Z Michałem Strzeleckim o rozwoju Jednostki Wojskowej Komandosów, poszukiwaniu wartościowych kandydatów do służby i wyzwaniach, jakie czekają specjalsów, rozmawia Magdalena Kowalska-Sendek.
Był Pan zaskoczony, gdy minister obrony powierzył Panu dowodzenie Jednostką Wojskową Komandosów?
Byłem, ale dowodzenia nie objąłem z dnia na dzień. Miałem czas, by rozważyć tę propozycję.
Chyba nie było nad czym się zastanawiać. To ogromne wyróżnienie...
To dla mnie wyróżnienie, ale i wyzwanie. Nie ukrywam, że to także wielka radość. Z jednostką związany jestem od samego początku zawodowej służby wojskowej. To tu trafiłem jako podporucznik po szkole oficerskiej. I właśnie w Lublińcu przeszedłem całą drogę rozwoju zawodowego jako oficer i dowódca. Objęcie dowodzenia jednostką jest spełnieniem marzeń.
Choć z lubliniecką jednostką jest Pan związany już od piętnastu lat, to nasi czytelnicy zapewne Pana nie znają. Kim jest nowy dowódca komandosów?
To chyba dobrze, że oficera JWK nikt nie zna – wynika to z charakteru mojej służby. Odpowiadając jednak na pani pytanie, mogę powiedzieć, że jestem żołnierzem w drugim pokoleniu. Mój tata służył w armii, był radiotechnikiem. Już pod koniec szkoły podstawowej stwierdziłem, że chcę zostać zawodowym żołnierzem. Marzyłem o służbie w jednostce specjalnej i mój wybór padł na Wyższą Szkołę Oficerską we Wrocławiu. Po maturze rozpocząłem studia na Wydziale Wojsk Zmechanizowanych, na specjalności dowodzenie pododdziałami rozpoznawczymi. A po promocji, w 2001 roku, rozpocząłem służbę w Lublińcu.
Wtedy był to jeszcze 1 Pułk Specjalny. Jak Pan wspomina początki służby?
Jako młody podporucznik objąłem etat dowódcy plutonu – dowódcy grupy specjalnej. Dowodziłem żołnierzami zasadniczej służby wojskowej. Pododdziały bojowe uzawodowiono w 2002 roku, a po reorganizacji dowództwo zdecydowało, że do nich trafią tylko ci, którzy przejdą selekcję. Dotyczyło to zarówno kandydatów aspirujących do służby w jednostce, jak i tych, którzy już w niej służyli.
To był trudny sprawdzian?
Kilka dni i nocy forsownego marszu w trudnym górskim terenie, połączonego z nieustannymi testami i sprawdzianami. Dużo dowiedziałem się o samym sobie. Inna rzecz, że przystępując do selekcji jako żołnierze tej jednostki, odczuwaliśmy ogromną presję. Ci, którzy nie podołali trudom tego egzaminu, musieli objąć stanowiska poza pododdziałami bojowymi.
Do 2013 roku zajmował się Pan szkoleniem nurkowym w jednostce. Początkowo jako dowódca grupy specjalnej płetwonurków, a potem szef sekcji szkolenia nurkowego. Cztery razy wyjeżdżał Pan na misje.
Misje mają dla mnie szczególne znaczenie, przede wszystkim dlatego, że w walce zdobywaliśmy nowe zdolności. W trudnych warunkach tworzyliśmy standardy działania i procedury. Operacje w Iraku i początkowe zmiany w Afganistanie to kopalnia doświadczeń. Lubliniec w polskiej strefie w Iraku przede wszystkim prowadził akcje bezpośrednie, dostaliśmy również zadanie, które stało się później naszą wizytówką – rozpoczęliśmy szkolenie sił bezpieczeństwa Iraku. Tam zaczęła się również trwająca do dziś współpraca z amerykańskimi żołnierzami Zielonych Beretów.
Czym Lubliniec zajmował się w Afganistanie?
Na początku naszym podstawowym zadaniem była ochrona personelu Polskiego Kontyngentu Wojskowego, później odpowiadaliśmy za bezpieczeństwo zespołów HUMINT, a także polskich generałów w Kabulu. Po wzmocnieniu kontyngentu wystawialiśmy grupę rozpoznawczą, a później zadaniowy zespół bojowy TF-50 [Task Force]. Wówczas po raz pierwszy w historii nasz komponent na misji podlegał dowództwu operacji specjalnych, tzw. ISAF SOF.
Czy w Afganistanie brał Pan udział w jakiejś szczególnie trudnej operacji?
Nie chcę rozmawiać o szczegółach. Mogę tylko powiedzieć, że pod Hindukusz za pierwszym razem pojechałem jako dowódca zadaniowej grupy specjalnej. Odpowiadaliśmy za szkolenie afgańskich policjantów i z nimi braliśmy udział we wspólnych operacjach.
To nie było proste zadanie.
To była lekcja pokory. Pracowaliśmy z ludźmi mizernie wyszkolonymi. Poza tym pod względem mentalności bardzo się od nas różniącymi. Mimo wielu trudności mieliśmy też niemałe sukcesy. Szkolone przez TF-50 policyjne kompanie specjalne, zwane wtedy PRC [Provincial Response Company], z prowincji Ghazni i Paktika, były jednymi z pierwszych certyfikowanych pododdziałów tego typu w Afganistanie. Jeśli dziś miałbym oceniać misje w Afganistanie, to zamiast mówić o wyeliminowaniu lub zatrzymaniu terrorystów czy przechwyceniu ton materiałów wybuchowych, podkreśliłbym raczej nasz wkład w usamodzielnienie się przygotowywanych przez nas pododdziałów afgańskiej policji. Do Afganistanu wróciłem w 2016 roku, w ramach misji „Resolute Support”, kierowałem zespołem doradców wojsk specjalnych SOAT-50 [Special Operations Advisory Team].
Doświadczenie z misji procentuje do dziś?
Tam nauczyłem się, jak dowodzić żołnierzami w warunkach bojowych. Nie zgadzam się z krytyczną oceną udziału żołnierzy Wojska Polskiego w misjach zagranicznych. Ci, którzy brali w nich udział, mogli sprawdzić się w warunkach bojowych, doświadczyć realnego zagrożenia. Oficer, który jako dowódca plutonu czy kompanii musiał podejmować decyzje pod ostrzałem przeciwnika, zdobył umiejętności procentujące do ostatnich dni jego służby wojskowej. To doświadczenie, którego nie da się zdobyć na placach ćwiczeń, poligonach i nad sztabową mapą.
Cały czas trwa misja szkoleniowa JWK w Afganistanie. Z kim teraz pracujecie?
W Afganistanie utrzymujemy kilkudziesięcioosobowy pododdział SOAT-50, którego żołnierze służą w bazach w Kandaharze i kilku mniejszych poza nim. Moi komandosi szkolą ATF-444, jedną z jednostek kontrterrorystycznych szczebla narodowego policji afgańskiej – National Mission Unit [NMU]. Z kolei w szkole policyjnej Special Police Training Wing w prowincji Logar nadzorują pracę afgańskich instruktorów prowadzących kurs bazowy dla funkcjonariuszy ATF-444 oraz pozostałych jednostek NMU. Inny pododdział zespołu SOAT-50 został skierowany do afgańskiej szkoły wojsk specjalnych, gdzie również jesteśmy odpowiedzialni za wspieranie instruktorów, którzy prowadzą kurs kwalifikacyjny do jednej z jednostek specjalnych armii afgańskiej.
Czy Pana podwładni w Afganistanie są także zaangażowani w operacje bezpośrednie?
Nie wykonujemy operacji kinetycznych, a nasz udział w misjach bojowych sprowadza się do doradzania dowódcy danej operacji. Możemy również zapewnić wsparcie ogniowe, np. w koordynacji z lotnictwem sił koalicji, albo pomagać Afgańczykom przy przerzucie powietrznym wojsk. I chociaż mamy swoich „boots on the ground”, czyli ludzi w terenie, na którym prowadzone są operacje, to nie bierzemy w nich czynnego udziału. Dzięki naszej obecności koalicyjni dowódcy wyższego szczebla nie muszą natomiast polegać wyłącznie na afgańskich raportach z przebiegu operacji.
Ppłk Michał Strzelecki jest dowódcą Jednostki Wojskowej Komandosów w Lublińcu. Absolwent Wyższej Szkoły Oficerskiej we Wrocławiu, od początku służby wojskowej jest związany z jednostką w Lublińcu. Zajmował tam m.in. stanowiska dowódcy grupy specjalnej, dowódcy zespołu grup specjalnych, dowódcy grupy specjalnej płetwonurków oraz szefa sekcji szkolenia nurkowego. W latach 2013–2014 pracował w strukturach Ministerstwa Obrony Narodowej, a po powrocie do JWK ponownie służył w zespołach bojowych. Czterokrotnie brał udział w misjach zagranicznych: dwa razy w Iraku i dwa razy w Afganistanie.
autor zdjęć: Irek Dorożański dla JWK