Po prostu przeżyj

Dwaj polscy żołnierze wojsk specjalnych, jako pierwsi od wielu lat obcokrajowcy, wzięli udział w sześciomiesięcznym kursie SERE w Stanach Zjednoczonych.

Pierwszy raz od dziesięciu lat Amerykanie zgodzili się, by w organizowanym przez nich szkoleniu SERE [Survival, Evasion, Resistance, Escape – przetrwanie, unikanie, opór w niewoli oraz ucieczka] wzięli udział obcokrajowcy. Nasi żołnierze z Lublińca i GROM-u »rozbili bank«, zaprezentowali się rewelacyjnie”, mówi st. chor. sztab. Tomasz Świerad, starszy podoficer Dowództwa Komponentu Wojsk Specjalnych. „To pokazuje, jak na tle innych armii świata prezentują się nasze wojska specjalne”, dodaje dowódca KWS gen. bryg. Jerzy Gut.

Kto wziął udział w szkoleniu? „Gałus” ma 41 lat, a od ponad 15 służy w Jednostce Wojskowej Komandosów. To jeden z najlepszych specjalistów w Polsce od spraw przetrwania i bytowania. Jest weteranem misji w Macedonii, Iraku i Afganistanie. Został również laureatem Buzdyganów za rok 2015. „Verva” ma 33 lata, a od siedmiu jest operatorem zespołu bojowego GROM-u. Wcześniej służył m.in. w 6 Brygadzie Powietrznodesantowej. Doświadczenie bojowe zdobywał podczas misji w Afganistanie.

Długi rozbieg

„Tematyka SERE jest dla wojsk specjalnych szczególnie ważna. Jesteśmy personelem wysokiego ryzyka i musimy wiedzieć, jak przetrwać w niewoli lub na terenie kontrolowanym przez przeciwnika, niezależnie od tego, czy jest to pustynia, dżungla czy ocean”, tłumaczy „Gałus”. Właśnie dlatego kadra Dowództwa Komponentu Wojsk Specjalnych kilka lat temu zaczęła poszukiwać odpowiedniego centrum szkolenia. Odpowiedzią na oczekiwania komandosów okazał się kurs SERE Specialist Training w centrum szkolenia amerykańskich sił powietrznych w bazie Fairchild w Stanach Zjednoczonych. „Amerykanie mieli coś, na czym nam zależało. Niemal półroczny kurs, który przygotowuje instruktorów do działania we wszystkich strefach klimatycznych i geograficznych”, opowiada chor. Świerad, który od samego początku angażował się w zorganizowanie kursu dla polskich operatorów.

W połowie 2013 roku oficerowie z DKWS zwrócili się do Amerykanów z zapytaniem o możliwość skierowania na kurs polskich żołnierzy. Niestety, okazało się, że był on dostępny tylko dla przedstawicieli państw określanych jako „five eyes” (Amerykanie, Kanadyjczycy, Nowozelandczycy, Australijczycy i Brytyjczycy). Próbę rozszerzenia grupy szkoleniowej o kursantów innych narodowości zorganizowano ponad dziesięć lat temu. Niestety eksperyment się nie udał. „Żołnierze, którzy przyjechali do USA, nie angażowali się odpowiednio, a to negatywnie wpływało na całą grupę. Musieliśmy to przełamać”, opisuje pierwszy podoficer DKWS. Wsparcie polskim komandosom zaoferowali także ówczesny dowódca sił specjalnych USA w Europie gen. Marshall Webb i sierż. mjr Gregory Smith.

„To właśnie dzięki ich poparciu Amerykanie rozpoczęli z nami współpracę. Podczas telekonferencji omówiliśmy ramy współpracy i opisaliśmy wzajemne oczekiwania. A dopiero kilka miesięcy później zaproszono nas na rozmowy do Stanów Zjednoczonych”, opisuje chor. Świerad. Amerykanie zastrzegli, że zanim Polacy rozpoczną szkolenie w bazie Fairchild, muszą przejść kurs przygotowawczy. Zorganizowano go w Kotlinie Kłodzkiej. Polskich specjalistów SERE ze wszystkich jednostek specjalnych: Agatu, Formozy, GROM-u, Komandosów i Nila oceniało trzech amerykańskich oficerów. Pierwsze trzy dni żołnierze spędzili na zajęciach teoretycznych, a następnych siedem na praktyce w lesie. Szkolenie zaliczyli wszyscy, ale najlepiej wypadli „Gałus” i „Verva”. DKWS zdecydował, że to właśnie oni w pierwszej kolejności wyruszą za ocean.

Bezsenność w lesie

Zajęcia odbywały się w stanie Waszyngton, gdzie można było „przenosić” kursantów na wybrzeże, w góry, na pustynię, do lasów deszczowych i szkolić ich w klimacie umiarkowanym. Na kurs przyjechało 40 uczestników. „Znaliśmy jego wstępne założenia i program. Wiedzieliśmy też, że szkolenie kończy zwykle około 30% uczestników”, opowiada „Gałus”. „Najtrudniejsze było przestawienie się psychiczne. Z instruktora i doświadczonego żołnierza zrobiono ze mnie elewa. Ale warunki były jasne: trzeba było się całkowicie podporządkować”, dopowiada. Jeden z uczestników zrezygnował sam, o losie pozostałych zdecydowali instruktorzy. „Powodów nie brakowało. Można było wylecieć za niedbały mundur, nieodpowiednio dobrany do zajęć sprzęt i oczywiście brak umiejętności survivalowych. Każdy dostawał jedną szansę na poprawę, jeśli tego nie zrobił, musiał się pożegnać”, wspomina „Verva”.

Pierwsza część szkolenia była prowadzona w klimacie umiarkowanym. Po trzytygodniowych wykładach wojskowi trafili na dwa tygodnie do lasu. Musieli udowodnić, że potrafią zorganizować schronienie, znaleźć wodę i jedzenie, rozpalić ogień, we właściwy sposób się przemieszczać. Musieli także różnymi sposobami wysłać sygnały grupom poszukiwawczo-ratowniczym i za pomocą radia naprowadzać śmigłowce. „Najtrudniejszy był brak snu. Spaliśmy nie więcej niż trzy godziny na dobę”, mówi „Verva” i zaznacza, że nie było to jednorazowe niedospanie, lecz stan niemal przewlekły. „Żołnierze muszą wiedzieć, jak ich organizm reaguje w skrajnych sytuacjach. Celem zajęć jest przede wszystkim nauczenie, że zawsze trzeba dbać o swoje zdrowie. Gdy się odwodnią, złamią nogi, to w niewoli nie ma już dla nich ratunku. Trzeba być czujnym i nauczyć się słuchania sygnałów wysyłanych przez własny organizm”, mówi chor. Świerad.

Codziennie żołnierze otrzymywali od instruktorów inne polecenia „Teoretycznie w każdym środowisku musieliśmy wykonać zadania związane z SERE, ale w praktyce, wszędzie znaczyło to zupełnie co innego. Inaczej np. buduje się schronienie na pustyni, inaczej nad oceanem”, mówi „Verva”. Rozpalali ogniska, rozbudowywali schronienia. Musieli zadbać o jedzenie i wodę. „Przygotowywaliśmy posiłki niemal ze wszystkiego. Od roślin, przez wiewiórki i kozy, po robaki. Najmniej smakował mi taki podobny do naszego żuka. Do tej pory nie bardzo wiem, co to było, ale nie zapomnę metalicznego posmaku”, wspomina „Verva”.

W trakcie kolejnych etapów żołnierze szkolili się z walki wręcz, brali udział w kursach medycznych, ćwiczyli nawigację w lasach. Przeszli też tygodniowe zajęcia z technik linowych. Uczyli się tam budowania wyciągów i ewakuacji poszkodowanych. Przyznają, że do najbardziej wymagających etapów należało szkolenie na pustyni. „Nie mogę powiedzieć, że była ona na miarę Sahary, ale wystarczyło, byśmy poczuli, co znaczy mieć problemy z dostępem do wody”, wyjaśnia „Verva”. By zminimalizować poziom utraty wody, musieli zbudować schronienia przed słońcem. Wykorzystywali w tym celu m.in. czaszę spadochronu. Instruktorzy nie ułatwiali im zadania i pozbawili kursantów całkowicie dostępu do wody, doprowadzając ich do skrajnego odwodnienia. Chcieli w ten sposób sprawdzić granice ich wytrzymałości. „Musieli się nauczyć, jakie są symptomy odwodnienia i jego konsekwencje. Dochodziło do sytuacji, w których mieli omamy i halucynacje”, opowiada st. chor. sztab. Tomasz Świerad. Na pustyni zmierzyli się także ze skorpionami. „Atakowały nas niemal non stop. Pogryzły wielu Amerykanów. Mnie i Tomka na szczęście nie”, wspomina operator i dodaje, że cały czas nad kursantami czuwali medycy.

