moja polska zbrojna
Od 25 maja 2018 r. obowiązuje w Polsce Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych, zwane także RODO).

W związku z powyższym przygotowaliśmy dla Państwa informacje dotyczące przetwarzania przez Wojskowy Instytut Wydawniczy Państwa danych osobowych. Prosimy o zapoznanie się z nimi: Polityka przetwarzania danych.

Prosimy o zaakceptowanie warunków przetwarzania danych osobowych przez Wojskowych Instytut Wydawniczy – Akceptuję

Ducha nie wolno tracić

Kiedy stałem obok małego chłopca płaczącego nad ciałem matki, zmasakrowanej kulami z niemieckiego samolotu, ta krzycząca zbrodnia uświadomiła mi, że trzeba walczyć z bronią w ręku przeciw pełnej nienawiści agresji wroga niosącego nam śmierć i zniszczenie – mówi prof. Stanisław Michnowski, żołnierz Września ’39, konspiracji skarżyskiej, Armii Krajowej i powstaniec warszawski.

Panie profesorze, Pański dziadek był powstańcem styczniowym. Czy w przekazie rodzinnym przetrwały jakieś szczegóły o jego powstańczych losach?

Prof. Stanisław Michnowski: Nie tylko mój dziadek, Józef Michnowski, ale i jego bracia walczyli w powstaniu 1863 roku. Pradziadek, Michał Michnowski, miał sześciu synów, z których czterech wzięło udział w walce powstańczej. Józef i jego bracia przeżyli powstanie. Dziadek służył w zgrupowaniu generała Mariana Langiewicza. Nie znam szczegółów jego służby, ale w przekazach rodzinnych zachowała się historia z okresu jego ukrywania się po powstaniu. Którejś nocy do drzwi domu na Młodzawach (dziś część Skarżyska) zakołatali dwaj Kozacy. Dziadek był krępym i silnym mężczyzną, więc po otwarciu drzwi zdeterminowany do obrony chwycił pierwszego Dońca za pas, uniósł w górę i wsadził głową w dół za wielką beczkę z kiszoną kapustą, która stała w rogu sieni. Niestety, drugi z Kozaków, który w międzyczasie wszedł do sieni, ciął wtedy dziadka szablą przez twarz. Dziadek, choć cały zakrwawiony, miał jeszcze siłę wyrwać się oprawcy i uciec w zarośla, a następnie ukryć się w rowie. Nie był ścigany, gdyż Kozak zajął się wyciąganiem swojego towarzysza zza beczki. Dziadek niechybnie zginąłby w tym rowie z upływu krwi, gdyby nie odwaga jego żony Petroneli. Babcia w nocy odszukała męża i opatrzyła go. Jakiś czas się ukrywali. Po tym zdarzeniu dziadek miał pamiątkę na całe życie w postaci potężnej blizny po cięciu kozackiej szabli.

Dziadek starał się nadal prowadzić pracę patriotyczną. Między innymi wysyłał swemu synowi, a mojemu ojcu Wawrzyńcowi polskie książki do Odessy. Ojciec tam odbywał pięcioletnią służbę w carskim wojsku. Ojciec był rozczytany w dziełach polskich wieszczów narodowych. Zaszczepił w nim to mój dziadek Józef, który odziedziczył bibliotekę po swym ojcu Michale.

We wrześniu 1939 roku jako ochotnik znalazł się Pan w Grupie Operacyjnej „Dubno”, dowodzonej przez płk. Stefana Hanke-Kuleszę. Jak do tego doszło? 

Wybuch wojny zastał mnie w Skarżysku, gdzie byłem na wakacjach u rodziców. Byłem wtedy studentem Wydziału Elektrycznego Politechniki Warszawskiej. Już po pierwszych czterech dniach września 1939 roku pancerne zagony niemieckie zbliżyły się do Skarżyska. Dotarło wtedy do nas polecenie przez radio, żeby wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni udali się na wschód. Pamiętam moment pożegnania z rodzicami. Kiedy powiedziałem, że idę na front, mama, która bardzo mnie kochała, zbladła, opuściła ręce i cicho powiedziała: „Idź Stasiu”. Ojciec w milczeniu mocno mnie przytulił na pożegnanie.

W drodze starałem się wstąpić do wojska, ale nie udawało mi się to. Kiedy dotarłem do Lublina, w tamtejszej Rejonowej Komisji Uzupełnień także nie chciano mnie przyjąć. Po wyjściu z budynku RKU nadleciały nad miasto niemieckie samoloty i zaczęło się bombardowanie. Pamiętam, jak leżałem przy krawężniku ulicy, a nade mną fruwały deski i cegły z walących się pod bombami kamienic. Nic nie wskórałem też w Zamościu i Włodzimierzu. Posuwałem się dalej na wschód.

Tutaj muszę opowiedzieć zdarzenie, które pokazuje, jak zbrodniczy charakter miały działania Luftwaffe. Kiedy na jednym z postojów odpoczywałem na skraju lasu, widziałem przed sobą duże stado krów pasione przez chłopca na rozległej łące. Chłopiec mógł mieć około 12–13 lat. Trochę dalej szosą jechały furmanki załadowane uciekającymi ludźmi i ich dobytkiem – pierzynami, garnkami i innymi sprzętami domowymi. Nagle nadleciała eskadra niemieckich myśliwców. Lotnicy niemieccy dobrze widząc, kogo atakują, zaczęli na bezbronnych cywili zrzucać bomby i strzelać do nich z karabinów maszynowych. Szosa zalała się krwią zabitych i rannych. Nie dość tego, jeden z samolotów odłączył się od eskadry, nadleciał nad pastwisko i zaczął ostrzeliwać chłopca. Kiedy pastuszek się podniósł, to Messerschmitt nawrócił i znowu puścił serię do dziecka. Chłopiec znowu się podniósł do ucieczki, więc lotnik po raz trzeci nawrócił i w locie koszącym zamordował to dziecko serią swoich kaemów… To było niesłychane okrucieństwo i przejaw nienawiści.

Po tym nalocie w nocy na miejscowym cmentarzu uczestniczyłem w pochówku tych zamordowanych przez Luftwaffe ludzi. Kiedy tak stałem obok małego chłopca płaczącego nad zmasakrowanym kulami ciałem matki, ta krzycząca zbrodnia uświadomiła mi, że trzeba walczyć z bronią w ręku przeciw pełnej nienawiści agresji wroga niosącego nam śmierć i zniszczenie. Po tym wydarzeniu z jeszcze większą determinacją starałem się dołączyć do walczących żołnierzy. Gdy dotarłem do Łucka, spotkałem tam Janka Brzezińskiego, maturzystę i syna miejscowego organisty. Dzięki jego znajomościom razem zostaliśmy przyjęci do ochotniczego oddziału zgrupowania pułkownika Stefana Hanke-Kuleszy. Uzbrojono nas w broń po jakichś oddziałach policji, a umundurowano w mundury drelichowe. Noce były już chłodne, więc wybraliśmy większe rozmiary i ubrali na swe cywilne ubrania. Wysłano nas na krótkie przeszkolenie wojskowe na południe. Niespodziewanie którejś nocy dostaliśmy rozkaz natychmiastowego powrotu do Łucka. Kiedy tam dotarliśmy, w mieście panowała ponura cisza. Jego mieszkańcy wiedzieli już o zbliżaniu się Sowietów. Nasze dowództwo postanowiło, że będziemy walczyć nadal i posuwać się neutralnym pasem, który wyznaczyły obie najeźdźcze armie, by nie wchodzić sobie w drogę. Pułkownik planował przebić się tym pasem do granicy węgierskiej.

Jednak po kilku dniach drogę na południe zagrodziło nam silne zgrupowanie niemieckie i 21 września doszło do zwycięskiej dla nas bitwy pod Kamionką Strumiłłową. Pierwsza w moim życiu bitwa zrobiła na mnie wstrząsające wrażenie. Do dziś pamiętam pobojowisko pełne trupów w niemieckich i polskich mundurach.

