Seria klęsk dotknęła Państwo Islamskie, zarówno w wymiarze militarnym, jak i ideologicznym. Czy ta zbrodnicza struktura ostatecznie przejdzie do historii?
Rok 2016, zwłaszcza jego ostatni kwartał, z pewnością nie zapisze się pozytywnie w dziejach samozwańczego kalifatu, powołanego do życia przez Państwo Islamskie (IS) ponad dwa lata temu na części terytoriów Syrii i Iraku. Seria spektakularnych porażek militarnych, poniesionych przez islamistów zarówno w krajach Lewantu, jak i w innych regionach świata, gdzie kalifat ustanowił swe prowincje, znacznie podkopała polityczny wizerunek tej organizacji i osłabiła jej zdolności operacyjne. Myliłby się jednak ten, kto poczytywałby tę sytuację za oznakę zbliżającego się końca kalifatu. Wszystko bowiem wskazuje na to, że upłynie jeszcze dużo czasu, zanim ta zbrodnicza struktura ostatecznie przejdzie do historii.
Seria klęsk
Zła passa kalifatu zaczęła się już u schyłku 2015 roku, gdy pod koniec grudnia padły ostatnie punkty oporu bojowników IS w Ar-Ramadi, stolicy irackiej prowincji Al-Anbar – tego owianego złą sławą matecznika sunnickiego ruchu oporu i ugrupowań dżihadystycznych, który po 2003 roku przysporzył wiele problemów Amerykanom. Ta porażka Państwa Islamskiego miała, jak się już wkrótce okazało, wymiar militarny, przede wszystkim jednak symboliczny. I to nie tylko ze względu na znaczenie samego miasta, jako głównego przed wojną ośrodka administracyjnego, politycznego i społeczno-ekonomicznego irackich sunnitów.
Upadek Ar-Ramadi, odbitego po długotrwałych i krwawych bojach przez zdominowane przez szyitów siły rządowe, stanowił również początek kolejnych klęsk militarnych kalifatu w Iraku i Syrii. O ile wcześniej, w 2015 roku, Państwo Islamskie traciło przede wszystkim mniej znaczące strategicznie ośrodki, położone z reguły na terenach pustynnych, o tyle począwszy od utraty Ar-Ramadi, kalifat zaczął ponosić znacznie boleśniejsze porażki. Ostatecznie po serii klęsk IS kontrolowało już zaledwie połowę obszaru, należącego do władztwa kalifa w szczycie jego potęgi, czyli u schyłku 2014 roku.
Największe straty terytorialne dotknęły kalifat w ciągu minionych kilkunastu miesięcy w Iraku. Najpierw, w maju 2016 roku, siły rządowe odbiły miasteczko Ar-Rutbah, położone na dalekim zachodzie prowincji Al-Anbar. Ze strategicznego i politycznego punktu widzenia jest ono niezwykle ważnym ośrodkiem, znajduje się bowiem na jedynym lądowym szlaku transportowo-komunikacyjnym z Jordanią. Ponadto ma olbrzymie znaczenie w polityce klanowej irackiej społeczności sunnickiej. Przy czym to właśnie miejscowe klany sunnickie walnie przyczyniły się do odzyskania Ar-Rutbah, kiedy wiosną 2016 roku wywołały bunt przeciwko represyjnej polityce lokalnych struktur IS.
Kolejną bolesną stratą dla Państwa Islamskiego w Iraku było – i to już zaledwie miesiąc później – odbicie przez siły rządowe Al-Falludży. Miasto – słynne z buntowniczej postawy mieszkańców w okresie obecności w Iraku sił amerykańskich (2003–2011) i wsparcia dla ruchów odwołujących się do radykalnego islamu – 26 czerwca 2016 roku zostało ostatecznie opanowane przez armię iracką i sunnickie formacje, wchodzące w skład milicji ludowych Al-Hashd al-Shaabi. Dzisiaj wiele wskazuje na to, że Al-Falludża ostatecznie przestanie być ośrodkiem sunnickiego buntu, bo nie ma tam jego dawnych mieszkańców. Wygnani podczas odbijania miasta sunnici wciąż nie mogą wrócić do domów, znajdujących się obecnie w strefie wojennej. Tak naprawdę nie mają jednak do czego wracać: miasto zostało zrównane z ziemią w niemal 90%, a szumnie zapowiadane rządowe programy odbudowy wciąż istnieją jedynie na papierze.
W październiku 2016 roku ruszyła też dawno wyczekiwana ofensywa na Mosul – przed wojną drugie co do wielkości miasto Iraku, a obecnie główny ośrodek wojskowo-polityczny w irackiej części kalifatu. Już kilkanaście tygodni od rozpoczęcia tej operacji irackim siłom rządowym, wspieranym przez formacje kurdyjskie, udało się odbić wiele miasteczek i miejscowości wokół Mosulu, od ponad dwóch lat okupowanych przez IS. Symboliczny wymiar miał przy tym fakt, że większość z tych osad to historyczne ośrodki kultu bliskowschodnich rytów chrześcijańskich (znacznie starszych od islamu, bo istniejących tam nieprzerwanie od niemal 2 tys. lat), które tak zażarcie zwalcza kalifat.
Choć tempo działań w ramach ofensywy na Mosul pod koniec 2016 roku znacznie spadło, to nie ulega wątpliwości, że jest tylko kwestią czasu, kiedy całe miasto z jego rozległymi przedmieściami ostatecznie znajdzie się w rękach sił rządowych. Dla islamistów utrata Mosulu będzie oznaczać faktyczny koniec irackiej części kalifatu – pozostaną im już tylko skrawki irackiego terytorium, gdzieś na obrzeżach obszarów o żywotnym znaczeniu. Będzie to w istocie także koniec marzeń o budowie prawdziwego państwa islamskiego, które nie może przecież istnieć bez terenów będących kiedyś częścią Kalifatu Bagdadzkiego dynastii Abbasydów.
Ideologiczne bastiony
Z całą pewnością nie będzie to jednak koniec obecnego kalifatu jako takiego, również w wymiarze terytorialnym. W Syrii na razie los jest bowiem znacznie łaskawszy dla IS, choć i tu ugrupowanie to ponosi dotkliwe straty terytorialne. Największą porażką okazała się niespodziewana utrata, niemal bez walki, miasteczka Dabik w północnej Syrii, położonego tuż przy granicy z Turcją. Pozornie niczym niewyróżniające się spośród tysięcy innych zajętych przez IS w Syrii czy Iraku i niemające żadnego bezpośredniego znaczenia militarnego – było ono miejscem, z którego płynęła esencja ideologii Państwa Islamskiego, służącym do teologicznego uzasadnienia powołania i istnienia kalifatu. To tu, według niektórych eschatologicznych proroctw muzułmańskich, „u końca czasów” dojdzie do ostatecznej bitwy muzułmanów z niewiernymi. Odbicie jesienią 2016 roku tego miasta przez syryjskich rebeliantów wspieranych przez Turcję było zatem dla Państwa Islamskiego ciosem znacznie boleśniejszym niż strata głównych bastionów w Iraku.
Koniec 2016 roku przyniósł kalifatowi również utratę ostatnich terenów łączących jego dominium w Syrii z Turcją. To połączenie – u samego zarania kalifatu rozciągające się niemal na połowę długości granicy syryjsko-tureckiej – miało dla niego niezwykle duże znaczenie strategiczne. Z jednej strony umożliwiało transport z zagranicy, na tereny kontrolowane przez islamistów, wojskowego zaopatrzenia, broni, rekrutów (ochotnicy dżihadu z Zachodu), funduszy czy różnego rodzaju dóbr (od luksusowej żywności czy sprzętu AGD po nowe pick-upy znanych marek japońskich, przerabiane później na osławione „technicalsy”). Z drugiej zaś dostęp do zadziwiająco nieszczelnej granicy z Turcją dawał np. sposobność codziennego „eksportu” tysięcy baryłek ropy naftowej, wydobywanej chałupniczymi metodami na terenach Syrii i Iraku, co bardzo długo przynosiło kalifatowi krociowe zyski. Tą samą drogą odbywał się też transport skradzionych w tych krajach artefaktów archeologicznych i dóbr zrabowanych np. chrześcijanom. Zdobycie przez rebeliantów z Wolnej Armii Syryjskiej (przy znacznej pomocy tureckiego kontyngentu interwencyjnego) ostatniego kontrolowanego jeszcze przez IS odcinka pogranicza, pomiędzy miastami Azaz na zachodzie a Dżarabulus na wschodzie (ok. 100 km długości), musiało być dla kalifatu niezwykle bolesne.
Islamistów spod czarnych sztandarów kalifa równie mocno zabolała utrata miasta Manbidż w północnej Syrii. Latem 2016 roku oddziały Syryjskich Sił Demokratycznych (Syrian Democratic Forces – SDF) – złożone z członków lokalnych społeczności arabskich, chrześcijańskich i kurdyjskich – bez większych walk przejęły kontrolę nad całym regionem wokół tego kluczowego miasta rozciągającym się na zachodnim brzegu Eufratu. Szybko zresztą stało się to kością niezgody w relacjach między tymi lokalnymi społecznościami etnicznymi i wyznaniowymi – opozycyjnymi zarówno wobec Damaszku, jak i kalifatu – a Turcją, coraz mocniej angażującą się w sprawy syryjskie. Dziś nie ulega już wątpliwości, że to właśnie zajęcie przez siły SDF regionu Manbidż wczesnym latem 2016 roku pchnęło Turcję do podjęcia bezpośredniej interwencji lądowej w Syrii. Był to krok, przed którym Ankara się wzbraniała, przynajmniej tak długo, jak długo w jej sztabie generalnym dominowali doświadczeni generałowie, niechętni radykalnej linii politycznej rządu Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (Adalet ve Kalkınma Partisi – AKP) prezydenta Recepa Erdoğana. To jednak zmieniło się po nieudanym puczu, w wyniku którego turecka armia została poddana czystkom o skali niespotykanej w jej nowożytnej historii. Nowi oficerowie nie widzieli natomiast już nic złego w tym, aby podjąć próbę bezpośredniego „pomieszania w syryjskim kotle”. Tym samym operacja „Tarcza Eufratu” w ciągu kilku miesięcy doprowadziła do wspomnianych wcześniej porażek IS pod Dabik oraz na granicy z Turcją, a pod koniec 2016 roku siły tureckie i syryjskich rebeliantów obległy ostatni już duży bastion kalifatu w północnej Syrii – miasto Al-Bab.
Równolegle do tych niekorzystnych dla Państwa Islamskiego wydarzeń na północnosyryjskim teatrze działań wczesną jesienią 2016 roku ruszyła ofensywa połączonych formacji SDF i Oddziałów Ludowej Samoobrony syryjskich Kurdów (Yekîneyên Parastina Gel – YPG), wymierzona bezpośrednio w samozwańczą stolicę kalifatu – Ar-Rakkę. I choć już po kilku tygodniach operacja ta utknęła w miejscu ze względu na fanatyczny wręcz opór islamistów, to jej propagandowe i psychologiczne znaczenie w wojnie z IS było niebagatelne. Walki na tym froncie trwają nadal, z intensywnym wsparciem lotnictwa USA i innych państw wchodzących w skład koalicji zwalczającej kalifat.
Podupadłe prowincje
Dla uzyskania pełnego obrazu trudnej sytuacji strategicznej Państwa Islamskiego należy też wspomnieć o problemach militarnych w innych częściach świata, np. w Afryce. Jeszcze rok temu prężnie rozwijająca się kolonia kalifatu w Libii, uważana nawet za potencjalnie alternatywną dla Lewantu lokalizację głównej siedziby IS, dziś ma poważne kłopoty: pod koniec 2016 roku padła Syrta, czyli główny bastion libijskich islamistów spod znaków kalifa, a inne ośrodki Państwa Islamskiego w Afryce Północnej poddawane są coraz większej presji militarnej i ich ostateczny upadek wydaje się jedynie kwestią czasu.
Także najbardziej radykalne z afrykańskich odgałęzień kalifatu – nigeryjska organizacja Boko Haram – jest coraz skuteczniej zwalczane przez siły zbrojne Nigerii, wspierane przez Amerykanów, Brytyjczyków i Francuzów.
W ostatnich miesiącach nie wiedzie się również bojownikom w innych ośrodkach kalifatu, w prowincjach (wilajetach) w Jemenie, Afganistanie czy na Filipinach. Muszą tam mierzyć się z coraz większymi trudnościami operacyjnymi, skazującymi je na ciągłe trwanie w defensywie.
Wojna z kalifatem bez wątpienia byłaby łatwiejsza i o wiele krótsza, gdyby wszystkie zaangażowane w nią podmioty – zarówno państwa, jak i organizacje międzynarodowe lub subnarodowe – podchodziły do zwalczania IS w pełni poważnie. Niestety, wyraźnie widać, że dla wielu regionalnych rozgrywających (lub stojących za nimi patronów i sponsorów) istnienie kalifatu jest czymś wręcz pozytywnym, bo angażuje siły ich ideologicznych lub religijnych przeciwników. Mało kto jest więc szczerze zainteresowany całkowitą, ostateczną likwidacją Państwa Islamskiego. Wiele pozornie niezrozumiałych działań Arabii Saudyjskiej, Kataru, Turcji, USA czy Rosji, ale także Iranu, reżimu w Damaszku, a nawet Izraela czy samych Kurdów (głównie irackich) można wyjaśnić, jeśli spojrzy się właśnie z takiej perspektywy. Okazuje się przy tym, że IS – choć stanowi ogromne zagrożenie dla wszystkich w regionie – coraz częściej jest jednocześnie wykorzystywane jako nieformalne narzędzie pośredniej konfrontacji lub strategicznego nacisku w regionalnych, lokalnych rozgrywkach geopolitycznych.
Jak widać, po niemal trzech latach od powstania Państwa Islamskiego nadeszły dla niego trudne czasy. Jego terytoria szybko się kurczą, podobnie jak liczba ludności poddanej jego władzy i prawodawstwu. Nie oznacza to jednak, że koniec rządów kalifa Ibrahima lub któregokolwiek z jego ewentualnych następców jest bliski. Państwo Islamskie to wciąż przede wszystkim organizacja terrorystyczna i jako taka jest zdolna do zadawania potężnych asymetrycznych uderzeń w dowolnym miejscu Bliskiego Wschodu, zwłaszcza w Iraku. Dowodem niech będą akcje IS w Kirkuku (tuż po rozpoczęciu ofensywy na Mosul) czy ciągłe ataki terrorystyczne w sercu szyickich regionów Iraku (Samarra, Karbala, Bagdad). Przy czym w stricte militarnym wymiarze kalifat też wciąż bywa zaskakująco efektywny, czego przykładem jest, dokonany w starym stylu IS (zagonami „technicalsów”), atak na Palmyrę i jej ponowne odbicie z rąk rządowych sił syryjskich oraz rosyjskich i irańskich w połowie grudnia 2016 roku. To niewielkie w sensie militarnym, ale olbrzymie pod względem symbolicznym i propagandowym, zwycięstwo sił kalifa pokazuje, że Państwo Islamskie wciąż jest w stanie – pomimo nominalnych i realnych klęsk, ponoszonych na wielu frontach – zadawać swoim nieprzyjaciołom poważne straty i lokalnie odnosić sukcesy, które nie odwrócą toku całej wojny, ale mogą znacznie opóźnić jej ostateczny koniec.
Siła w wyznawcach
Warto również w tym kontekście pamiętać, że kalifat w wydaniu Państwa Islamskiego to przede wszystkim koncepcja ideologiczno-polityczna. Ponadterytorialna, ponadczasowa i tym samym nieśmiertelna – przynajmniej tak długo, jak długo znajdą się ludzie, wyznawcy Allaha, chcący ją akceptować i współtworzyć. A tacy żyją głównie wśród coraz liczniejszych muzułmańskich społeczności osiadłych na Zachodzie. To osoby doświadczające bolesnego rozdarcia między otaczającą je na co dzień rzeczywistością wolnych, liberalnych obyczajowo demokratycznych państw zachodnich a doktryną społeczno-polityczną tradycyjnego islamu. Wokół siebie widzą oni zdemoralizowanych i bezbożnych ludzi zachodniego świata, więc przemawiają do nich hasła o konieczności niesienia wśród niewiernych oczyszczającego ognia islamskiej świętej wojny.
Przykładem takich muzułmańskich bożych bojowników nowej generacji był Anis Amri, zamachowiec z Berlina i zabójca polskiego kierowcy – człowiek o nieprzeciętnej inteligencji i uzdolnieniach, świetnie rozumiejący mentalność i sposób funkcjonowania współczesnych społeczeństw Zachodu oraz obeznany z nowinkami technicznymi współczesnej cywilizacji. To tacy jak on poniosą w przyszłość ideę kalifatu Państwa Islamskiego, także wtedy gdy struktura ta straci już swój ostatni terytorialny wymiar gdziekolwiek na świecie.
autor zdjęć: UN OCHA