Między młotem a kowadłem

Nowi prezydenci Mołdawii i Bułgarii zostali uznani za polityków prokremlowskich, a ich wybór wzbudził na Zachodzie obawy przed wzrostem wpływów rosyjskich w Europie Południowo-Wschodniej.

Druga tura prezydenckich wyborów w Bułgarii i Mołdawii odbyła się tego samego dnia, w niedzielę 13 listopada 2016 roku. W obu krajach zwyciężyli kandydaci, których media nazywają prorosyjskimi: w Bułgarii jest to gen. Rumen Radew, kandydat Bułgarskiej Partii Socjalistycznej, w Mołdawii zaś Igor Dodon, szef Partii Socjalistów Republiki Mołdawii. Elekcje te część mediów przedstawia jako zwrot w dotychczasowej, prounijnej i prozachodniej, polityce obu krajów. Tak właśnie pokazywały wyniki wyborów z Mołdawii i Bułgarii gazety rosyjskie. Moskiewska „Prawda” triumfalnie obwieściła: „Kiszyniów nasz!”. Z kolei w powyborczych komentarzach publikowanych w prasie zachodniej można było odnaleźć równie osobliwe podsumowania zakończonych wyborów. „New York Times” pisał na przykład o tym, że Bułgaria i Mołdawia są „kolejnymi państwami dotkniętymi nacjonalizmem i niechęcią do globalizacji”.

Jeśli spojrzeć na to, co stało się w Bułgarii i Mołdawii (ale także w innych krajach Europy Wschodniej, np. w Estonii, gdzie w listopadzie władzę objął socjaldemokratyczny rząd Jüriego Ratasa, także uważany za prorosyjski), jak na obszar rywalizacji między Wschodem a Zachodem, to rzeczywiście można odnieść wrażenie, że w ostatnim czasie Rosja jest w ofensywie, Zachód zaś sprawia wrażenie nieco zagubionego. Takie spojrzenie na przemiany polityczne – jak na rozgrywki geopolityczne między mocarstwami – jest jednak ogromnym uproszczeniem, które w żaden sposób nie pomaga w zrozumieniu procesów zachodzących w Europie Wschodniej czy na Bałkanach. Zakłada bowiem, że mieszkańcy Sofii czy Kiszyniowa, idąc na wybory, robią to po to, by opowiedzieć się po stronie Putina, Obamy (względnie Trumpa) lub kanclerz Merkel.

Tymczasem niewykluczone, że rzeczywistość jest bardziej prozaiczna i raczej nie wygląda aż tak klarownie, jak chcieliby tego politycy, ustalający strefy wpływów na mapach. Kwestie geopolityczne mogą nie odgrywać większej roli w preferencjach wyborczych Mołdawian i Bułgarów. O wiele większy wpływ na nie mają za to dokuczliwe problemy życia codziennego. Decyzje podejmowane przy urnach mogą wynikać nie tylko z niskiego poziomu zaufania do rodzimej klasy politycznej, lecz także w ogóle ze słabości instytucji państwowych. W takiej sytuacji wyborcy niekoniecznie będą głosować na kandydatów kompetentnych i z lepszym programem, lecz na tych, którzy wydają się mniej skompromitowani. Szczególnie dobrze widać to w Mołdawii, gdzie występuje ogromny brak zaufania do polityków – jeśli wierzyć badaniom opinii publicznej, ustępujący prezydent, Nicolae Timofti, cieszy się zaufaniem jedynie niespełna 5% ankietowanych. Zwycięstwo Radewa i Dodona może być więc wyrazem protestu, odrzucenia obecnej, sprawującej władzę elity, która nie spełniła oczekiwań wyborców. Zresztą taka wymiana elit, wynikająca ze zmieniających się nastrojów społecznych, jest właściwie w demokracji zjawiskiem naturalnym, o ile oczywiście odbywa się w zgodzie z prawem i zapisami konstytucji.

Generał prezydentem

Rumen Radew, nowy prezydent Bułgarii, nie jest zawodowym politykiem. To generał lotnictwa, od czerwca 2014 szef bułgarskich sił powietrznych, jego kandydatura na to stanowisko została wysunięta przez lewicowy rząd Płamena Oreszarskiego. Gdy jesienią 2014 roku władzę objął centroprawicowy rząd Bojka Borisowa z partii GERB, a ministrem obrony został Nikołaj Nenczew, między politykami a generałem zaczęło zgrzytać. Pomysły Nenczewa na rozwiązanie chronicznych kłopotów bułgarskiego lotnictwa niezbyt odpowiadały dowódcy sił powietrznych. Radew przed kamerami krytycznie wypowiadał się o kolejnych koncepcjach ministra obrony, czym ściągnął na siebie uwagę nie tylko opinii publicznej, lecz także przeciwników politycznych premiera Borisowa. W sierpniu 2016 roku Radew ogłosił, że ustępuje ze stanowiska. Wkrótce podano, że jest kandydatem Bułgarskiej Partii Socjalistycznej w wyborach prezydenckich. Kampanię wyborczą rozpoczął niemal natychmiast i błyskawicznie zdobył rzeszę zwolenników.

Spodziewano się, że głównym przeciwnikiem Radewa będzie sam Borisow. Ostatecznie jednak kandydatem GERB na urząd prezydenta została Cecka Caczewa, pełniąca funkcję marszałka parlamentu bułgarskiego. W momencie ogłoszenia tej kandydatury Borisow był pewien zwycięstwa. Przed kamerami obwieścił, że poda swój gabinet do dymisji, jeśli kandydatka GERB nie zwycięży w pierwszej turze. Polityk, który przyzwyczaił się do tego, że odczytuje nastroje społeczne jak nikt inny w Bułgarii, tym razem mocno się jednak przeliczył. W pierwszej turze Caczewa przegrała z Radewem różnicą kilku punktów procentowych. Druga tura wyborów była właściwie jej klęską – rywal zdobył niemal 60% głosów.

Podczas wystąpień wyborczych Radew dał się poznać jako zwolennik złagodzenia ostrej polityki bułgarskiego rządu wobec Moskwy. Głośnym echem odbiła się jego wypowiedź o tym, że Krym de facto należy do Rosji. Wypowiadał się także na temat złagodzenia sankcji wobec niej lub wręcz ich zniesienia. Stwierdził, że one mocno szkodzą bułgarskiej gospodarce, która np. w sektorze energetycznym wciąż w dużym stopniu jest uzależniona od Rosji (mimo podejmowanych przez rząd Borisowa prób zdywersyfikowania źródeł pozyskiwania gazu i ropy). Radew ma objąć urząd 22 stycznia 2017 roku. I od razu przyjdzie mu się zmierzyć z niemałymi wyzwaniami, spośród których najważniejszym może być rozpisanie nowych wyborów parlamentarnych.

W całej historii z bułgarskimi wyborami jest także polski ślad. Otóż Nikołaj Nenczew, minister obrony, próbował postawić na nogi lotnictwo i zdecydował się na rozwiązania, które wywołały burzę na tamtejszej scenie politycznej. Jesienią 2015 roku podpisał z Polską umowę w sprawie remontu sześciu silników do samolotów MiG-29. Nasze zakłady wywiązały się z zamówienia bez zarzutu, o sprawie żywo dyskutowano i mocno nagłaśniano ją w bułgarskich mediach. W połowie 2016 roku mówiło się nawet o tym, że tamtejsze MiG-i mogą być modernizowane w Polsce. Zapowiedziano też, że jesienią 2016 roku nasze samoloty podejmą misję „Air Policing” w Bułgarii. Wszystkie te projekty zostały przed wyborami wyciszone przez rząd Borisowa jako niewygodne, gdy okazało się, że kandydatem opozycji na urząd prezydencki jest właśnie generał lotnictwa. Choć sam Radew ciepło wypowiadał się o współpracy z Polską i Polakami, raczej nie ma co liczyć na powrót do tych pomysłów.

Zmiana bez zmian

W Mołdawii zwyciężył Igor Dodon. Ciekawe, że od 1997 roku były to pierwsze w tym kraju powszechne wybory prezydenckie. Poprzednio głowę państwa wybierał parlament, ale praktyka pokazała słabości takiego systemu. Burzliwe wydarzenia roku 2009, kiedy w Mołdawii wybory parlamentarne przeprowadzono aż dwukrotnie, doprowadziły do rezygnacji urzędującego prezydenta Vladimira Voronina. Podzielonemu parlamentowi, mimo podejmowanych prób nie udało się wybrać nowego prezydenta przez następne trzy lata. Urząd p.o. prezydenta sprawowali w tym czasie – zgodnie z konstytucją – marszałkowie parlamentu. W marcu 2016 mołdawski sąd konstytucyjny uznał, iż przyjęte w 2000 roku prawo, dotyczące wyboru prezydenta przez parlament, było niekonstytucyjne, więc powrócono do obowiązującej wcześniej procedury, czyli wyborów powszechnych.

Głównym kontrkandydatem Dodona w walce o fotel prezydenta była Maia Sandu, była minister oświaty. Główną osią sporu między nimi był stosunek do Unii Europejskiej oraz Rosji. Socjalista zapowiadał, że w razie zwycięstwa będzie się starał o wypowiedzenie umowy stowarzyszeniowej z UE, która weszła w życie kilka miesięcy przed wyborami. Podpisanie jej w 2014 roku tak zirytowało Rosjan, że wprowadzili sankcje na produkty rolne, które stanowią znaczną część eksportu Mołdawii do nich. Dodon zapowiadał, że będzie się starał, aby towary te wróciły na rynek rosyjski. Obiecywał także zorganizowanie referendum w sprawie ewentualnych zmian w konstytucji i zwiększenia uprawnień prezydenta. W wywiadach mówił też o przesuwaniu Mołdawii w kierunku „integracji euroazjatyckiej”, czyli o ewentualnym zbliżeniu gospodarczym z Rosją.

Dodon wygrał z niewielką przewagą, zdobywszy nieco ponad 52% wszystkich głosów. Wprawdzie mołdawski prezydent nie może wprowadzać nowego prawa, ma jednak możliwość blokowania niektórych decyzji parlamentu. Polityk już teraz zapowiedział, że nie dopuści do podwyższenia wieku emerytalnego, o czym zaczęto mówić w Mołdawii. Sprzeciwił się również planowanemu podniesieniu (lub – jak to rząd woli nazywać – „urealnieniu”) cen prądu o 30%.

W Kiszyniowie na wieść o zwycięstwie Dodona na ulice wyległy tysiące ludzi, twierdzących, że druga tura wyborów nie była uczciwa. Zapowiadano złożenie skarg wyborczych, pojawiły się nawet informacje o możliwym zorganizowaniu „żółtej rewolucji”. Problem z tzw. opcją proeuropejską w Mołdawii jest jednak taki, że jej politycy postrzegani są jako skorumpowani. Premier Vlad Filat, były szef Mai Sandu w czasie, kiedy pracowała jako minister edukacji, został oskarżony o defraudacje finansowe i udział w głośnym przekręcie stulecia z 2014 roku, kiedy się okazało, że z trzech mołdawskich banków wyprowadzono około miliarda dolarów.

W całej historii z mołdawskimi wyborami jest jeszcze drugie dno, które nieco zaciemnia sprawę i powoduje, że nie tak łatwo oceniać rezultaty elekcji Dodona. Wielu obserwatorów życia politycznego Mołdawii uważa, że demokracja w tym kraju jest fasadowa, a całą sceną polityczną trzęsie z tylnego rzędu miejscowy ojciec chrzestny i szara eminencja w jednym, oligarcha Vlad Plahotniuc. Głosy, że zarówno Dodon, jak i jego przeciwniczka w wyborach Maia Sandu, są w jakiś sposób uzależnieni od Plahotniuca, wcale nie są odosobnione.

Weryfikacja obietnic

O tym, że za retoryką wyborczą tak Radewa, jak i Dodona kryje się pragmatyzm, można się było przekonać wkrótce po wyborach. Zarówno w Bułgarii, jak i w Mołdawii politycy tonowali swe poprzednie, czasem dość radykalne wypowiedzi. Już po elekcji, w wywiadzie dla francuskiego dziennika „Le Monde” Radew złagodził wcześniejszą wypowiedź w sprawie Krymu – stwierdził, że aneksja odbyła się z naruszeniem norm prawa międzynarodowego. Z kolei Dodon, wcześniej akcentujący związki z Rosją, mówił, że nie zamierza zrywać umowy stowarzyszeniowej z Unią.

Faktem jest, że w obu tych krajach prezydent pełni funkcję raczej reprezentacyjną, a faktyczną władzę sprawuje rząd. Zresztą, nawet gdyby w Bułgarii i Mołdawii władzę objęły partie jawnie prorosyjskie, trudno się spodziewać gwałtownych ruchów, oddalających te kraje od Europy. Mimo wszystko Unia Europejska pozostaje atrakcyjnym gospodarczo i politycznie punktem odniesienia dla społeczeństwa mołdawskiego i bułgarskiego. Z drugiej jednak strony oba te kraje, ze względów historycznych, a także gospodarczych, właściwie skazane są na współpracę z Rosją. Politycy mołdawscy i bułgarscy, którzy liczą się z rzeczywistością, powinni w swych kalkulacjach uwzględniać czynnik rosyjski, także ze względu na silne sympatie społeczne względem Rosjan.

Robert Sendek

autor zdjęć: DODON.MD





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO