Stuletni dziś Henryk Prajs jako młody chłopak wstąpił do 3 Pułku Szwoleżerów Mazowieckich. Walczył w kampanii wrześniowej, zakończył ją pod Kockiem jako żołnierz gen. Kleeberga. Gdy likwidowano żydowskie getto w Górze Kalwarii, uciekł. Przeżył, bo pomogło mu wielu ludzi. Nie wyemigrował, bo jak mawia: „Mój dom był żydowski, ale patriotyzm polski był na pierwszym miejscu”.
Przed wojną Góra Kalwaria za sprawą mieszkających w niej cadyków była jednym z ważniejszych centrów chasydyzmu nie tylko w Polsce. Ściągały do niej pielgrzymki z całego świata. Jak Pan wspomina swoje dzieciństwo w tak wyjątkowym mieście i relacje z rówieśnikami?
Henryk Prajs: Mówiąc obiektywnie i jako patriota polski, Góra Kalwaria dzięki cadykowi była wyróżniona spośród innych małych miasteczek w Polsce. Cadyk, który rzeczywiście był słynny na całym świecie, miał też wielki autorytet – nie tylko religijny. Sam prymas Polski August Hlond go odwiedził.
Góra Kalwaria miała też przed wojną mądrego włodarza, burmistrza, nazywał się Dziejko. On potrafił utrzymać zgodę między wszystkimi mieszkańcami naszego miasta. Mój dziadek Izrael Messing był radnym w Górze Kalwarii, a po nim jego syn – Salomon pełnił tę funkcję do 1939 r. Przyjaźnił się on bardzo z komendantem miejscowej policji – Janem Janicą, także nieprzeciętnym człowiekiem.
W dzieciństwie miałem wielu kolegów zarówno żydowskich, jak i polskich. Pamiętam, jak wszyscy na naszym podwórku bawiliśmy się w wojsko, razem też chodziliśmy do szkoły, a z niektórymi poszedłem później do prawdziwego wojska. Tutaj muszę Panu opowiedzieć coś bardzo ważnego już z czasu służby wojskowej. Mianowicie o moim spotkaniu z gen. Franciszkiem Kleebergiem. W czasie jednej z jego inspekcji w naszym pułku zapytał mnie, dlaczego ja tak chwalę wojsko. A ja odpowiedziałem: „Panie Generale, bo tak mnie wychowano, bo ja pochodzę z patriotycznej rodziny. To była biedna rodzina, Panie Generale, ale patriotyczna. Mój dziadek, Izrael Messing, w 1918 r. rozbrajał w Górze Kalwarii Niemców razem z Szymonem Adamcem, który był głównym dyrektorem wszystkich szkół, jakie były na terenie naszego rejonu”. I ta odpowiedź generałowi tak się spodobała, że mnie zapamiętał. Kiedy żegnał nas pod Kockiem, to zapytał o mnie: „Czy jest tutaj kapral Prajs z 3 Pułku Szwoleżerów?”. Generała wspominam bardzo dobrze. To był bardzo sympatyczny, a przy tym skromny człowiek.
Kiedy miał Pan 13 lat, wstąpił Pan do Poalej Syjon – Prawica. Można stwierdzić, że bardzo wcześnie określił Pan swoją przynależność ideową. Co zdecydowało, że został Pan syjonistą?