To nie wakacje

Dziesięć dni nad oceanem brzmi jak oferta biura podróży. „Ten etap nie miał nic wspólnego z wakacjami”, śmieje się „Verva”. „Musieliśmy zdobywać owoce morza, uczyliśmy się też, które zwierzęta z oceanu są dla nas bezpieczne, a które powinniśmy zostawić w spokoju”, dodaje operator.

Nauka przetrwania na oceanie i wybrzeżu otwierała najdłuższy, bo trzytygodniowy etap szkolenia praktycznego. Żołnierze ćwiczyli na oceanie, na wybrzeżu, przeszli także intensywny trening w dżungli. „Czas spędzony na oceanie był krótki, ale bardzo intensywny. Uczyliśmy się, jak przetrwać na tratwie, pływaliśmy w wodzie i czekaliśmy, aż wyłowią nas z łodzi albo podbierze nas śmigłowiec”, wspomina „Gałus”. „Na wybrzeżu znowu musieliśmy zorganizować schronienie, rozpalić ognisko, zdobyć pożywienie. Niestety to wszystko nie jest proste, gdy wieje silny wiatr, jest wilgotno i zimno”, dodaje „Verva”.

„Bardzo szybko zmienialiśmy klimat i otoczenie. Po kilku dniach spędzonych na wybrzeżu przenosiliśmy się do gęstego lasu. Staliśmy w środku dżungli, gdzie niemal bez przerwy padał deszcz”, opowiada „Gałus”. „Wszystko mieliśmy mokre, łącznie ze śpiworem”, wspomina „Verva”.

Ostatnim, dziewiątym etapem szkolenia było przygotowanie kursantów do roli instruktorów. „Amerykanie dużą wagę przykładają do metodyki. To jest niesamowita wartość tego kursu. Kilka lat wcześniej szkoliłem się w Gujanie Francuskiej, gdzie zadaniem instruktorów było przede wszystkim upokorzenie żołnierzy. Tu celem było nauczenie i pokazanie, jak zdobytą wiedzę należy przekazać innym”, opisuje „Gałus”. Żołnierze występowali w roli instruktorów, prowadzili zajęcia na salach wykładowych i w terenie. Każdy z uczestników kursu musiał przeprowadzić dziewięć lekcji po 25 minut. A podczas wcześniejszych faz dodatkowo prowadzić dziesięciominutowe lekcje na temat środowiska, w którym w danej chwili kursant się znajdował. „Jestem z wykształcenia nauczycielem wychowania fizycznego, mam za sobą wiele kursów, również pedagogicznych, i nigdzie nie spotkałem się z tak restrykcyjnymi zasadami, jeśli chodzi o metodykę”, przyznaje „Verva”. „Ludzie odpadali nawet w tej ostatniej fazie. Nie ma miejsca wśród instruktorów dla tego, który przeszedł kurs, ale nie potrafi zdobytej wiedzy przekazać innym”, tłumaczy.

Polak znaczy prymus

Certyfikat instruktora SERE dostała połowa kursantów, czyli o 20% więcej niż zwykle. Amerykanie nie ukrywali, że na taki wynik wpłynęła postawa i zaangażowanie Polaków. „Działali jak spoiwo. Łączyli grupę. Motywowali i wspierali. Amerykanie byli w szoku, że nasi zajęli czołowe miejsca”, opisuje chor. Świerad. „Zaznaczyli, że ludzi z takim doświadczeniem jak »Gałus« i »Verva« chcieliby mieć w gronie instruktorów”, dodaje.

Dyplomy instruktora SERE żołnierze odbierali w obecności swoich przełożonych. Obaj podkreślają, że poziom szkolenia był bardzo wysoki. „Czasami na tego typu ćwiczeniach jest tak, że jak przetrwasz pierwszy trudny etap, to potem jest już łatwiej. Tutaj nie. Poprzeczka była zawieszona wysoko aż do dnia promocji”, wspomina „Verva”. „Ten kurs nauczył mnie pokory, ale też sprawił, że poukładałem sobie w głowie sprawy związane z SERE”, przyznaje „Gałus”.

Zdobyta przez komandosów wiedza będzie wykorzystana podczas szkolenia w jednostkach, ale i kompleksowo – na poziomie całych wojsk specjalnych. W Dowództwie Komponentu Wojsk Specjalnych zostanie opracowany program szkolenia personelu narażonego na izolację. Obecnie na kursie SERE w Stanach Zjednoczonych trenuje kolejnych dwóch żołnierzy z jednostek Nil i Agat. W połowie roku zmienią ich operatorzy z Formozy.

Magdalena Kowalska-Sendek, Ewa Korsak

autor zdjęć: Arch. Gałusa





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO