Przerzut wojsk na odległość kilkuset kilometrów, przeprawy przez dwie rzeki, wreszcie wspólna operacja obronna na wschodniej flance – oto scenariusz najważniejszych od lat ćwiczeń polskiej armii. Wzięło w nich udział 20 tys. żołnierzy z dziesięciu państw NATO. – Cele udało się zrealizować – podsumowuje gen. broni Marek Sokołowski, p.o. dowódca generalny rodzajów sił zbrojnych.
Ćwiczenia „Dragon ’24” były niczym barwny i dynamiczny akt wielkiego przedstawienia. Spektaklu, jakiego Europa nie widziała od zakończenia zimnej wojny. W trwających od stycznia manewrach „Steadfast Defender” udział bierze przeszło 90 tys. żołnierzy z wszystkich bez wyjątku państw NATO, a do tego setki wozów bojowych, okrętów, samolotów. Wszystko zaczęło się od przerzutu przez Atlantyk wojsk z USA i Kanady. Potem na kontynencie ruszyła seria ćwiczeń, podczas których Sojusz Północnoatlantycki prowadzi symulację zakrojonej na dużą skalę operacji obronnej. Większość jej odsłon siłą rzeczy została ulokowana w środkowo-wschodniej Europie, „Dragon” zaś na długiej liście przedsięwzięć zajmował miejsce szczególne. Choćby dlatego, że pierwsze skrzypce grała w nim polska armia, która w założeniu stanowić ma jedno z kluczowych ogniw, jeśli chodzi o bezpieczeństwo wschodniej flanki.
Skok przez rzekę
W drogę ruszyli pod koniec lutego. Czołgi, transportery opancerzone, wyrzutnie rakiet. Słowem każdy rodzaj sprzętu, którym dysponuje 11 Lubuska Dywizja Kawalerii Pancernej. W myśl scenariusza to właśnie jej podczas „Dragona” przypadła rola głównego ćwiczącego. Na dzień dobry Czarna Dywizja miała przerzucić pododdziały z macierzystych jednostek na wschodnią flankę, a to – w uproszczeniu licząc – dystans blisko 900 km. Jakby tego było mało, już podczas transferu polscy żołnierze musieli zgrać swoje siły z sojusznikami. 10 Brygada Kawalerii Pancernej na przykład została wzmocniona pododdziałami z Francji i Niemiec, 17 Wielkopolska Brygada Zmechanizowana zaś Słoweńcami. Na wschodnią granicę, obok polskich Leopardów, ruszyły francuskie czołgi Leclerc i amerykańskie Abramsy; obok Rosomaków – transportery opancerzone Boxer z Niemiec czy Svarun ze Słowenii.
Marsz odbywał się po dwóch trasach. 10 BKPanc wyruszyła na wschód szlakiem północnym. Celem był poligon w Bemowie Piskim. Pojazdy kołowe poruszały się po publicznych drogach, czołgi zaś jeszcze w Świętoszowie wjechały na kolejowe platformy. Sam przemarsz jednak podzielony został na dwa diametralnie różniące się od siebie etapy. Pierwszy z nich zakończył się w pomorskiej miejscowości Korzeniewo, gdzie żołnierze przeprawili się przez Wisłę. Wyzwanie nie lada, zwłaszcza na przełomie zimy i wiosny, kiedy nurt jest wartki, poziom wody wysoki, szerokość rzeki sięga zaś w tym miejscu 300 m. – To jest dokładnie to, co zaplanowaliśmy dla naszych ćwiczących. Wyzwanie – podkreślił w rozmowie z dziennikarzami gen. dyw. pil. Cezary Wiśniewski, zastępca dowódcy generalnego rodzajów sił zbrojnych.
Przeprawa trwała łącznie trzy dni, a dzięki współpracy wojsk inżynieryjnych z kilku państw na drugi brzeg przerzuconych zostało blisko 3 tys. żołnierzy i tysiąc sztuk różnego typu sprzętu. –– Przeprawialiśmy około 50 pojazdów na godzinę – mówił jeszcze podczas ćwiczeń gen. bryg. Piotr Fajkowski, dowódca 11 Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej. – Tym razem korzystaliśmy z promów, a nie z mostów. Te drugie są wydajniejsze, ale łatwiejsze do wykrycia i zniszczenia – dodał.
