Rannych przybywało z każdym dniem walk. Pod opiekę medyków trafiali najczęściej pacjenci z postrzałami klatki piersiowej lub po amputacjach rąk i nóg. Pomocy udzielali im wykwalifikowani żołnierze z różnych krajów NATO, także z polskiej Powietrznej Jednostki Ewakuacji Medycznej oraz Zespołu Ewakuacji Medycznej. „Vigorous Warrior 2019” – największe manewry medyczne Sojuszu – odbyły się w Rumunii.
Jedno z państw NATO zostało zaatakowane. Zgodnie z artykułem 5 Traktatu Północnoatlantyckiego, który mówi o kolektywnej obronie, państwa Sojuszu ruszyły mu na pomoc. Doszło do pierwszych starć, rannych zostało wielu żołnierzy. Poszkodowanym pomagali wojskowi i cywilni medycy oraz lekarze. Zajmowali się także transportem rannych do odpowiednich punktów medycznych lub szpitali polowych. Tak wyglądał scenariusz największych w historii NATO ćwiczeń medycznych „Vigorous Warrior 2019”. W dwutygodniowym szkoleniu (od 1 do 15 kwietnia) wzięło udział ponad 2500 żołnierzy z 39 państw Sojuszu i krajów partnerskich, m.in. z USA, Wielkiej Brytanii, Belgii, Niemiec, Francji, Kanady, Włoch, Bułgarii, Polski oraz Ukrainy. Na poligonie niedaleko miejscowości Cincu w Rumunii, gdzie odbywały się manewry, działały w sumie 54 jednostki medyczne. Wśród nich Powietrzna Jednostka Ewakuacji Medycznej z 25 Brygady Kawalerii Powietrznej. – To był nasz debiut na „Vigorous Warrior” – mówi kpt. Łukasz Pazdur, dowódca polskiego komponentu, pilot śmigłowca Mi-17. Nieco dalej od załogi śmigłowca, na lotnisku w bazie Campia Turzii stacjonował Zespół Ewakuacji Medycznej z 8 Bazy Lotnictwa Transportowego w Balicach. Lekarz, pielęgniarka i trzech ratowników byli w każdej chwili gotowi do transportu ciężko rannych.
Pod wirnikiem
Natowskie ćwiczenia zostały zorganizowane z ogromnym rozmachem. W wyniku walk codziennie pojawiało się około 200 nowych „ofiar” konfliktu zbrojnego. – Naszym zadaniem była ewakuacja części z nich z jednego szpitala do drugiego – wyjaśnia kpt. Pazdur. Szpitale różniły się głównie wyposażeniem. Jeśli stan rannego wymagał skomplikowanej operacji, a w danym szpitalu nie można jej było przeprowadzić, np. ze względu na brak odpowiedniego sprzętu, musiał on być transportowany dalej. – Dyżurowaliśmy codziennie po 12 godzin. Kiedy dostawaliśmy sygnał o tym, że mamy kogoś przetransportować, musieliśmy być gotowi niemal natychmiast. W ratownictwie bardzo liczy się czas – wyjaśnia pilot. Poza nim na pokładzie śmigłowca Mi-17 było dwóch lekarzy oraz medyk. Często zdarzało się, że opiekowali się jednocześnie aż sześcioma pacjentami. – Pełny pokład, więcej zabrać nie możemy – zaznacza kpt. Pazdur. – Ekipa ratownicza musi być naprawdę zgrana i sprawna, żeby w czasie lotu zająć się taką liczbą rannych – mówi pilot.
Zanim jednak pacjenci znajdą się pod opieką zespołu ewakuacji, medycy i lekarze muszą otrzymać od kolegów ze szpitala pełne informacje o stanie zdrowia rannych. To niezbędne wskazówki, by wiedzieli, jakie podać im leki, czy założyć opatrunki itd. Wszystko dzieje się bardzo szybko, w tym czasie pacjenci są przygotowywani do transportu. Kiedy wszyscy znajdują się już na pokładzie, śmigłowiec wzbija się w powietrze. Loty między szpitalami trwały od kilkunastu do kilkudziesięciu minut.
– Informacja o stanie pacjenta jest ważna również dla pilota – wyjaśnia kapitan. Musi on bowiem w miarę możliwości dostosować lot do stanu zdrowia pasażera. Jeśli pacjent ma urazy głowy czy otwarte rany, nie można lecieć zbyt wysoko ani zbyt szybko, tak by lot miał jak najmniejszy wpływ na ciśnienie krwi. Pilot ogranicza również gwałtowne manewry do minimum. Jednocześnie trzeba jednak pamiętać, że ewakuacja odbywa się w przestrzeni powietrznej kraju objętego konfliktem zbrojnym. Organizatorzy manewrów utrudniali więc żołnierzom zadanie, np. symulując ostrzał śmigłowca z rannym na pokładzie. Wówczas nie da się już uniknąć manewrowania. Kapitan Pazdur dodaje, że jedną z trudniejszych rzeczy w ewakuacji jest precyzyjne lądowanie przy szpitalu. – Ponieważ szpitali wyposażonych w różny sprzęt było na terenie poligonu dość dużo, korzystaliśmy również z pomocy JTAC-a, który podawał nam informacje, gdzie dokładnie mamy lądować – mówi pilot.