Jako świadomy dzieciak i jako patriota zawsze czułem się trochę pokrzywdzony. Myślałem sobie: „Przecież Żydzi to nie jest głupi naród; dlaczego nie możemy mieć swojego państwa?”. I wstąpiłem najpierw do skautów zrzeszających młodzież do 16. roku życia. Następnie przeszedłem do starszej grupy o nazwie Fraj – Wolność. Później w wojsku na ten temat bardzo mało mówiłem. W Wojsku Polskim służyli wtedy żołnierze kilku narodowości. Prócz Polaków mieliśmy Białorusinów oraz Niemców, którzy byli wtedy w Wojsku Polskim bardzo wyróżniani, kadra się z nimi wyraźnie liczyła, a także Żydów, Ukraińców i nawet Rosjan. Nie uważam tego za słabość lub że to było złe. Wszyscy uważaliśmy się za pełnowartościowych żołnierzy polskich. Miałem w swym szwadronie najwięcej kolegów Białorusinów, więcej nawet niż Polaków. W wojsku byłem lubiany, bo chciałem być lubiany. Do tego świadomie dążyłem. Często w niedzielę po wizycie w bożnicy szedłem z kolegami do kościoła. Warto podkreślić, że w ówczesnym wojsku zwracano uwagę na niuanse religijne. Ja, na przykład, jako Żyd, nie musiałem jeść obiadów, w zamian otrzymywałem diety. Śniadanie i kolacje, czyli kawę i chleb, jadłem z innymi, a na obiady wychodziłem do miasta. Miałem godzinę na to, żeby zjeść i wrócić z powrotem na ćwiczenia. Udało mi się też skończyć bez problemu szkołę podoficerską i zostać kapralem.
W 1937 r. rozpoczął Pan służbę w 3 Pułku Szwoleżerów Mazowieckich im. Pułkownika Jana Hipolita Kozietulskiego należącym do Suwalskiej Brygady Kawalerii. Podkreśla Pan, że dwa lata spędzone w Wojsku Polskim należą do najlepszych w życiu. Dlaczego Pan tak uważa?
Tak – i zdania nie zmienię. Jak mówiłem wcześniej, pochodziłem z biednego domu. Ojca zabili mi bandyci, kiedy miałem dwa lata. Matka była krawcową, z rodzeństwem miała nas trójkę dzieci. Jak mogła, tak starała się, żeby zapewnić nam wykształcenie. Jak ktoś przed wojną skończył siedem klas szkoły powszechnej, to był gieroj. Ja przed wojskiem miałem dobre wychowanie w domu. Pomimo że dom był żydowski, koszerne jedzenie itp., ale patriotyzm polski był na pierwszym miejscu. Zawsze mój dziadek Izrael Messing podobnie jak mama i cała nasza rodzina, która notabene mieszkała blisko nas, podkreślała swoje przywiązanie do Polski. W czasie wspólnych obiadów słyszałem napomnienie: „Pamiętaj jedno, żebyś nie należał do tych komunistów, abyś tylko nie miał z nimi nic wspólnego”. Zresztą, Żydzi w Górze Kalwarii, ci wierzący, a nawet niewierzący, byli bardzo mało podatni na komunistyczną propagandę. Pod tym względem też współpracowali z policją. Pamiętam sprawę Mendla Cykerta, albo Cukerta, który po wskazaniu policji komunistów z Góry Kalwarii musiał uciekać z miasta przed ich zemstą, bo chcieli go zabić.
A po przyjściu do wojska nie miał Pan żadnych obaw związanych ze swym pochodzeniem?
Muszę przyznać, że w pierwszych chwilach w wojsku miałem obawy. Oczywiście wiedziałem już wtedy, co oznacza antysemityzm. Wtedy też zmieniłem imiona z Abram Chaim na Henryk. Bezsprzecznie miałem obawy, musiałem poznać ludzi. Wówczas miałem 21 lat i byłem już ukierunkowany politycznie. Jak większość Żydów w Polsce bardzo ceniłem i lubiłem marszałka Józefa Piłsudskiego. Póki żył, do 1935 r., antysemityzm w Polsce był bardzo ograniczony. Niestety, po 1935 r. zmieniło się na gorsze pod tym względem. Edward Śmigły-Rydz nie miał ani tego autorytetu, ani tej siły, by zahamować na przykład poczynania Falangi.
A jak Pan wspomina kadrę swego pułku?
Byłem „pistoletem”, jak to się mówi w wojsku. Nigdy nie mogli i nie zarzucali mi niczego złego, wręcz przeciwnie. Kiedy wizytował nasz 4 szwadron gen. Juliusz Rómmel w czasie pierwszego roku mojej służby, to zdziwił się, kiedy ja, młody żołnierz, bezbłędnie mu się zameldowałem: „Panie Generale, szwoleżer Henryk Prajs zgłosił się na rozkaz!”. Był wyraźnie zdziwiony, że tak młody chłopak, pewnym głosem mu się melduje. Byłem wtedy w wojsku trzy-cztery miesiące, ale już po przysiędze. Podał mi rękę i wyraźnie zadowolony zakomenderował: „Możecie odejść”.
Po nocy z 2 na 3 września 1939 r. należał Pan do tych nielicznych żołnierzy polskich, którzy mogli poszczycić się wypadem na terytorium wroga – do Prus Wschodnich. Jak Pan zapamiętał tę akcję?
Do tej akcji wyznaczono mnie ze względu na znajomość języka niemieckiego. W wojsku wielu żołnierzy było wtedy analfabetami, jeśli w plutonie znalazło się trzech-czterech po kilku klasach szkoły powszechnej, to już było bardzo dobrze. Z rozkazu dowództwa szwadronu szkoliłem młodych żołnierzy, by chociaż umieli rozpoznawać stopnie wojskowe, by wiedzieli, komu mają zasalutować.
Po mobilizacji w 1939 r. dołączono do nas wielu rezerwistów. Między nimi był wachm. pchor. rez. Erazm Głuski, który objął dowództwo 3 plutonu naszego 4 szwadronu. Nazywaliśmy go „Razik”. On zauważył, że wyróżniam się wśród innych żołnierzy. Byłem przystojnym chłopakiem, a i mundur tak sobie sam przerobiłem, że wyglądał na mnie dobrze. A jak jeszcze dowiedział się, że znam niemiecki, to trzymał mnie już przy sobie, bo sam wtedy uczył się tego języka. I kiedy zorganizowano ten wypad 2 i 4 szwadronu do Prus, przekazał mnie do dyspozycji dowódcy 2 szwadronu rtm. Jana Chludzińskiego jako tłumacza. Chludziński nie znał niemieckiego, więc idąc w forpoczcie często brał mnie za rękę jak dziecko i mówił: „Tłumacz!”. Tak też było w czasie tego wypadu na wieś Reuss (obecnie Ciemochy).
W czasie tego wypadu jedyną ofiarą śmiertelną po stronie szwoleżerów był Pański kolega.
Tak, to był kolega z mojego plutonu, Wacek Błuszko, biedny dzieciak, półsierota wychowana w sierocińcu. Ale on był bardzo odważny. Mówili mu: „Wacek, uważaj, padnij!”, a on „Nie” i dostał śmiertelny postrzał. Akcja wyglądała tak, że nocą pozostawiwszy konie po polskiej stronie, spieszeni zaskoczyliśmy niemiecką strażnicę. Na rozkaz dowódcy uspokoiłem przerażonych strażników, a żołnierze zrzucili ze strażnicy niemieckie tablice informacyjne i godło. Po dojściu do Reuss, czyli ok. 7 km od naszej granicy, okazało się, że we wsi jest kantyna wojskowa. Nasz atak zaskoczył kompletnie zgromadzonych tam Niemców. Rozkaz do ataku dał nam nie rtm. Chludziński, ale właśnie wspomniany pchor. Głuski. Pamiętam, był z nami jeden starszy szwoleżer z 3 szwadronu, do dziś nie wiem, jak on znalazł się między nami; bardzo silny chłop. On chwycił granat i przez okno rzucił go między biesiadujących żołnierzy niemieckich. Panika wybuchła straszna, a my wzięliśmy wtedy do niewoli dwóch Niemców – feldfebla, kawał chłopa, i szeregowca. Szkoda tylko, że Wacek zginął… Z jeszcze jednym żołnierzem dostałem rozkaz od rotmistrza, by ich pilnować. Ci Niemcy byli z nami prawie do końca, można powiedzieć, że się nawet zakolegowaliśmy. Wolność darował im nasz dowódca pułku płk Edward Milewski, ale oni… nie chcieli odejść.
Później dzielił Pan los swego pułku, który otrzymał rozkaz przedzierania się na południe, na ratunek Warszawie. Kolejna znacząca noc na Pańskim szlaku bojowym to ta z 12 na 13 września, kiedy doszło do boju z niemieckimi pancerniakami pod Olszewem. Czy odpieraliście w tej potyczce ataki niemieckich wozów pancernych?
Nie. Pod Olszewem był bój spotkaniowy i nocny; wtedy w nocy czołgi nie walczyły, ale sama walka była zażarta. Szliśmy tam na bagnety. Pamiętam, że kiedy dotarliśmy do Olszewa, to rtm. Chludziński nawet nie dawał nam znaków, tylko wziął ode mnie bagnet i tym bagnetem zlikwidował jednego z wartowników niemieckiej czujki. Drugi wartownik musiał jednak usłyszeć charczenie konającego kolegi i wystrzelił. Tak zaczęła się ta bitwa. Niemcy na nas uderzyli, odparliśmy ich i ruszyliśmy do kontrataku. Ranny został wtedy między innymi dowódca pułku płk Milewski, a zginął mój wachmistrz pchor. Głuski.
Razem ze swoją sekcją – pamiętam nawet nazwiska niektórych moich żołnierzy: Stańczyk, Cacek, Radziewicz – wspieraliśmy dowódcę 2 plutonu szwadronu ckm, pchor. rez. Jerzego Staniszkisa, który ostrzeliwał Niemców ze swego cekaemu. Ten ciężki bój trwał parę godzin. Kilka razy dochodziło do niemieckich ataków, na które odpowiadaliśmy kontratakami.
Został pan wtedy ranny?
W Olszewie pierwszy raz kula otarła się o moją głowę. Poważniejszą ranę otrzymałem w nogę – ta unieruchomiła mnie na długo, a odłamek wyciągnął mi dopiero w 1945 r. albo na początku 1946 r. dr Chwaliński z Góry Kalwarii.
Wojaczkę rozpoczął Pan od wypadu do Prus Wschodnich, a zakończył pod Kockiem na początku października 1939 r. jako żołnierz gen. Franciszka Kleeberga. Jak Pan wspomina ostatnie chwile armii II Rzeczypospolitej?
Jedno można stwierdzić na pewno, że duch wśród żołnierzy był silny do końca. I tutaj nie było żadnej różnicy, czy to był Polak, Żyd, Ukrainiec, czy Białorusin. Chcieliśmy jednego – zwyciężyć. Zdarzali się też żołnierze, Niemcy z pochodzenia – i w większości oni także do samego końca byli w porządku, wierni żołnierskiej przysiędze. W moim szwadronie, podobnie jak w pozostałych trzech, była mieszanka narodowościowa: prócz Polaków, Białorusinów i Ukraińców było czterech Żydów i dwóch Niemców – Wrac i Zoler. Żaden z nich nie zdezerterował – szwoleżerowie bili się do końca.
Pan pod Kockiem leczył się cały czas z tej rany w nodze?
Tak. Byłem unieruchomiony i nie mogłem brać udziału w bitwie. Ale pod Kock, do swoich starałem się dotrzeć, czym mogłem – najczęściej na chłopskiej furmance. Furmani, widząc rannego żołnierza, litowali się i podwozili mnie, ile mogli. Za wszelką cenę pragnąłem dostać się pod dowództwo gen. Kleeberga.
A jak Pan zapamiętał dzień kapitulacji pod Kockiem?
W bitwie nie walczyłem, ale kontakt z żołnierzami miałem przez cały czas po dotarciu do swojej jednostki. Koledzy odnaleźli mnie na kwaterze i pomogli dołączyć do pułku. Wtedy – 6 października – okazało się, że to ostatnia zbiórka przed kapitulacją. Nie mogliśmy się z tym pogodzić – wszyscy jak staliśmy, oficerowie, podchorążowie i my, zwykli żołnierze. Wtedy do rozsądku przemówił nam gen. Kleeberg: „Słuchajcie chłopcy, dalsza walka teraz nie ma sensu, nie mamy już czym walczyć i nasza grupa jest izolowana, a wy Ojczyźnie będziecie jeszcze potrzebni, bo Polska nie zginęła i nie zginie!”.
Po kampanii wrócił Pan do rodzinnego miasta. Ale kiedy w nocy z 25 na 26 lutego 1941 r. Niemcy przystąpili do likwidacji żydowskiego getta w Kalwarii, Pan roztropnie zdecydował się na ucieczkę w nieznane. Co Pana skłoniło do takiego kroku?
Do domu, podobnie jak pod Kock, wracałem różnymi drogami. W Pasotyczach dostałem się do sowieckiej niewoli, a dokładnie sam się zgłosiłem, bo oni pojedynczych żołnierzy raczej nie chwytali. Nie miałem wyjścia, byłem ranny i w mundurze… W niewoli sowieckiej przebywałem około sześciu tygodni, a następnie znalazłem się w grupie jeńców do wymiany z grupą wyselekcjonowaną przez Niemców i tak wróciłem do domu.
A w Kalwarii szybko przekonałem się, co oznacza być Żydem pod niemiecką okupacją. Dużo pomógł mi aryjski wygląd, dobrze mówiłem po polsku i… byłem w wojsku. Nie opuszczała mnie fantazja szwoleżera. Myślałem sobie: „Ja, wojskowy chłopak, miałem tyle sprytu, żeby przeżyć niejedną walkę, więc teraz też zaryzykuję!” – i poszedłem w nieznane. Po drodze spotkałem znajomego z Magnuszewa – Janka Cwyla i on pomógł mi na początku. Tak się zaczęła moja okupacyjna odyseja.
Miał Pan niesamowite szczęście spotykania dobrych i pomocnych ludzi podczas tułaczki i ukrywania się. Jak Pan dziś na to patrzy?
Dzisiaj na to tak patrzę – kiedy tutaj z Panem rozmawiam i proszę to zapisać, by jak najwięcej Polaków to przeczytało – że Medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata powinno dostać nie 6 czy nawet 10 tys. Polaków, ale milion. Milion Polaków. Ale jednocześnie musimy pamiętać, że było wielu szmalcowników i nikt mnie nie przekona, że było inaczej. Nie dość, że byli złymi, to jeszcze kiepskimi Polakami. Jednak nie mogą przysłaniać tych ofiarnych ludzi, którzy narażając własne życie ratowali bliźnich, między innymi mnie. Oni nie tylko przywrócili mi wiarę w człowieka, ale i umocnili mój patriotyzm. Nigdy nie widziałem w Polaku wroga, lecz rodaka. Kiedy dziś słyszę o rasizmie w Polsce, to pytam: „Polacy, po co nam to?” Czy nie jesteśmy mądrym i kulturalnym narodem; pięknie jest w Polsce bez rasizmu.
Pierwsze moje kroki po powrocie w 1945 r. do Góry Kalwarii skierowałem na cmentarz, gdzie jest pochowana prawie cała moja rodzina. Później poszedłem w stronę swojego domu. Jego już nie było – został spalony, ale sąsiedzi przyjęli mnie serdecznie. Pamiętam, jak moja koleżanka z dzieciństwa, Zosia Nojkowa, krzyczała z radości: „Oj, Abramek przyszedł! Abramek wrócił!”.
Na koniec chciałbym jeszcze dodać, że w naszej jednostce – 3 Pułku Szwoleżerów Mazowieckich – równocześnie ze mną służył praprawnuk płk. Berka Joselewicza – Berkowicz. To dopiero jest przykład konsekwentnego, by nie powiedzieć genetycznego, patriotyzmu polskiego.
Miałem propozycję wyjazdu do Izraela od mojego stryja Jankiela, który przeżył wojnę i zamieszkał w Netanii. Odmówiłem, bo jestem polskim patriotą i moje miejsce jest tutaj, w Górze Kalwarii. Mam już ponad 100 lat, dzięki Bogu przetrwałem straszne wojenne lata. Myślę, że czasem imiona naznaczają los człowieka. A jedno z moich imion brzmi Chaim, czyli życie.
Henryk (Abram Chaim) Prajs urodził się 30 grudnia 1916 r. w Górze Kalwarii. Jest żołnierzem 3 Pułku Szwoleżerów Mazowieckich i strażnikiem żydowskiej pamięci w rodzinnym mieście oraz polskich tradycji kawaleryjskich.
Rozmowa została opublikowana w kwartalniku Polska Zbrojna Historia w numerze łączonym: nr 4 z 2017/1 z 2018.
autor zdjęć: NAC, Michał Niwicz
komentarze