Kiedy żołnierze 10 BKPanc pokonywali Wisłę, pododdziały 17 Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej wespół z pododdziałem 74 Pułku Piechoty ze słoweńskiego Mariboru mierzyli się z wezbranymi wodami Sanu. Wcześniej przebyli kilkaset kilometrów z Międzyrzecza na poligon w Nowej Dębie. Do tego przedsięwzięcia, jak podkreśla dowódca 17 BZ, gen. bryg. Sławomir Kocanowski, przygotowywali się co najmniej przez kilka długich tygodni. – Trzeba było m.in. przeprowadzić kompleksową obsługę i sprawdzić sprzęt. W połowie lutego, czyli dwa tygodnie przed rozpoczęciem manewrów, moi żołnierze trenowali też pokonywanie przeprawy wodnej, testując szczelność pojazdów w jeziorze Buszno koło Trzemeszna Lubuskiego. Testy w wodzie przeszły tam ważące niemal 23 t KTO Rosomak – wylicza oficer. Potem prawie 200 pojazdów i blisko 700 żołnierzy ruszyło ku wschodniej granicy. Pojazdy poruszały się trasą południową, korzystając z dróg krajowych, ekspresowych i autostrad.
W Nowej Dębie żołnierze prowadzili kierowanie ogniem kompanii zarówno w dzień, jak i w nocy. Używali przy tym amunicji bojowej. – Za pomocą różnych typów uzbrojenia musieliśmy zniszczyć cele umieszczone na różnych odległościach – tłumaczy por. Jakub Wieland, dowódca 4 kompanii 1 Batalionu Piechoty Zmotoryzowanej. Ogień otworzyły wówczas m.in. wozy Rosomak, moździerze samobieżne Rak czy wyrzutnie Langusta. Ale to była dopiero przygrywka do wydarzeń, które miały miejsce kilka dni później. Po krótkim przystanku w Nowej Dębie kolumna przejechała przez zbudowany na Sanie most pontonowy i wzdłuż wschodniej granicy ruszyła na północ. Poligon był już niemalże na wyciągnięcie ręki. Tymczasem dla wojsk, które poruszały się trasą północną, właśnie rozpoczynała się najtrudniejsza część marszu.
Długa droga przez las
Szutrowe i leśne drogi, z rzadka tylko przechodzące w wąskie asfaltowe szosy. Błoto, koleiny i wyrwy, kanały i rzeczki, które niekiedy trzeba było pokonywać w bród, a wszystkiego ponad 300 km. Oto trasa królewiecka wiodąca z okolic Kwidzyna do Orzysza. Wytyczenie jej zajęło kilka miesięcy i wymagało ścisłej współpracy wojska oraz wielu instytucji cywilnych. – Przygotowania rozpoczęliśmy w czerwcu 2023 roku – przyznaje Adam Pietrzak, rzecznik Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Olsztynie. – Pracy było sporo, bo odcinek biegnący przez nasz teren liczy około 200 km i zahacza o kilka nadleśnictw. Musieliśmy na przykład usunąć stosy drewna zalegające na trasie przejazdu, odpowiednio zgrać terminy wycinek, a nawet wyciąć pojedyncze drzewa. Do tego doszło jeszcze wyznaczenie miejsc postojowych dla pojazdów – wylicza Pietrzak. Dla zaangażowanych w prace leśników było to nowe doświadczenie. Dla sporej części żołnierzy także. – W poprzednich latach wspólnie z moimi podwładnymi miałem co prawda okazję przejechać drogą Hannibala, która łączy Świętoszów z Drawskiem Pomorskim, ale teraz po pierwsze operowaliśmy w zupełnie innej części Polski, po drugie – w znacznie większym ugrupowaniu – przyznaje ppłk Michał Fabiszewski, dowódca 1 Batalionu Czołgów z 10 BKPanc.