Dla polskich pilotów z Powietrznej Jednostki Ewakuacji Medycznej ćwiczenia były jednocześnie sprawdzianem przed certyfikacją do dyżuru w Grupie Bojowej Unii Europejskiej. Polacy obejmą go w drugiej połowie tego roku. – Kontrolujące nas osoby sprawdzały dosłownie wszystko, począwszy od dokumentacji medycznej, skończywszy na pracy zespołu na pokładzie śmigłowca. Przyglądali się między innymi temu czy znamy procedury i czy ich przestrzegamy – przyznaje kpt. Pazdur. Polacy przeszli ten sprawdzian pozytywnie, ale przed nimi jeszcze sama certyfikacja. – Odbędzie się wkrótce w Czechach, na pewno będzie bardzo szczegółowa. To ostateczny sprawdzian wyszkolenia przed dyżurem – podkreśla oficer.
Latająca karetka
Po raz drugi w manewrach medycznych NATO uczestniczył balicki Zespół Ewakuacji Medycznej. Jest to jedyny w polskiej armii pododdział, który prowadzi ewakuację taktyczną i strategiczną drogą powietrzną. W dużym skrócie oznacza to, że pacjenci, których nie można leczyć za granicą np. w rejonie działań wojennych, przywozi się do kraju na pokładzie wojskowej Casy C-295M.
Do Rumunii lotnicy z Balic polecieli jednym samolotem transportowym C-295. Poza załogą (dwóch pilotów, technik pokładowy, technik załadunku) oraz obsługą naziemną w manewrach wzięło udział trzech ratowników medycznych, pielęgniarka anestezjologiczna i anestezjolog. Medycy przyznają, że wszystko działo się w ścisłym reżimie czasowym. Podczas prowadzonych dotąd ewakuacji na podjęcie działań mieli zwykle dobę, a na pewno nie mniej niż sześć godzin. Tyle czasu wystarczyło, by zebrać informacje na temat pacjenta i przygotować odpowiednio sprzęt. Podczas ćwiczeń o stanie poszkodowanego dowiadywali się najczęściej w ostatniej chwili. Wyposażeni m.in. w defibrylator i respirator, leki oraz materiały opatrunkowe, czyli zestawy do opieki nad pacjentem w stanie krytycznym, musieli być gotowi na wszystko. – Poprzeczkę ustawiono bardzo wysoko – mówi por. Marzena Dudaryk, ratownik medyczny ZEM. – Chodziło o to, by ćwiczenia były jak najbardziej zbliżone do działań realnych. Gdy trzeba było ewakuować pacjenta do szpitala w Ramstein, to wykonaliśmy kilkugodzinny lot z osobą, która wcieliła się w rolę ciężko rannego – opowiada oficer.
Wśród wyzwań, z jakim musiał się zmierzyć ZEM, była ewakuacja pacjenta chorego na niezidentyfikowaną chorobę zakaźną. Aby chory nie zagrażał lotnikom, medykom i innym pasażerom samolotu, musiał być transportowany w specjalnym izolatorze tzw. biobagu. – Opieka nad takim poszkodowanym jest trudniejsza. Cała załoga musiała założyć kombinezony i maski, a chory leciał w komorze, której nie można było otworzyć – opowiada por. Dudaryk. Tego pacjenta przetransportowano na Węgry, gdzie chorego przejęli lokalni medycy.
– To było ciekawe zadanie, ale wcale nie najtrudniejsze. Szczególnej uwagi wymagał bowiem transport medyczny pacjentów w stanie krytycznym. Takich żołnierzy w czasie trzygodzinnego lotu wieźliśmy na przykład do Niemiec – dodaje ratowniczka.
Polaków na pokładzie wspierali Bułgarzy: lekarz i pielęgniarka anestezjologiczna. A w czasie wykonywanych zadań pracę zespołu obserwowała lekarka ze Szwecji, która nie tylko oceniała medyków przy pracy, ale także celowo komplikowała ich misje. – Szwedka robiła wszystko, by ewakuacja rannych nie była prosta. W czasie lotu informowała nas na przykład, że stan pacjenta nagle pogarsza się i sprawdzała, jak sobie poradzimy z taką sytuacją – opisuje por. Dudaryk. Zastępca szefa ZEM, kpt. lek. Marcin Kunicki przyznaje, że w czasie lotu zgodnie ze scenariuszem narzuconym przez koordynatorkę, medycy musieli radzić sobie np. z zatrzymaniem krążenia i długą reanimacją. – Według mnie z ponad 20 pacjentów, którymi opiekowaliśmy się w czasie ćwiczeń, najtrudniejszy był przypadek poszkodowanego z urazem głowy. Musieliśmy przewieźć go do Niemiec. Mieliśmy także pacjenta po zawale, którego trzeba było przygotować odpowiednio do lotu – opowiada anestezjolog.
Medycy wyjaśniają, że poza umiejętnościami specjalistycznymi sprawdzane były np. obowiązujące w różnych krajach procedury opieki nad poszkodowanym. – Dzięki takiemu ćwiczeniu mogliśmy sami sprawdzić swoje umiejętności i zobaczyć, według jakich zasad organizowany jest transport medyczny w innych krajach, jak przebiega przekazywanie pacjentów – podsumowuje lek. Marcin Kunicki, anestezjolog ZEM.
autor zdjęć: kpt. Marcin Kunicki, NATO Centre of Excellence for Military Medicine
komentarze