Terapeuta zapytał, co jest najważniejsze w jego życiu. Weteran nie wskazał rodziny czy przyjaciół, lecz pigułkę, bo leki umożliwiają mu funkcjonowanie. Problemy zaczęły się zaraz po powrocie z misji w Afganistanie. Potem było długie leczenie psychiatryczne. Dziś Marek Budzicz prowadzi normalne życie, skończył studia i założył rodzinę, a o swojej walce opowiedział w książce.
Jesienią 2019 roku Marek Budzicz wziął udział w Maratonie Korpusu Piechoty Morskiej w Waszyngtonie. Wystartował na dystansie 10 km razem z innym weteranem poszkodowanym – Mariuszem Saczkiem.
Marek Budzicz nie pamięta, w którym momencie misji w Afganistanie po raz pierwszy usłyszał piosenkę „I believe I can fly”. Który z kolegów ją zaśpiewał i w jakich okolicznościach? Może wtedy, gdy jechali w piątym pojeździe w kolumnie, a opancerzony MRAP za nimi wyleciał w powietrze? „Gdyby padło na nas, to byłby lot, chłopie”, powiedział wówczas jeden z żołnierzy. Marek wielokrotnie wracał do tej piosenki, bo odnajdywał w niej słowa otuchy, kiedy wychodził ze swojego piekła. Nic dziwnego, że swojej książce dał tytuł „Wierzę, że potrafię latać”.
Spełnione marzenie
Kiedy w dzieciństwie słuchał rodzinnych opowieści o dziadku, który służył w Armii Krajowej, marzył, żeby zostać żołnierzem. Już jako dorosły zaczął to marzenie spełniać. Zawodową służbę rozpoczął w 2005 roku w 18 Batalionie Desantowo-Szturmowym w Bielsku-Białej, który po kilku latach zmienił nazwę na 18 Batalion Powietrznodesantowy. „To było dla mnie coś więcej niż spełnienie chłopięcych marzeń. Czułem, że noszenie munduru to wielki honor”, wspomina.
Do Afganistanu pojechał na V zmianę Polskiego Kontyngentu Wojskowego. Wyjazd na misję traktował jak przygodę, ale też chciał się sprawdzić jako żołnierz. „Mogłem jechać w drużynie albo ze sztabem jednostki. Wybrałem stanowisko sierżanta w sztabie, a nie starszego szeregowego w drużynie. Pracowałem w kancelarii personalnej. Dokumentów do uporządkowania było naprawdę dużo – bywało, że pracowałem po 20–30 godzin bez snu”, wspomina weteran. Brał także udział w patrolach, ale nie uczestniczył w akcjach bojowych. Baza Warrior, w której stacjonował, często była ostrzeliwana i, jak wspomina, bał się tych momentów. „Aż pewnego dnia powiedziałem sobie: co ma być, to i tak będzie. Strach ustąpił”, opowiada. Okazało się jednak, że trudy misyjnej służby dały o sobie znać. „W pewnym momencie zacząłem myśleć, że jestem obserwowany”, wspomina Marek. To były początki choroby. Koledzy spostrzegli, że stał się jakiś inny, zamykał się w sobie. W takim stanie wrócił do kraju.
Schodzenie na dno
Koledzy z jednostki również zauważyli, że Marek po powrocie z Afganistanu się zmienił. Mówił, że ktoś go śledzi, że jeździ za nim samochód. Do psychiatry poszedł dopiero po kilku miesiącach. Dostał leki, urojenia ustąpiły i wrócił do służby. Wtedy popełnił największy błąd: za radą znajomej odstawił leki. Choroba wróciła. Znów myślał, że obserwują go służby, znów słyszał głosy. To one odpowiedziały mu, że ma wsiąść do samochodu i jechać do Niemiec, najpierw do Berlina, potem do Hamburga. „Myślałem, że ochraniają mnie aniołowie. Rozmawiałem z nimi. To one zaprowadziły mnie do Danii i Szwecji, gdzie niemal zamarzłem w lesie”, wspomina Marek. Efektem tej eskapady były odmrożone stopy i amputacja kilku palców u nóg. „Nie mam problemów z chodzeniem ani z bieganiem. Robię tylko krótsze kroki. Mogę nawet tańczyć”, mówi.
Po powrocie do Polski był pacjentem kilku szpitali, przyjmował różne leki. Co jakiś czas choroba odpuszczała, aby wkrótce znowu uderzyć. Jak wspomina, jego ówczesny przełożony w jednostce przedłużył mu kontrakt. „Nie zostawił mnie na lodzie, dopóki nie pojawiłem się na komisji lekarskiej”, wspomina Marek. W 2012 roku lekarze orzekli, że choruje na schizofrenię paranoidalną i ma umiarkowany stopień niepełnosprawności. Dostał także rentę, choć zaznaczono, że jego choroba nie ma związku ze służbą wojskową.
W 2013 roku Marek Budzicz odszedł do cywila. „Schizofrenia odebrała mi możliwość realizacji mojego największego marzenia – służby w wojsku. Do tej pory nie mogę się z tym pogodzić. Dziś codziennie dążę do tego, aby żyć normalnie. Mam za sobą wszystkie objawy tej choroby: lęk, wycofanie, urojenia, depresję. Udało mi się jednak zachować pogodę ducha. Staram się być taki, jak dawniej – a byłem postrzegany jako wesoły, wygadany facet”, mówi weteran.
Oswajanie jak terapia
Marek Budzicz postanowił opowiedzieć o swoim życiu, służbie i chorobie w książce „Wierzę, że potrafię latać”. Pisał w niej m.in.: „Choroba psychiczna sprawia, że traci się pracę, rodzinę, znajomych, własną tożsamość, a nawet życie. Mnie udało się utrzymać na powierzchni, choć wiele razy zdawało się, że idę na dno. Dziś znajduję odwagę, aby mówić głośno o tym, co mnie spotkało, oswajać innych z myślą, że nie trzeba się bać człowieka, który jest chory psychicznie. Terapia pozwoliła mi z nadzieją spojrzeć w przyszłość, oswajać lęki, które drzemią gdzieś pod skórą”.
Marek opowiada, że praca nad książką była dla niego także terapią. Podczas pobytu w klinice psychiatrii i stresu bojowego w Wojskowym Instytucie Medycznym nauczył się, że emocji nie wolno dusić w sobie. Chciał także pokazać innym, że mimo choroby można sobie w życiu radzić. Trzeba tylko twardo przestrzegać dwóch zasad: brać leki i uczestniczyć w terapii.
Przyznaje, że zaskoczyły go pozytywne reakcje na książkę. Dostał wiele listów od żołnierzy chorych na zespół stresu pourazowego, czyli PTSD, czy osób cierpiących na depresję. Koledzy o jego chorobie dowiedzieli się dopiero po publikacji, a babcia popłakała się przy lekturze. „Nie wiedziałam, że jesteś tak chory”, przyznała.
„Znam Marka od lat. Początkowo postrzegałem go jako dziwaka z urojeniami. Z biegiem czasu, dzięki jego skutecznej terapii, zacząłem zauważać rozsądnego chłopaka, wrażliwego, poszukującego szczęścia. Szczerze opowiadał o swoich doświadczeniach związanych ze schizofrenią. Dziś potrafi odróżnić fikcję od rzeczywistości, choć czasami się z tym zmaga. Jego przykład pokazuje, że właściwa terapia oraz wsparcie rodziny i przyjaciół pomagają w bezpiecznym powrocie z wojny do społeczności”, mówi Witold Kortyka, wiceprezes Stowarzyszenia Rannych i Poszkodowanych
w Misjach poza Granicami Kraju.
Kontrolowane emocje
Dziś Marek Budzicz prowadzi zwyczajne życie. Skończył studia, pracuje w firmie sprzedającej ubezpieczenia. W 2018 roku się ożenił, a rok później powitał na świecie córkę. Gdy po raz pierwszy wziął Milenkę na ręce, poczuł, jak otula go ciepło. „To było dziwne uczucie, bo leki, które biorę, wyciszają emocje”, opowiada.
Jan Koczar, weteran poszkodowany, tak jak Marek Budzicz służył w 18 Batalionie. „Ludzi noszących bordowe berety łączą wyjątkowo silne więzy”, mówi. I taką więź czuje z Markiem, mimo że rzadko się spotykają. „Wspaniale, że zmienił swoje życie: pracuje, został ojcem i bardzo się cieszy z narodzin córki. Jest osobą zawsze chętną do pomocy. Nigdy nikomu nie odmówił wsparcia”, dodaje Jan Koczar.
Za namową kolegów, którzy służyli na misji w Iraku czy w Afganistanie, Marek Budzicz zapisał się do Stowarzyszenia Rannych i Poszkodowanych w Misjach poza Granicami Kraju. Razem z innymi weteranami wyjeżdża na spływy kajakowe czy warsztaty terapeutyczne. Ukończył także kurs nurkowania. „Podczas tych imprez najważniejsze są rozmowy. Opowiadamy sobie, z czym się mierzymy i jak sobie radzimy z problemami i emocjami”, podkreśla Marek. Jesienią 2019 roku wziął udział w Maratonie Korpusu Piechoty Morskiej w Waszyngtonie (więcej na ten temat w numerze „Polski Zbrojnej” 12/2019). Wystartował na dystansie 10 km razem z innym weteranem poszkodowanym – Mariuszem Saczkiem, który porusza się na wózku.
„Historia Marka Budzicza jest jednym z przykładów, że prawdziwy powrót do domu może trwać długo. Pomimo ciężkiej choroby podjął pracę i założył rodzinę. Jest wzorem do naśladowania dla innych osób zmagających się z emocjami związanymi ze stresem pourazowym. Stowarzyszenie wsparło finansowo wydanie książki opisującej jego losy, bo chcemy promować pozytywne postawy życiowe weteranów”, dodaje Witold Kortyka.
autor zdjęć: arch. prywatne
komentarze