony pojazdem. W pierwszej chwili zmartwił się, że złamał rękę i przez to nie dosłuży do końca zmiany. Ratownicy podali mu morfinę, lecz ta działała zbyt krótko. Żołnierze z konwoju próbowali podnieść wóz. Niestety, próby spełzły na niczym, Samochód udało się podnieść tylko kilkanaście centymetrów nad ziemię, potem znów runął w dół, ponownie przygniatając rękę Tomka. Kolejne próby też nie przyniosły rezultatu. Żołnierze próbowali odciągnąć MRAP-a rosomakiem, by przewrócić go na bok i wydostać rannego żołnierza. Przez cały czas Tomek był przytomny. Nie panikował, nie skarżył się i nie krzyczał.

Po trzech godzinach przylecieli Amerykanie z odpowiednim sprzętem i podnieśli wóz. „Było bardzo ciasno, dlatego nie mogli mnie wyciągnąć. Musiałem zrobić to sam. Podawali mi instrukcje, co mam robić. Podciągnąłem się na prawej ręce, choć miałem wybity łokieć i skręcony nadgarstek. Wtedy dopiero zobaczyłem, co się stało. Jedna ręka była całkowicie zmiażdżona. W ogóle jej nie czułem”, opowiada. Już wtedy pytał medyków, czy uda się ją uratować, ale nie dostał żadnej odpowiedzi.

Gdy śmigłowcem transportowano go do szpitala w Ghazni, stracił świadomość. Nie wiedział, że lekarze, ratując mu życie, musieli amputować rękę. Przytomność odzyskał dopiero kilka dni później w szpitalu w Bagram. Gdy się obudził, podszedł do niego żołnierz pełniący funkcję łącznika między szpitalem a polskimi pacjentami. „Zapytał, czy wiem, co się stało? Odpowiedziałem, że złamałem rękę, a on rzucił sucho: »Nie… straciłeś rękę«. I odszedł. Spojrzałem wtedy na bandaże. Dostałem zastrzyk z morfiny i zasnąłem”, mówi.

 

Lek na słabości

Kolejne operacje przeszedł w Bagram, kilka następnych w szpitalu w Ramstein. Wypadek wywrócił jego życie do góry nogami. „Musiałem uczyć się wszystkiego od nowa, ale byłem już przyzwyczajony, że życie daje mi w kość. Już jako dzieciak miałem pod górkę”, wspomina po pięciu latach.

Od samego początku bardzo pomagała mu siostra. Edyta przyjechała do szpitala w Ramstein, towarzyszyła mu także w drodze z Niemiec do Polski. Mężczyzna trafił do Wojskowego Instytutu Medycznego. Tam ponownie go operowano, czyszczono rany i przeszczepiano skórę z uda na ramię. Rehabilitował się dziewięć miesięcy. Po leczeniu szpitalnym rozpoczął miesięczny turnus rehabilitacyjny w Lądku Zdroju. Tam poznał innych weteranów, również ciężko rannych na misjach. „Zacząłem pić. Piliśmy codziennie”, wspomina. Z alkoholizmu wyciągała go siostra i koledzy, Przemysław Wójtowicz i Mariusz Kornel. „Pomogli mi zrozumieć, że to na armii zależy mi najbardziej, dlatego powinienem zrobić wszystko, by wrócić do służby”, przypomina. Rozpoczął kilkutygodniowe leczenie. Odseparował się od znajomych, później zmienił towarzystwo. „Otrzymałem pomoc w odpowiednim momencie, dlatego dziś ja pomagam innym. Mam do spłacenia dług wdzięczności”, dodaje.

Po zakończeniu leczenia dostał kategorię zdrowia „zdolny z ograniczeniami”. Był jednym z pierwszych żołnierzy, którzy ukończyli kurs podoficerski Z/O w Poznaniu. Po Szkole Podoficerskiej wrócił do swojej macierzystej jednostki i rozpoczął pracę kancelisty.

