Brytyjska armia znalazła się w odwrocie. Niemcy w błyskawicznym tempie wypchnęli ją z Francji, z rozpędu zajmując należące do Korony Wyspy Normandzkie na kanale La Manche. Churchill potrzebował sukcesu, który podniósłby morale jego wojsk i społeczeństwa. Nakazał przygotowanie operacji, która dała początek elitarnym oddziałom Commando.
Operacja Claymore (4 marca 1941) - rajd na norweskie wyspy Lofoty. Brytyjscy komandosi przyglądają się płonącym zbiornikom z rybim tłuszczem. Fot. Wikipedia
Wyruszyli pod osłoną nocy z 24 na 25 czerwca 1940 roku. Cztery szybkie łodzie, a w nich 115 ochotników z 11 Niezależnej Kompanii pod dowództwem mjr. Ronniego Toda. Mieli wpaść na dopiero co opanowane przez Niemców wybrzeże Francji, przeprowadzić rozpoznanie, wziąć jeńców, a co ważniejsze, napędzić nazistom strachu, pokazać, że Brytyjczycy, choć liżą rany po przegranej we Francji i ewakuacji z plaż Dunkierki, nie poddali się. Mało tego – potrafią dotkliwie ukąsić.
Skok przez kanał
Gdzieś na wysokości Boulogne łodzie się rozdzieliły. Pierwsza grupa wylądowała na plaży w Hardelot, weszła kilkaset metrów w głąb lądu, jednak wbrew oczekiwaniom, na Niemców się nie natknęła. Druga wręcz przeciwnie. W okolicach Berck wpadła na kotwicowisko hydroplanów i posterunki tak silne, że skromny oddział nie dałby im rady. Brytyjczycy postanowili się wycofać. Trzeci zespół zamierzał uderzyć na jeden z budynków w Le Touquet. Według ustaleń wywiadu mieściły się w nim koszary Wehrmachtu. Szybko okazało się, że budynek jest pusty. Kiedy żołnierze wracali na plażę, wpadli na niemiecki patrol. Nie zostali jednak zdemaskowani. Niezauważeni podeszli do dwójki Niemców i zasztyletowali ich bagnetami. Ciała wzięli ze sobą. Mieli zamiar przeciągnąć je za motorówką do Wielkiej Brytanii. Po drodze jednak linki mocujące puściły i zwłoki poszły na dno kanału La Manche. Czwarta łódź dobiła do brzegu w Stella-Plage, gdzie Brytyjczycy niemal natychmiast natknęli się na Niemców. Tym razem lądowania nie udało się zachować w tajemnicy. Wywiązała się strzelanina. Ludzie Toda, widząc, że na plażę ściągają kolejni niemieccy żołnierze, zepchnęli łódź na wodę i ruszyli na pełne morze. Już podczas odwrotu jedna z kul dosięgła dowódcę ekspedycji. Na szczęście dla majora, przeszła milimetry od jego głowy, raniąc go w ucho. Zanim jeszcze kolejny dzień wstał na dobre, łodzie były już w Wielkiej Brytanii.
Z wojskowego punktu widzenia ekspedycja skończyła się fiaskiem. Nie przeszkodziło to jednak brytyjskiemu Ministerstwu Informacji wydać entuzjastyczny komunikat: „Specjalne oddziały naszej armii, przy współpracy z RAF, przeprowadziły udane rozpoznanie linii brzegowej wroga. Lądowały w wielu punktach i nawiązały kontakt z wojskami niemieckimi. Zadały straty nieprzyjacielowi, same ich nie ponosząc. Uzyskały przy tym wiele cennych informacji”. Churchill docenił efekt propagandowy, w samym pomyśle zaś dostrzegł spory potencjał. Wkrótce nakazał tworzyć kolejne specoddziały. Brytyjczycy zaczęli je określać jako Commando – od burskich bojówek zadających im dotkliwe straty podczas wojny w południowej Afryce.
Hitler był wściekły, a spuszczone ze smyczy gazety w Niemczech zaczęły się rozpisywać o bezwzględnych mordercach, którzy podrzynają gardła, przedkładając zabijanie na miejscu niż branie do niewoli.
Czas spadochroniarzy
– Oddziały do zadań specjalnych istniały w armiach praktycznie od zawsze. Wystarczy wspomnieć polskich Lisowczyków, którzy w XVII stuleciu zajęli Kreml – mówi Piotr Wybraniec, dyrektor Muzeum Spadochroniarstwa i Wojsk Specjalnych w Bielsku-Białej. Wiek XX przyniósł tutaj istotny przełom. Pojawiło się lotnictwo, a w ślad za nim spadochroniarstwo. Specjalnie przeszkolonych żołnierzy można było stosunkowo łatwo przerzucić na wybrane terytorium, choćby za linię wroga, i powierzyć im misje wykraczające poza wojskową rutynę. W poszczególnych państwach zaczęły powstawać formacje powietrznodesantowe. Celował w tym ZSRR, który w połowie lat 30. przeprowadził manewry z udziałem 1200 spadochroniarzy. W tym samym czasie Hermann Göring tworzył policyjną specgrupę, która miała desantować się w miejscach komunistycznych zgromadzeń i je rozbijać. Wkrótce została ona włączona od Luftwaffe, a jeszcze przed wybuchem wojny Niemcy dorobili się jednostki spadochronowej z prawdziwego zdarzenia. Na czele 7 Dywizji Lotniczej stanął gen. Kurt Student.
Stąd był już tylko krok do tworzenia wojsk specjalnych w dzisiejszym rozumieniu tego terminu. Pracowali nad tym chociażby Polacy. Wiosną 1939 roku w Oddziale II Sztabu Głównego Wojska Polskiego narodził się pomysł powołania grup dywersyjno-rozpoznawczych, które miałyby zostać przerzucone do Prus Wschodnich. Dowództwo armii zakładało, że zajmą się one sabotażem, niszczeniem ważnej dla armii infrastruktury, a nawet likwidacją partyjnych dostojników i wojskowych dowódców. – Członkowie oddziałów szkolili się w Bydgoszczy, gdzie powstał ośrodek spadochronowy. Grupy nigdy jednak nie zostały wykorzystane w zgodzie z własnym przeznaczeniem. Samoloty, z których mieli się desantować, Niemcy zdołali zniszczyć w pierwszych godzinach wojny, kiedy stały jeszcze na lotnisku w Małaszewiczach – mówi Wybraniec.
W kolejnych miesiącach i latach oddziały specjalne miały jednak odegrać niebagatelną rolę. Przy okazji operacji „Collar” po raz pierwszy w odniesieniu do ich członków pojawił się też używany do dziś termin „komandosi”.
Klapa na Guernsey
Po wypadzie przez kanał La Manche Brytyjczycy postanowili iść za ciosem. Już w połowie lipca zdecydowali że wyślą komandosów na wyspę Guernsey. Wchodziła ona w skład Wysp Normandzkich – jedynego terytorium Korony, które dostało się pod niemiecką okupację. W ramach operacji „Ambassador” Brytyjczycy zamierzali zająć i zniszczyć wojskowe lotnisko, a także zabić tak wielu Niemców, jak to tylko będzie możliwe. Jednak – delikatnie mówiąc – nie wszystko poszło po ich myśli. Część łodzi rozbiła się o skały, nieprzyjaciela zaś nie było na wskazanych wcześniej pozycjach. „Wypad na Guernsey był, ogólnie rzecz biorąc, żałosną kompromitacją i ośmieszającą klapą – wspominał po latach gen. John Durnford-Slater, który jeszcze jako podpułkownik dowodził 3 Commando. – Nie wzięliśmy żadnych jeńców, nie spowodowaliśmy większych zniszczeń. Nie zabiliśmy, ani nawet nie zraniliśmy żadnego Niemca (…) Jedno, czego dokonaliśmy, to przecięcie trzech kabli telegraficznych, których nikt nie pilnował. Nastolatek z siekierą mógł tego dokonać bez angażowania dwóch elitarnych jednostek szturmowych i połowy Royal Navy”. Tym razem pochwał od Churchilla nie było. Brytyjski premier mówił o „głupim niepowodzeniu”, operacje specjalne zaś zostały wstrzymane na blisko rok. W tym czasie komandosi intensywnie się szkolili. Gen. Durnford-Slater: „Wypożyczyliśmy kilka łodzi wiosłowych z marynarki i dwa spore motorowe statki wycieczkowe, „Sweet Marie” i „Sweet Content”, wożące przed wojną turystów po cieśninie Plymouth. Przy użyciu tej flotylli prowadziliśmy codziennie ćwiczebne desanty w różnych punktach wybrzeża, po rejsach po 20 mil morskich (…). Do połowy sierpnia staliśmy się ekspertami w prowadzeniu tego typu desantów, po których zwykle staczaliśmy bitwę z resztą Commnado i ewakuowaliśmy się pod ogniem prowadzonym z brzegu”.
Wkrótce metody szkoleniowe zostały ujednolicone. Do jednostek specjalnych byli przyjmowani ochotnicy. Komandosi cieszyli się nieco większą swobodą niż pozostali żołnierze brytyjskiej armii. Mogli na przykład wynajmować mieszkania poza koszarami, musieli jednak bezwzględnie pamiętać o kilku zasadach. Płk Dudley Clarke podkreślał, że komandos powinien być gentelmanem, przede wszystkim w stosunku do ludności cywilnych, powinien też dbać o czystość, prawdomówność i wykazywać się koleżeństwem wobec innych członków formacji. Za najmniejsze odstępstwo od tych reguł groziło usunięcie ze służby. Do tego dochodziły pomysłowość, odwaga, skromność oraz dyskrecja. „Zawsze żywiłem awersję do gadułów, a zwłaszcza do typu „erotomanów-gawędziarzy”, przechwalających się nieustannie – pisał gen. Durnford-Slater. – Niejednego chłopa na schwał, sportowca startującego w każdej możliwej dyscyplinie, obwieszonego medalami i dyplomami, musiałem odesłać do jednostki. I nigdy nie przyjmowałem do swojego wojska kryminalistów. Z pewnością większość tych herosów ciemnych uliczek stchórzyłaby na polu bitwy”. Oczywiście przymioty charakteru to nie wszystko. Kandydaci do służby musieli przejść wyczerpujące szkolenie, które obejmowało między innymi długotrwałe marsze z pełnym obciążeniem, walkę wręcz, wspinaczkę, posługiwanie się materiałami wybuchowymi czy prowadzenie samochodów, motocykli i łodzi motorowych. Niebawem komandosi dorobili się profesjonalnego ośrodka treningowego, którego centrala mieściła się w szkockim zamku Achnacarry.