Drogę królewiecką łącznie przemierzało ponad 70 pojazdów. W skład kolumny wchodziły polskie Leopardy i K2, francuskie Leclerki, amerykańskie Abramsy i bojowe wozy piechoty M2 Bradley. Do tego dochodziły jeszcze pojazdy ewakuacyjne. – Przejazd trwał łącznie cztery dni. Po wąskich, nierzadko podmokłych drogach czołgi poruszały się z prędkością 20–30 km na godzinę. Kierowcy przez długie godziny musieli zachować koncentrację, ale jeszcze większy ciężar spoczywał na logistykach – przyznaje ppłk Fabiszewski. Każdego wieczoru kolumna zatrzymywała się we wskazanych wcześniej miejscowościach. Tam pojazdy były tankowane, a mechanicy w razie potrzeby usuwali drobne usterki. Potem wozy odstawiano na odpowiednio zamaskowane miejsce postojowe, sami zaś żołnierze po wystawieniu straży udawali się na nocleg do szkoły bądź wiejskiej świetlicy.
Sporym wyzwaniem było też odpowiednie rozrysowanie samej trasy. Musiała ona na przykład omijać mosty o niedostatecznie dużej nośności. Zadanie niełatwe, tym bardziej że najlżejszy z czołgów w kolumnie ważył 55 t. – Dwukrotnie na trasie pojazdy musiały pokonać cieki wodne, brodząc – wspomina dowódca 1 Batalionu Czołgów. Żołnierze przemierzający drogę królewiecką musieli wreszcie ściśle współpracować ze specjalistami z 5 kompanii regulacji ruchu, którzy pilnowali, by przejazd kolumny przez skrzyżowania z trasami krajowymi czy wojewódzkimi przebiegał bezkolizyjnie. I to wszystko udało się zrealizować. – Oczywiście nie obeszło się bez drobnych komplikacji, ale przy takim przedsięwzięciu to normalne – przekonuje ppłk Fabiszewski. Francuzi na przykład zmuszeni byli przez kilkadziesiąt kilometrów holować jeden ze swoich Leclerków. Szczęśliwie dotarli jednak do Bemowa Piskiego. Tam usterkę udało się usunąć, czołg zaś wrócił do działań.
NATO w pakiecie
I właśnie w Bemowie Piskim rozegrany został czwarty etap ćwiczeń, który zarazem był jego punktem kulminacyjnym. To tam żołnierze z dziesięciu państw NATO przeprowadzili symulowaną operację obronną. W myśl scenariusza pododdziały Sojuszu Północnoatlantyckiego musiały zatrzymać nacierającego przeciwnika, a następnie odepchnąć go od swoich pozycji. Na poligonie współdziałały wojska pancerne, zmechanizowane, artyleria i przeciwlotnicy, którzy mogli liczyć na wsparcie lotnictwa. Żołnierze realizowali m.in. strzelania dzienne i nocne. – Ogień otworzyły cztery typy czołgów, należące do różnych państw: leopardy z Polski i Hiszpanii, polskie i amerykańskie Abramsy, nasze K2. Wszystko to wymagało ścisłej koordynacji i zgrania – wyjaśnia płk Marcin Jarek, szef oddziału ćwiczeń w Inspektoracie Wojsk Lądowych Dowództwa Generalnego Rodzajów Sił Zbrojnych. Zadanie trudne, tym bardziej że polskie załogi Abramsów i K2 na tak dużych ćwiczeniach debiutowały. Jak jednak podkreśla płk Jarek, spisały się dobrze, i to zarówno podczas przejazdu drogą królewiecką, jak i późniejszych zajęć na poligonie.
Jeszcze w Bemowie Piskim gen. bryg. Piotr Fajkowski podkreślał, że największym wyzwaniem dla niego jest zgranie systemów łączności. – Wszystkie trzeba zintegrować w jedną sieć. Dzięki temu, podnosząc słuchawkę, mogę wydać rozkaz wszystkim podwładnym, bez względu na to, jakimi radiostacjami czy systemami komputerowymi się posługują – mówił. Komunikacja była kluczowa także na niższych poziomach. – Procedury upraszczaliśmy do maksimum. Pilnowaliśmy, by komendy po angielsku wydawać zwięźle, używając możliwie prostego języka, by uniknąć wszelkich nieporozumień. Poszczególne zadania rozbijaliśmy też na czytelne etapy – zaznacza ppłk Fabiszewski. A jako przykład podaje współdziałanie swojego batalionu z francuską kompanią piechoty zmotoryzowanej. – Najpierw stanowiska zajmowały Leopardy. Dopiero kiedy to się stało, na pozycje wjeżdżali Francuzi – tłumaczy oficer.
Ostatecznie wynikające ze scenariusza założenia udało się zrealizować. – Dla nas taką wisienką na torcie był udział w badaniu zleconym przez Dowództwo Generalne. Załoga jednego z naszych Leopardów oddała celny strzał na odległość 4100 m, ustanawiając tym samym rekord Polski. Oczywiście nie o rekordy tutaj chodzi. Ważniejsze jest potwierdzenie możliwości sprzętu i umiejętności żołnierzy. Niemniej osiągnięcie cieszy. Samą tarczę zabraliśmy na pamiątkę do Świętoszowa – przyznaje ppłk Fabiszewski.
Wyciągamy wnioski
Tymczasem płk Jarek nie ma wątpliwości, że, jak pokazał „Dragon”, stopień interoperacyjności wojsk Sojuszu jest wysoki. – Działania obronne możemy prowadzić bez długotrwałych przygotowań – podkreśla. W podobnym tonie wypowiadał się goszczący na ćwiczeniach gen. bryg. Gunnar Brügner z Naczelnego Dowództwa Sił Sojuszniczych NATO w Europie. „Dragona” osadził przy tym w szerszym kontekście. – Do ćwiczeń „Steadfast Defender” przygotowywaliśmy się od trzech lat. Kiedy dwa lata temu wybuchła pełnoskalowa wojna w Ukrainie, upewniliśmy się tylko, że zmierzamy we właściwym kierunku – powiedział. I choć, jak dodał, scenariusz manewrów nie odwzorowuje w prosty sposób tego, z czym mierzy się ukraińska armia, NATO bacznie śledzi sytuację w Ukrainie. – Wniosek jest taki, że jesteśmy gotowi i każdego dnia adaptujemy się do zmieniającej się sytuacji – zaznaczył gen. Brügner.
– Muszę przyznać, że „Dragon ‘24” spędzał mi sen z powiek – podsumowuje z kolei gen. broni Marek Sokołowski, czasowo pełniący obowiązki dowódcy generalnego rodzajów sił zbrojnych. Mimo wiary w podkomendnych dostrzegałem jego rozmach i zagrożenia z tym związane. Ilość zaangażowanych sił, różnorodność sprzętu, międzynarodowe środowisko – wszystko to sprawiało, że ćwiczenia były dużym wyzwaniem logistyczno-organizacyjnym. Tym bardziej jestem szczęśliwy i dumny, że sprostaliśmy zadaniu i wykonaliśmy kawał dobrej roboty. Cele udało się zrealizować – podkreśla generał.
Najpoważniejszy w tym roku test już za polską armią. W ramach „Steadfast Defender ‘24” odbyło się już także kilka innych ćwiczeń, jak choćby „Trojan Footprint” w Rumunii, Grecji i Gruzji, „Crystal Arrow” na Łotwie czy „Nordic Response” w Norwegii. Ale wiele jeszcze przed nami. Niebawem w Szwecji powinny rozpocząć się ćwiczenia „Immediate Response”, w Estonii – „Spring Storm”, w państwach bałtyckich zaś i ponownie w Polsce – „Swift Response”.
autor zdjęć: Monika Dwulatek, Krzysztof Gumul, Leszek Kujawski, Michał Wajnchold
komentarze