Co nastąpiło po bitwie?

Posuwaliśmy się dalej i w lasach pod Rawą Ruską otoczyły nas dywizje niemieckie. Nasz ochotniczy oddział był ceniony przez pułkownika Hanke-Kuleszę, więc wykorzystywał nas do zadań specjalnych. Pod Rawą Ruską utkwiło mi w pamięci szczególnie jedno wydarzenie, kiedy dowódca zgrupowania beształ jednego z oficerów za niezajęcie odpowiedniego punktu obserwacyjnego kierującego ogniem artylerii. Ze zdumieniem rozpoznałem w nim oficera, który prowadził z nami zajęcia w Legii Akademickiej. Nie lubiliśmy go, gdyż wyjątkowo mocno dawał nam się we znaki, ucząc nas musztry wojskowej i karząc za drobne niedociągnięcia. Sam zawsze zapięty na ostatni guzik gonił nas niemiłosiernie po placu apelowym za każdy źle zasznurowany but czy niedopięty pasek. Nazywaliśmy go picuś-glancuś, gdyż jego oficerki zawsze były wyglancowane na błysk. Przyznam, że ze zdumieniem, ale i z satysfakcją przyglądałem się tej scenie. Nagle usłyszałem „padnij!” i odruchowo rzuciłem się na ziemię, kątem oka tylko dojrzałem jak nieopodal mnie zakotłował się piasek od kul karabinów maszynowych. Okazało się, że pułkownik dojrzał błysk nieprzyjacielskiego cekaemu i zdołał szybciej wydać rozkaz niż jego kule do nas doleciały. Gdyby nie nawyk wyniesiony ze znienawidzonych ćwiczeń ordynowanych przez picusia-glancusia, już bym nie żył.

Niestety, pod Rawą Ruską okazało się, że nie mamy już szans na przedarcie się na Węgry i pułkownik zdecydował o  kapitulacji. Ja z kilkoma kolegami za radą oficerów ściągnęliśmy wojskowe drelichy i w swoich cywilnych ubraniach próbowaliśmy przedrzeć się do domu. Po wielu perypetiach udało mi się wrócić do Skarżyska.

Po powrocie do domu przystąpił Pan do miejscowej konspiracji, ówcześnie jednej z prężniejszych nie tylko w regionie, ale i w skali całego kraju.

Jak wróciłem z frontu, od razu zetknąłem się z tzw. pracą konspiracyjną. Na samym początku polegała ona na zbieraniu, konserwowaniu i ukrywaniu broni, którą można było znaleźć w okolicznych lasach. Powstawały pierwsze grupy konspiracyjne złożone przeważnie z harcerzy, kolejarzy, pracowników miejscowej fabryki amunicji czy byłych członków POW, Sokoła lub Strzelca – słowem ludzie o patriotycznych przekonaniach. Po niedługim czasie doszło do konspiracyjnego spotkania przedstawicieli w mieszkaniu dentysty Henryka Gąsiewicza na ulicy Podjazdowej 5 w Skarżysku. Wtedy postanowiono o ich scaleniu, a na wspólnego dowódcę tej konspiracji wybrano kapitana rezerwy Ludwika Milke. Kapitan Milke miał kontakty z Warszawą i tamtejszą konspiracją podległą Naczelnemu Wodzowi i premierowi, generałowi Władysławowi Sikorskiemu, który ze swym rządem rezydował we Francji.

Kapitan Milke znał moją rodzinę. Mój brat, Wojciech, był jego bezpośrednim podkomendnym. Do organizacji zaprzysiągł mnie gwardian klasztoru Franciszkanów w Skarżysku, ojciec Teodor Filip. W listopadzie 1939 roku otrzymałem od niego bardzo odpowiedzialne zadanie. W tymże miesiącu przyjechał do Skarżyska emisariusz z Warszawy, przedstawiający się jako kapitan Zbigniew Przeździecki „Gryf”, wysłany przez zwierzchnictwo w Warszawie. Moje dowództwo postanowiło zweryfikować te informacje i mnie powierzono tę misję, podając odpowiednie adresy i hasła konspiracyjne. Miałem spotkać się z adwokatem Losmanem urzędującym w biurze przy ulicy Żulińskiego 7. W czasie tego spotkania okazało się, że kapitan „Gryf” był rzeczywiście autentycznym wysłannikiem zwierzchnictwa z Warszawy. Adwokat Losman musiał być wysoko postawionym w jego strukturach, bo sprawę tę załatwił od ręki i przy tej okazji zaproponował mi bardzo poważną funkcję w Warszawie. Zrobił to na podstawie pisemnej opinii o mnie, którą mi dano w Skarżysku dla ułatwienia kontaktu. Nie przyjąłem tej propozycji i wróciłem do Skarżyska, do rozpoczętej tam pracy konspiracyjnej.

Przy tej okazji pragnę sprostować utarte opinie, że konspiracja w Skarżysku była organizowana przez ośrodki z Kielc i Krakowa, czyli zwierzchnictwo organizacji o nazwie „Orzeł Biały”. Zgodnie z tym, co powiedziałem, kierownictwo organizacji dowodzonej przez kapitana Milke było w Warszawie i podlegało generałowi Sikorskiemu.

W lutym 1940 roku nastąpiło potężne uderzenie niemieckie wymierzone w konspirację skarżyską. Wjazd do Skarżyska i wyjazd z niego został zablokowany przez Wehrmacht, a w mieście gestapo zorganizowało masowe aresztowania. W ich następstwie doszło do egzekucji w lasach przy osiedlu Bór pod Skarżyskiem. Wśród 360 zamordowanych znaleźli się między innymi wszyscy franciszkanie wraz z moim dowódcą, ojcem Teodorem Filipem. Natomiast kapitan Milke po brutalnym śledztwie i torturach zginął w więzieniu na Firleju koło Radomia.

Drugie masowe aresztowanie nastąpiło w czerwcu 1940 roku i zostało przeprowadzone w ramach tak zwanej akcji „AB”. W lesie Brzask nieopodal Skarżyska zamordowano 29 czerwca około 760 ludzi, w tym wielu moich kolegów i krewnych, między innymi brata Wojciecha. Ja jako jeden z nielicznych ocalałem i musiałem się ukrywać. Później, jak sytuacja się uspokoiła, przystąpiłem do tajnej organizacji wojskowej – „Polska Niepodległa” – działającej na terenie Skarżyska. Złożyłem przysięgę na ręce tamtejszego dowódcy Romana Suligowskiego „Jastrzębia”. On też delegował mnie w 1942 roku do szkoły podchorążych Armii Krajowej w Skarżysku.

Po skończeniu szkoły jej komendant Kazimierz Kurowski „Piotr” wydał mi rozkaz, żebym przygotował i wykonał akcję zniszczenia stacji przekaźnikowej w niemieckiej telefonicznej linii frontowej, znajdującej się na ulicy Łowickiej. W budynku tym kwaterował oddział żandarmerii niemieckiej liczący 23 żołnierzy. Ja miałem tylko dwóch ludzi, jeden pistolet i obietnicę pomocy. Całymi dniami głowiłem się, jak mam wykonać to zadanie, ale rozkaz, to rozkaz. Chodziłem jak struty, póki nie spotkałem swego byłego towarzysza broni z pierwszej konspiracji Feliksa Konderkę. Jemu także udało się przetrwać aresztowania i wstąpić do oddziału partyzanckiego słynnego Jana Piwnika „Ponurego” działającego w Górach Świętokrzyskich. Pamiętam, jak zwierzyłem mu się w czasie naszego spotkania z mojego problemu i zapytałem: „Feluś, co ja mam zrobić?”. A on, partyzant z doświadczeniem, walnął mnie pięścią w plecy i wypalił: „Wszystko da się zrobić!”. Od razu w kilku zdaniach nakreślił mi cały plan akcji. Uwierzyłem, że po zebraniu kilku uzbrojonych ludzi z zaskoczenia wykonam to zadanie.