W tym czasie brytyjscy „specjalsi” mieli już za sobą pierwsze w pełni udane operacje.
Sz.P. Hitler
Przełomem okazała się operacja „Claymore”, czyli przeprowadzony w początkach marca 1941 roku rajd na Lofoty – okupowany przez Niemców archipelag norweski, który znajdował się za kręgiem polarnym, około 850 mil morskich od bazy Scapa Flow. – Plan polegał na przeprowadzeniu jednoczesnego ataku na kluczowe porty lofockie: Stamsund, Henningsvaer, Brettesnes i stolicę archipelagu, Svolvaer. Na wyspach tych koncentrowało się pięćdziesiąt procent norweskiej produkcji tranu i oleju rybnego, będących głównym źródłem gliceryny niezbędnej do produkcji materiałów wybuchowych oraz witamin A i B, używanych przez niemiecką armię. Poza tymi produktami Niemcy importowali z Lofotów wielkie ilości solonej, suszonej, mrożonej i świeżej ryby – wspominał gen. Durnford-Slater. 500 komandosów wyruszyło na akcję na pokładzie dwóch okrętów desantowych, w asyście pięciu niszczycieli. Na miejscu zajęli wszystkie porty, zniszczyli wyposażenie miejscowych przetwórni, zbiorniki z tłuszczem rybnym i benzyną, zatopili kilka statków handlowych, zdobyli mapy i księgi szyfrów Enigmy, wzięli do niewoli ponad 200 niemieckich żołnierzy i 60 norweskich kolaborantów, ponosząc przy tym minimalne straty – ranny został jeden członek „Commando”. Brytyjczycy pozostawili po sobie też inny, symboliczny ślad. Jeden z oddziałów miał zająć pocztę i odciąć linię telegraficzną. Dowodził nim ppor. R.L.J. Wilson. Zanim jednak przerwał połączenie miasteczka ze światem, wysłał depeszę na adres: „Sz.P. A. Hitler, Berlin, Niemcy”. Gen. Durnford-Slater wspomina, że jej treść brzmiała następująco: „W jednej ze swoich ostatnich mów posunął się pan do stwierdzenia, że niemieckie wojska będą czekały na Anglików, gdziekolwiek wylądują STOP. Jesteśmy tu i czekamy. A gdzie są pańskie wojska? Wills ppor.”.
W kolejnych latach brytyjscy komandosi przeprowadzili dziesiątki mniej lub bardziej spektakularnych akcji. Wyprawiali się do Norwegii, napsuli krwi Włochom w Etiopii i Erytrei, przygotowywali grunt pod aliancką operację „Torch”, czyli lądowanie w północnej Afryce, wzięli też udział w desancie na plaże Normandii. W wielu operacjach towarzyszyli im Amerykanie, którzy, wzorując się na brytyjskich jednostkach specjalnych, utworzyli własne nazwane „Rangers”. Swoich komandosów mieli też między innymi Australijczycy oraz Polacy. We wrześniu 1942 roku powstała 1 Samodzielna Kompania Commando pod dowództwem kpt. Władysława Smrokowskiego. Licząca 90 żołnierzy jednostka wzięła udział w walkach na Półwyspie Apenińskim.
Jednostek specjalnych podczas wojny używała też druga strona. Bodaj najbardziej skomplikowane operacje przeprowadzali spadochroniarze Sturmbannfȕhrera Otto Skorzenego. Wsławili się między innymi uwolnieniem Benito Mussoliniego, który po dymisji z urzędu był więziony w hotelu na górze Gran Sasso, uprowadzili też syna węgierskiego regenta Miklosa Horthy’ego.
Po zakończeniu wojny spora część jednostek została rozwiązana, ale wiele przetrwało. Ich bezpośredni spadkobiercy są aktywni po dziś dzień. Obecnie trudno sobie wyobrazić nowoczesną armię bez sprawnych, dobrze wyszkolonych wojsk specjalnych.
Korzystałem z książek: Johna Dunforda-Slatera, Komandosi. Wspomnienia dowódcy jednostki specjalnej 1940–1945, Warszawa 2002, Peter Haining, Where the eagle landed: the mistery of the German Invasion of Britain 1940, London 2007 oraz Piotra Korczyńskiego, Elitarne oddziały specjalne Wojska Polskiego 1939–1945, Kraków 2013
autor zdjęć: Wikipedia
komentarze