Był początek lat 90. Wszyscy migali się od zasadniczej służby, a ja zgłosiłem się na ochotnika. Powiedziałem w WKU, że chcę do czerwonych beretów – wspomina Naval, były żołnierz Jednostki Wojskowej GROM. O swojej drodze do jednej z najlepszych jednostek specjalnych na świecie opowiada w nowej książce „Ostatnich gryzą psy”. Jej premiera już dzisiaj.
Nie potrafisz usiedzieć w miejscu. Trzy lata temu wydałeś pierwszą książkę, bierzesz udział w najbardziej ekstremalnych biegach na świecie, jesteś wolontariuszem w Muzeum Powstania Warszawskiego, poza tym pracujesz i… znowu piszesz!
To prawda, nie umiem usiedzieć zbyt długo na tyłku. Wiesz co było dla mnie najgorsze podczas selekcji do GROM-u? Testy psychologiczne. Kilka godzin siedzenia w jednym pomieszczeniu.
Zastanawiam się, jak więc napisałeś dwie książki, przecież to wymaga skupienia i wielu godzin spędzonych przy biurku…
Pierwsza książka „Przetrwać Belize” powstała w oparciu o mój dziennik. Materiał miałem więc niemalże gotowy. Drugą książkę napisałem, bo miałem dobrą motywację. Z opowieściami o Belize jeździłem w przeróżne miejsca, jednym z nich był ośrodek wychowawczy dla tak zwanej trudnej młodzieży. Spotkałem się tam z chłopakami, którzy mają na swoim koncie większe czy mniejsze wybryki. Opowiadali mi o swoim chuligaństwie, a ja im o swoim. W końcu pytają: „no to kto się nadaje do tego całego GROM-u?”. Odpowiedziałem, że właściwie byli na dobrej drodze. Zupełnie tak, jak ja. Tylko że ja nie dałem się złapać. Tłumaczyłem im, żeby ten twardy charakter, który mają, tę charyzmę, wykorzystali inaczej. Nie do łobuzowania, a do tego by stać się fajnym człowiekiem, fajnym Polakiem. Chodzi o to, by znaleźć pasję i w niej się realizować.
I co, wysłali CV do wojsk specjalnych?
Nie, ale kto wie, może któryś zostanie komandosem. Kolega, który prowadzi ten ośrodek, powiedział mi, że po naszej rozmowie oni zaczęli czytać książki, poszli do biblioteki! Ja wiem, że może się to wydawać niczym wielkim, ale jeśli chociaż jeden z nich spojrzy na siebie jak na wartościowego człowieka, to ja poczuję się spełniony. I dlatego napisałem kolejną książkę. Żeby pokazać, że nie warto się poddawać. Ja nigdy nie dawałem za wygraną, choć jak przekonają się czytelnicy, okazji do tego miałem wiele.
O czym jest twoja książka?
„Ostatnich gryzą psy” to jest opowieść o mojej drodze do GROM-u.
Rozpoczynasz ją od 11 września 2001 roku, dlaczego?
To data niezwykle ważna dla Wojska Polskiego. Przez długi czas armia kojarzyła się z paradami i państwowymi uroczystościami. O nas, o GROM-ie mówiono, że jesteśmy za drodzy i nie wiadomo, czy w ogóle do czegoś się przydamy. Po ataku na World Trade Center i wypowiedzeniu wojny przeciw terroryzmowi, w której uczestniczymy, przeszliśmy metamorfozę. Nie tylko dotyczącą wojskowego sprzętu i uzbrojenia, ale i mentalną.
Nie znajdziemy tu jednak nowych faktów dotyczących udziału GROM-u podczas misji w Iraku, Afganistanie.
Nie, być może w następnej książce.
Sporo miejsca poświęcasz za to opowieściom z dzieciństwa. Nie byłeś grzecznym chłopcem.
Ani chłopcem, ani chłopakiem. Nie byłem w ogóle grzeczny. Bo żołnierz jednostki specjalnej nie może być z natury potulny. Trzeba mieć charakter. Wychowałem się na przedmieściach Raciborza, tak jak całe nasze pokolenie, czyli trochę bezpańsko, na podwórku. Lubiłem się ścigać, biegać. Ale też całkiem nieźle się uczyłem.
Szybko zacząłeś pracować.
Jak niemal wszyscy wtedy. W czasie kiedy stanąłem przed wyborem szkoły średniej, zmarł mój tata. Jednocześnie urodziła się moja młodsza o 15 lat siostra. Musiałem więc sam o siebie zadbać. Wybrałem szkołę zawodową, by móc jak najszybciej zarabiać. Poza tym robiłem to, co wszyscy: sprzedawałem ciuchy na bazarze, byłem barmanem w dyskotece, rwałem czereśnie, jeździłem do Czech po alkohol. To był początek lat 90. i nikt się nie interesował, czy masz już 18 lat czy nie. Poza tym pracowałem w raciborskiej firmie RAFAKO, czyli fabryce kotłów. Jak ja nie lubiłem tej roboty.
Co tam robiłeś?
Spawałem. Każdego dnia to samo. Ciągle miałem poczucie, że nie jestem w tym miejscu, w którym powinienem. Wtedy zgłosiłem się na ochotnika do wojska.
Przecież to był czas zasadniczej służby wojskowej.
No tak, ale wszyscy albo prawie wszyscy się od niej migali. A ja powiedziałem majorowi z WKU, że chcę iść do czerwonych beretów.
Dlaczego akurat tam?
Kiedy jeździłem do babci na wakacje to przejeżdżałem przez Kraków i widywałem ich. Takie marzenie małego chłopca. Ale okazało się, że to nie nasz okręg wojskowy. Major powiedział mi, że może mnie skierować do Lublińca. Zgodziłem się, choć nawet nie wiedziałem, gdzie się znajduje ta miejscowość.
I w Lublińcu zostałeś komandosem?
Ja chyba jednak nigdy komandosem nie byłem (śmiech). Samodzielny Batalion Szturmowy w Lublińcu był wówczas elitarną jednostką. Dopiero późniejsze doświadczenia pokazały mi, że szkolenie, które tam się odbywało było niewystarczające, by zostać komandosem. Poza tym młodzi chłopcy z miejsca stawali się szwejami. Ja na każdym kroku słyszałem, że elewów takich jak ja trzeba „je...ć, karać, nie wyróżniać”.
Jak to przetrwałeś?
Jak każdy. Wpadasz w trybiki i już nie masz wyjścia, nie masz się komu poskarżyć, nie będziesz też płakać. Stajesz z innymi chłopakami na zbiórce i jesteś tylko kolejną sztuką. Jak w „Krollu”.
W Lublińcu pojawia się postać porucznika Kani… Przyznam, że nie chciałabym być w skórze żołnierzy, których szkolił.
On przynajmniej ćwiczył razem z nami. Akurat był po szkoleniu we Francji i tak nam dał w kość na treningach fizycznych, że po 6 tygodniach byliśmy najlepszym plutonem. Ciągle go pytałem, kiedy mnie przeniesie do kompanii działań specjalnych, bo ja wciąż chciałem zostać tym komandosem. W końcu któregoś dnia powiedział mi, że trzeba kogoś z jednostki wysłać na misję pokojową do Kosowa. No to stanąłem na baczność i powiedziałem „Tak jest!”. Ale jeśli ktoś myśli, że wszystko poszło zgodnie z planem, to się myli. Nie będę opowiadał tej historii, bo jest w książce. Powiem tylko, że ostatecznie wylądowałem w Libanie. Tam po raz pierwszy zetknąłem się z żołnierzami z zagranicy. Zobaczyłem, że w wojsku stosunki między ludźmi mogą być całkowicie normalne. Szok. Tam też poznałem pewnego sierżanta z 56 Kompanii Specjalnej, który opowiadał mi jak jest w wojskach specjalnych. Przekonał mnie do zawodowej służby. Ale oczywiście żołnierzem zawodowym (jeszcze) nie zostałem. Wróciłem do RAFAKO.
Po co?
A co miałem robić? W wojsku nie było etatów. Ale już wtedy myślałem o GROM-ie. A jak nie GROM, to Legia Cudzoziemska. Tylko musiałem zdać maturę. I wiesz co zrobiłem? Przez trzy lata pracowałem w RAFAKO i trzy razy w tygodniu jeździłem do szkoły, by zdobyć średnie wykształcenie.
Od razu złożyłeś papiery w GROM-ie? Nie przeszło ci przez te trzy lata?
Nie przeszło. Wychodził wtedy taki miesięcznik „Komandos” i tam na ostatniej stronie pojawiła się informacja o egzaminach wstępnych do GROM-u. Nikt wtedy nie używał słowa „selekcja”. Wystukałem na maszynie do pisania list motywacyjny, życiorys. Zapakowałem wszystko co trzeba do koperty i wysłałem do Warszawy. W końcu dostałem zaproszenie na selekcję. Czułem się bardzo wyróżniony. Motyle w brzuchu, pozytywne nastawienie, zmiana o 180 stopni.
A tuż przed wyjazdem…
No tak. Nie mogło obyć się bez wpadki. Po zwycięskiej bramce w meczu zrobiłem z radości salto i naciągnąłem sobie ścięgno Achillesa.
Mimo to selekcję przeszedłeś. Ale w książce nie dajesz recept tym, którzy dzisiaj marzą o GROM-ie.
Właściwie to mam jedną radę. Nie wystarczy chcieć, nie można mieć nadziei, że się uda. To jest zadanie, które trzeba wykonać. Proponuję więc: przygotuj się i je wykonaj.
Piszesz że na selekcji spotkałeś wielu barczystych, wielkich facetów. Ty do takich nie należysz. A jednak to ty przeszedłeś, a oni nie.
Bo w GROM-ie liczy się charakter, serio (śmiech). Są ludzie, którzy są bardzo silni, ale na siłowni. Natomiast kiedy jest im zimno, kiedy są głodni, już im się nie chce, ich moc gdzieś pryska. Dla tych ludzi raczej nie ma miejsca w wojskach specjalnych. We wspomnianym już piśmie „Komandos” przeczytałem, że minimalny wzrost komandosa to 175 cm. Potem przekonałem się, iż często jest tak, że to mniejszy daje w nos wielkoludowi.
Zanim to się stało musiał być ten wyjątkowy pierwszy dzień w GROM-ie!
Po selekcji bardzo długo czekałem na jakieś wezwanie do jednostki. A tu nic, ani listu, ani telefonu. Próbowałem dodzwonić się pod podany gdzieś numer, ale nic z tego. Dzwoniłem do kumpli, którzy przeszli ze mną selekcję. Jeden już dostał wezwanie, drugi zaczyna od jutra… W końcu ktoś mi doradził, żebym tam po prostu pojechał. No więc rozlatującym się samochodem, razem z żoną pojechaliśmy do Warszawy. No i co się okazuje… Tak się składa, że to właśnie mój pierwszy dzień w GROM-ie. Ktoś za późno wysłał dokumenty, ktoś czegoś nie dopilnował… Zupełnym przypadkiem udało mi się dotrzeć na czas.
Kogo poznałeś w GROM-ie?
Chłopaków takich jak ja. Takie same łobuzy pozytywnie nastawione do życia, które potem zostały moimi przyjaciółmi. W wojsku nie raz słyszałem: nie biegaj tak szybko, nie zawyżaj normy. A tutaj: rób tyle ile potrafisz, staraj się być lepszy. Tu każdy myśli o tym by być jak najlepszym, aby w razie potrzeby pomóc koledze. To nie jest żadna konkurencja, chociaż wiadomo, że ostatnich gryzą psy.
Naval przez 14 lat służył w Jednostce Wojskowej GROM. Był na wielu misjach, m.in. w Iraku i Afganistanie, w polskich kontyngentach wojskowych za granicą spędził ponad połowę swojej służby. Po jej zakończeniu w 2013 roku napisał książkę "Przetrwać Belize". Powstała ona w oparciu o jego codzienne zapiski ze szkolenia w dżungli Belize. Jest wolontariuszem w Muzeum Powstania Warszawskiego, co roku bierze udział w Biegu Powstania Warszawskiego. W ubiegłym roku wziął udział w jednym z najbardziej ekstremalnych biegów świata w Patagonii. "Ostatnich gryzą psy" to jego druga książka, patronem jej wydania jest „Polska Zbrojna”.
autor zdjęć: arch. Navala
komentarze