Ostatecznie jednak do niego nie doszło, gdyż przeniesiony zostałem wtedy do Kedywu. Znalazłem się w ochronie sztabu Okręgu AK Radom-Kielce przeniesionego w owym czasie do Skarżyska. Moim bezpośrednim przełożonym został Feliks Bernas „Ryszard”. Do zadań mojej siatki należało zbieranie informacji o poczynaniach Gestapo, żandarmerii i śledzenie ruchu wojsk niemieckich.

Jak długo trwała Pańska praca w skarżyskim Kedywie?

Do pierwszych miesięcy 1944 roku. W międzyczasie na trop mojego dowódcy „Ryszarda” wpadło Gestapo i musiał on uciekać ze Skarżyska. Wcześniej zdołał mi przekazać dokumenty i kontakty z dowództwem, tak więc moja działalność nie została przerwana. Systematycznie przekazywałem meldunki do skrzynki kontaktowej, która znajdowała się w domu na Posadaju.

W tym okresie Gestapo ponownie uderzyło w naszą konspirację. Któregoś dnia po całonocnych aresztowaniach, o których nic nie wiedziałem, poszedłem z meldunkiem do skrzynki kontaktowej. Przed domem udało mi się rozeznać, że został on obstawiony, a w mieszkaniu zastawiono na mnie kocioł. W tej sytuacji musiałem uciekać ze Skarżyska i wyjechałem do Warszawy. Zamieszkałem w domu kolegi ze studiów Jana Sikorskiego, który pomógł mi w tej trudnej sytuacji, utrzymując mnie i udostępniając swoje mieszkanie.

Jakie były Pańskie losy w Powstaniu Warszawskim?

W dniu wybuchu powstania byłem w domu mojego gimnazjalnego kolegi Stefana Bernasa „Brata”. Jego narzeczoną była córka kapitana Mariana Krawczyka „Janosa”, Halina. A tenże „Janos” dowodził oddziałem „Kordian” ze Zgrupowania „Obroża”, które po wybuchu powstania miało zadanie walczyć na przedpolach stolicy. Przygotowywaliśmy się do powstania, produkując granaty ręczne i zdobywając broń. Mnie osobiście ze Stefanem udało się zdobyć na Niemcach jeden pistolet i karabin.

Po wybuchu powstania wyruszyliśmy z Ursusa do lasów sękocińskich, gdzie dołączyliśmy do oddziałów naszego zgrupowania. Dołączyły do niego też oddziały wykrwawione nieudanym atakiem na lotnisko w Okęciu. Po kilku dniach walk z Niemcami w tych lasach otrzymaliśmy rozkaz rozproszenia się, gdyż okazało się, że przeciw nam ściągnięto z frontu Pancerno-Spadochronową Dywizję „Herman Göring”. Dywizja ta nas okrążyła i zaczęła zaciskać swój żelazny pierścień.

Dzięki umiejętnemu dowodzeniu kapitana „Janosa” udało nam się przedrzeć przez ten pancerny kordon, między innymi przeskakując w nocy będącą pod ostrzałem dzisiejszą szosę E-7. Udało nam się z bronią w ręku wrócić do Ursusa. Niestety, nie mogliśmy się już przedrzeć do samotnie walczącej stolicy. W Ursusie mieszkałem u cioci Stefana Bernasa i przeżyłem tutaj łapanki. W jednej z nich zostałem aresztowany i stałem skuty kajdankami pod ścianą pilnowany przez feldfebla. W tym momencie ciocia Stefana podbiegła do Niemca i wcisnęła mu coś w rękę. Dowiedziałem się potem, że był to złoty zegarek. Dzięki temu żandarm puścił mnie wolno.

W Ursusie zastało mnie wejście Sowietów i pierwsze aresztowania. Uwięzili kapitana „Janosa” i po torturach wywieźli do łagru za Ural. Zaczęto też aresztować moich kolegów, postanowiłem więc uciekać do Skarżyska, chociaż i tam nie byłem bezpieczny, gdyż nadal poszukiwało mnie Gestapo. Ukrywając się przed gestapowcami, doczekałem zajęcia Skarżyska przez Armię Czerwoną w styczniu 1945 roku. Znów musiałem się ukrywać, ale tym razem przed NKWD i funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa, bowiem należałem do Kedywu i byłem narażony na aresztowanie. Ale dzięki Bożej Opatrzności przeżyłem i ten trudny okres. Jesienią 1945 roku postanowiłem w inny sposób służyć Polsce – wróciłem na Politechnikę Warszawską i ukończyłem przerwane studia.


 

Prof. Stanisław Michnowski (ur. 10 listopada 1918 w Skarżysku-Kamiennej), żołnierz Września ’39, a następnie Kedywu Okręgu Radomsko-Kieleckiego. W Powstaniu Warszawskim walczył w Zgrupowaniu „Obroża”. Po wojnie poświęcił się pracy naukowej, m.in. w Instytucie Geofizyki PAN i Politechnice Warszawskiej.

Rozmawiał: Piotr Korczyński

autor zdjęć: Michał Niwicz

dodaj komentarz

komentarze


NATO odpowiada na falę rosyjskich ataków
 
Trzynaścioro żołnierzy kandyduje do miana sportowca roku
Karta dla rodzin wojskowych
Ostre słowa, mocne ciosy
„Szczury Tobruku” atakują
Operacja „Feniks”. Żołnierze wzmocnili most w Młynowcu zniszczony w trakcie powodzi
Rekordowa obsada maratonu z plecakami
Święto w rocznicę wybuchu powstania
Jaka przyszłość artylerii?
Bój o cyberbezpieczeństwo
Wojskowa służba zdrowia musi przejść transformację
Zmiana warty w PKW Liban
Ustawa o obronie ojczyzny – pytania i odpowiedzi
„Szpej”, czyli najważniejszy jest żołnierz
Terytorialsi zobaczą więcej
Operacja „Feniks” – pomoc i odbudowa
O amunicji w Bratysławie
Selekcja do JWK: pokonać kryzys
Transformacja dla zwycięstwa
Transformacja wymogiem XXI wieku
Nasza broń ojczysta na wyjątkowej ekspozycji
Norwegowie na straży polskiego nieba
Szwedzki granatnik w rękach Polaków
Zyskać przewagę w powietrzu
Ustawa o obronie ojczyzny – pytania i odpowiedzi
„Husarz” wystartował
Święto podchorążych
Jesień przeciwlotników
Ustawa o zwiększeniu produkcji amunicji przyjęta
Right Equipment for Right Time
Polskie „JAG” już działa
Druga Gala Sportu Dowództwa Generalnego
Sejm pracuje nad ustawą o produkcji amunicji
„Nie strzela się w plecy!”. Krwawa bałkańska epopeja polskiego czetnika
Polacy pobiegli w „Baltic Warrior”
Co słychać pod wodą?
Wielkie inwestycje w krakowskim szpitalu wojskowym
Czarna Dywizja z tytułem mistrzów
Szef MON-u na obradach w Berlinie
Medycyna w wersji specjalnej
Trzy medale żołnierzy w pucharach świata
„Siły specjalne” dały mi siłę!
Trudne otwarcie, czyli marynarka bez morza
Wojskowi kicbokserzy nie zawiedli
Od legionisty do oficera wywiadu
Wzmacnianie granicy w toku
Więcej pieniędzy za służbę podczas kryzysu
„Jaguar” grasuje w Drawsku
Ustawa o obronie ojczyzny – pytania i odpowiedzi
Donald Tusk po szczycie NB8: Bezpieczeństwo, odporność i Ukraina pozostaną naszymi priorytetami
Czworonożny żandarm w Paryżu
Olimp w Paryżu
Żaden z Polaków służących w Libanie nie został ranny
Rosomaki w rumuńskich Karpatach
Olympus in Paris
Polsko-ukraińskie porozumienie ws. ekshumacji ofiar rzezi wołyńskiej
Fundusze na obronność będą dalej rosły
Nowe Raki w szczecińskiej brygadzie
Jak Polacy szkolą Ukraińców
Wybiła godzina zemsty
Setki cystern dla armii

Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO