– Sąsiad, co się dzieje? – zapytał mnie emerytowany kapitan z piątego piętra zaraz po grzecznościowym „dzień dobry”. – Zrobili badania i wyszło, że w przypadku wojny tylko 30 procent Polaków chciałoby walczyć w obronie granic – pomstował rozżalony. – Ale to jeszcze nic. Prawie dwadzieścia procent chce w takiej sytuacji uciekać za granicę. To skandal! Zamiast za broń łapać te łachudry do bezpiecznych krajów, jak bociany, chcą uciekać... – nie krył wzburzenia – pisze Bogusław Politowski, dziennikarz portalu polska-zbrojna.pl.
Nie miałem czasu na długie dyskusje, jednak ziarno zasiane przez leciwego sąsiada o braku chęci moich rodaków do walki za kraj długo jeszcze kiełkowało w mojej głowie. Czy takie badania są wiarygodne? Czy przeciętny człowiek żyjący dostatnio, oderwany nagle od pracy czy porannej kawy, jest w stanie wiarygodnie zadeklarować, co by zrobił w razie wojny? Takie pytanie i wiele innych powracało do mnie cały dzień, lecz żadnej sensownej odpowiedzi nie mogłem znaleźć.
Olśnienie przyszło po południu. Przez kuchenne okno z uśmiechem obserwowałem, jak moja wnuczka pod okiem babci pierwszy raz w tym roku bawi się w osiedlowej piaskownicy. W myślach dziękowałem władzom wspólnoty mieszkaniowej, że wraz z pierwszym słoneczkiem przywieźli czysty piasek na plac zabaw i Karolinka ma teraz w co łopatkę włożyć.
Wraz z rozmyślaniem o piasku przypomniałem sobie inny obraz tego miejsca. Był 6 lipca 1997 roku. Patrząc przed południem przez to samo kuchenne okno, widziałem w piaskownicy nie stadko maluchów, lecz grupę młodych ludzi, którzy śpiesząc się wybierali piasek z miejsca dziecięcych zabaw. Jak w ukropie napełniali nim worki, które po chwili ciężarówka odwoziła do centrum miasta. Tego dnia, kilka godzin później, gdy robiłem materiał dla swojej wojskowej gazety i lokalnej telewizji, w centrum miasta widziałem dziesiątki tysięcy takich worków układanych na barykadach, aby obronić przed powodzią tysiąclecia tę część miasta, która jeszcze nie została zalana.
Brodząc wówczas po pas w wodzie głównymi ulicami centrum Wrocławia, w dzień i w nocy widziałem na tych barykadach tysiące ludzi zmęczonych, spoconych, którzy nie bacząc na głód i chłód bronili swojej małej ojczyzny. Większość to byli ludzie młodzi. Wśród nich tacy, których po zapadnięciu zmroku omija się zazwyczaj szerokim łukiem, inni w markowych ciuchach, wyglądali na dzieci z dobrych domów, jeszcze inni sprawiali wrażenie jakby przed chwilą wyszli z biura dobrze prosperującej firmy... Na tych barykadach nie było podziałów. Nie było „my” i „oni”. Wszyscy mieli jeden cel i go osiągnęli. Dzięki nim woda nie zalała na przykład dworca głównego. Takich miejsc na wrocławskich ulicach było wówczas setki.
Gdy patrzyłem na tych ludzi, serce rosło. Potwierdzało się, że w razie tragedii naród potrafi się jednoczyć. Przyszła mi wtedy do głowy myśl, że tamte wrocławskie barykady z 1997 roku nie różniły się wiele od tych budowanych w wielu miastach podczas kampanii wrześniowej czy Powstania Warszawskiego.
Stojąc przy oknie w kuchni i wspominając powódź tysiąclecia, poprawiłem sobie humor. Gdzieś w głowie kołatały mi się dobre myśli. Może to irracjonalne, ale nagle przypomniały mi się fragmenty wiersza Broniewskiego „Bagnet na broń”, powiedzenie, że Polak potrafi i kilka innych powszechnie uważanych za slogany...
Następnego dnia leciwego kapitana rezerwy powitałem z uśmiechem. Tuż po przywitaniu powiedziałem mu, że ja wierzę jednak w naród, w to, że Polacy, gdy trzeba, potrafią się jednoczyć. Przypomniałem mu powódź i naszą piaskownicę. A na odchodne dodałem, że moim zdaniem sondaże to ściema...
Gdy po chwili mijałem go samochodem, stał jeszcze przy wejściu do klatki schodowej. Widziałem, że się uśmiecha.
komentarze