Niedługo po powrocie do służby, chor. Przemysław Wójtowicz (wówczas jeszcze działał w Stowarzyszeniu Rannych i Poszkodowanych w Misjach poza Granicami Kraju) zaproponował, by Tomek wziął udział w koszykarskiej rozgrywce Marcin Gortat kontra Wojsko Polskie. „W czasie meczu przewróciłem się, bo w kolanie pękło mi więzadło. Przemek mocno to przeżył. Miał wyrzuty sumienia, namówił mnie, a na sport mogło być dla mnie za wcześnie”, opowiada. „Ale wcale nie było za wcześnie, bo wtedy zrozumiałem, że muszę się wziąć za siebie – zrzucić zbędne kilogramy, popracować nad swoją kondycją. Zacząłem ćwiczyć na siłowni, biegać i pływać”.

Kontuzja na meczu nie zakończyła jego kontaktów z Marcinem Gortatem. Rożniatowski był jednym z trzech weteranów, którzy wiosną 2014 roku polecieli do Stanów Zjednoczonych na zaproszenie koszykarza. Tam kibicowali Gortatowi m.in. podczas meczu Washington Wizards z Chicago Bulls. Rok później fundacja Marcina Gortata MG13 była partnerem zawodów strzeleckich w Rembertowie. „Wygrałem tę rywalizację, później zwyciężyłem w konkurencji rzutów do kosza i znowu wywalczyłem bilet do Stanów”, wspomina. Wtedy na dobre odżyła jego miłość do sportu.

Przeprowadził się do Warszawy i dziś pracuje w Dowództwie Operacyjnym Rodzajów Sił Zbrojnych. „Warszawa daje dużo możliwości. Znalazłem klub, trenera i zacząłem się uczyć sztuk walki. Trenuję kick boxing i boks tajski”, mówi. Każdego dnia jest na treningu. Zmagania na ringu przeplata z biegami. Na ringu walczy z przeciwnikami w pełni sprawnymi. „To doskonała terapia antystresowa. Sport daje mi poczucie, że można być sprawnym, mimo niepełnosprawności”, dodaje.

Wzorem amerykańskich weteranów sam publikuje w internecie filmiki ze swoich treningów. Pokazuje, jak szybko jedną ręką można zawiązać buty. Po co to robi? „Ja w ten sposób znalazłem motywację, oglądając dokonania innych. Chciałbym, aby inni żołnierze ranni i poszkodowani w misjach zobaczyli, że jak się chce, to można wszystko”, dodaje.

W tym roku dostał od Ministerstwa Obrony Narodowej protezę ręki. Jest szczęśliwie zakochany. Osiąga sukcesy sportowe i ciągle szuka nowych wyzwań. Zaliczył już rajd rowerowy i wyprawę na Spitsbergen, nauczył się też nurkować. Teraz szykuje się do surwiwalu w górach i skoków spadochronowych w tandemie. „Czy jest coś, czego zrobić nie mogę? Nie!”.

 

„Motyl” na ringu

„Dlaczego nazywają mnie »Motyl«? Jestem znany z tego, że na ringu bardzo dużo się ruszam. Cała przestrzeń jest moja. Może rzeczywiście zachowuję się trochę jak motyl. Zaczęli tak na mnie wołać koledzy i tak zostało”, opowiada Arek, żołnierz Jednostki Wojskowej GROM, trener krav magi, zawodnik, wielokrotny medalista mistrzostw w kick boxingu.

Historia Arka zaczyna się w małym miasteczku na Mazurach. „Byłem takim dzieciakiem z podwórka. Może nie typem spod ciemnej gwiazdy, ale zawsze znalazła się grupa chłopaków, z którymi trzeba było wyrównywać rachunki”, wspomina ze śmiechem „Motyl”. W 1994 roku upomniała się o niego armia. Nie musiał jednak iść do wojska ze względu na trudną sytuację rodzinną. „Starszy brat studiował wówczas w szkole oficerskiej, a tata ciężko chorował, więc mogłem dostać odroczenie. Zdecydowałem jednak inaczej. Chciałem służyć i wiedziałem, że musi to być 1 Pułk Specjalny w Lublińcu, dzisiejsza Jednostka Wojskowa Komandosów”, opowiada „Motyl”.

Jeszcze przed służbą w Lublińcu zaczął trenować sztuki walki: kung-fu, później kick boxing. Ponieważ jednostka dawała mu możliwość rozwijania sportowej pasji, Arek trenował kick boxing oaz krav magę. „Wkręciłem się w ten sport i szybko zacząłem osiągać sukcesy”, wspomina.

W 2003 roku ruszył z operatorami JWK do Iraku. „Na początku do naszych obowiązków należało ochranianie dyplomatów oraz polskich i amerykańskich dowódców. Z czasem pojawiły się też zadania bojowe”, mówi Arek. Irak był dla niego pewnym przełomem, bo właśnie tam poznał żołnierzy GROM-u. „Przyglądałem się, jak pracują, jaki mają sprzęt. Wtedy postanowiłem, że muszę zmienić jednostkę”, wspomina. Dwa lata później przeszedł selekcję i został żołnierzem GROM-u. „Wszystko było dla mnie nowością. Szturmowanie wagonu metra, śmigłowca, okrętu”. Na kursie bazowym nie miał czasu na sport. Kilkanaście miesięcy po jego zakończeniu pojechał na pierwszą misję do Afganistanu. „Jasne, że czułem się gotowy. Dlaczego nie? Praca w GROM-ie dawała mi zawsze poczucie bezpieczeństwa. Mieliśmy najlepsze wyszkolenie i najlepszy sprzęt”, mówi żołnierz.

Po pierwszej misji przyszły kolejne. W 2011 roku, gdy po raz czwarty wyjechał pod Hindukusz, wydarzył się wypadek. „Dostaliśmy zadanie i wiedzieliśmy, że to będzie ciężka robota. Naszym celem była fabryka improwizowanych urządzeń wybuchowych”, wspomina. Nie był to jednak zwykły skład, bo z danych wywiadowczych wynikało, że terroryści szkolą tam swoich ludzi. Uczą, jak robić i podkładać ładunki. „Zwykle takie akcje przeprowadzamy w nocy, ale tym razem musieliśmy ruszyć za dnia”, mówi Arek. „Podzieliliśmy się na dwie grupy. Jedna szturmowała obiekt, druga, w której byłem ja, miała wyłapywać tych, którym uda się uciec z budynku. Jeden z terrorystów ostrzelał nas podczas ucieczki, a potem ukrył się w położonych niedaleko zabudowaniach. Doszło do wymiany ognia i wtedy zostałem trafiony w kamizelkę, radio i prawą nogę. Cały czas byłem przytomny, ale nie mogłem się podnieść. Miałem w udzie dziurę wielkości pięści”.

Nie czuł bólu. „Poziom adrenaliny był tak wysoki, że nie cierpiałem. Sam zatamowałem krwotok, a chwilę później byłem już na pokładzie śmigłowca. Kiedy lecieliśmy do bazy, prosiłem medyka, żeby poprawił mi nogę, bo była bezwładna i dziwnie leżała. Tyle pamiętam”, wspomina żołnierz. Kolejna stop-klatka to przebudzenie po jednej z wielu operacji w Ramstein. „Kiedy na chwilę odzyskałem przytomność, usłyszałem rozmowę lekarzy: »Sprawdź, czy nie trzeba będzie amputować«. Na szczęście krążenie w nodze wróciło”, opowiada „Motyl”.

 

Na drugie mam Lucky

Po kilku dniach został przetransportowany do Polski. „Chciałem być bliżej rodziny i przyjaciół”, mówi. Tam ponownie był operowany i rozpoczął rehabilitację, ze specjalistami i samodzielnie. „Codziennie była przy mnie żona, motywowali mnie także koledzy z GROM-u. Przychodzili, przynosili sprzęt do ćwiczeń i wspierali”, mówi Arek. Ból bywał nie do zniesienia. Dostawał mocne leki, które z czasem wpłynęły na pogorszenie wzroku. Lekarze zdecydowali o zmniejszeniu środków, które hamowały dolegliwości. „Miałem przeczulicę. Każdy dotyk czułem kilkadziesiąt razy mocniej”, wspomina. Z czasem sytuacja się ustabilizowała, a rehabilitacja przynosiła efekty. „Motyl” wstawał z łóżka i o własnych siłach pokonywał coraz dłuższe dystanse. „Nigdy się nie poddałem. Zawsze wierzyłem, że wrócę do sportu i służby. Robiąc kolejne kroki, byłem pewien, że niemal za chwilę znów włożę mundur”, opowiada.

Lekarze ostudzili jednak jego zapał. „Podczas konsultacji z profesorem usłyszałem, że zanim zacznę samodzielnie chodzić, minie przynajmniej pięć lat, a do sportu raczej w ogóle nie wrócę”, wspomina „Motyl”. „To chyba był jedyny moment, kiedy się załamałem, ale zwątpienie trwało naprawdę krótko. Pielęgniarka wywiozła mnie na wózku z gabinetu. Minęło dosłownie kilkanaście sekund, kiedy poprosiłem ją, żeby zawróciła. Zapytałem wówczas lekarza: »Wie pan, jak mam na drugie imię? Lucky! I na pewno mi się uda«. Do dziś nie mam pojęcia, skąd wziął mi się ten Lucky”, śmieje się „Motyl”. „Ale obietnicę wówczas złożoną spełniłem”.

Sukces jest wynikiem niezwykłej determinacji Arka. Podczas rehabilitacji okazało się, że ma uszkodzone nerwy w nodze. Przeszedł więc kolejną, siódmą już operację. Później były niezliczone godziny rehabilitacji, różnego rodzaju zabiegi, np. akupunktura. Pierwszy krok bez kul zrobił pół roku po wypadku. Po roku wrócił do służby w zespole bojowym. Wrócił także do sportu. W 2013 roku ukończył kurs instruktorski krav magi na poziomie expert. „Noga nie była w pełni władna, ale i tak trenowałem. Mogę nią kopać, choć nie ma ona takiej siły, jak przed wypadkiem. Inna rzecz, że nie odczuwam w tej nodze bólu. Podczas zawodów może to być nawet atutem”, śmieje się Arek. W 2014 roku zdobył Puchar Świata w kick boxingu, trzecie miejsce w mistrzostwach Europy oraz wicemistrzostwo Polski. W 2015 wywalczył brązowy medal podczas mistrzostw kraju.

 

Splecione życiorysy

Arek z Tomkiem poznali się w Afganistanie. Do wypadków z ich udziałem doszło dzień po dniu, czyli

22 i 23 lipca 2011 roku, byli więc transportowani tym samym śmigłowcem do Bagram, a później razem wrócili do kraju. „Od razu się zakumplowaliśmy”, wspomina „Motyl”. Żołnierze spotykali się również w WIM-ie. Leżeli na innych oddziałach, ale mimo to się widywali. „Odwiedzaliśmy się, by wspólnie pożartować, pośmiać się z siebie, pocieszyć wzajemnie”, mówi Arek.

Tomek wyszedł ze szpitala wcześniej, a znajomość żołnierzy się trochę rozluźniła. Nie przypuszczali, że los zetknie ich ponownie. Tak się stało w połowie maja. W hali Legii Warszawa weterani stanęli na ringu. Ich sportowy pojedynek został zaaranżowany na potrzeby filmu o weteranach misji. Dokument, pod roboczym tytułem „Semper Fidelis”, reżyseruje Petro Aleksowski. Choć jednogłośnie na punkty wygrał Arek, to tutaj werdykt nie był najważniejszy.

Magdalena Kowalska-Sendek, Ewa Korsak

autor zdjęć: Mateusz Kostrzewa, Jarosław Wiśniewski





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO