Czarnogóra opowiedziała się po stronie Zachodu, Unii Europejskiej i NATO.
Wyniki ostatnich wyborów parlamentarnych w Czarnogórze dla nikogo nie były zaskoczeniem. Rządząca Demokratyczna Partia Socjalistów (DPS) Milo Đukanovicia zdobyła ponad 41% głosów, co przekłada się na 36 mandatów w liczącym 81 miejsc parlamencie. Wprawdzie to za mało na samodzielne sformowanie rządu, ale DPS liczy, że uda się to zrobić z pomocą tradycyjnych koalicjantów.
Albo my, albo on
Nie ulega wątpliwości, że Đukanović, mający za sobą ponad ćwierć wieku rządów na różnych stanowiskach, należy do polityków sprawnych i doświadczonych. Potrafi umiejętnie lawirować między Wschodem a Zachodem, publicznie deklaruje przyjaźń wobec Rosji, a jednocześnie realizuje plan zbliżenia do Unii Europejskiej oraz NATO. Zresztą do pełnego członkostwa w sojuszu Czarnogórze brakuje tylko ratyfikacji oficjalnego protokołu przez parlamenty kilku państw natowskich.
Wszelkie podziały w czarnogórskim społeczeństwie Đukanović potrafi rozgrywać z korzyścią dla siebie i swojej partii. Nie zmieniła tego nawet ostatnia, bardzo agresywna kampania wyborcza partii opozycyjnych. Głównymi przeciwnikami socjalistów w tym wyścigu była koalicja różnych ugrupowań występujących pod szyldem Frontu Demokratycznego. Ci politycy stawiali sprawę na ostrzu noża: albo my, albo on, uznając Đukanovicia za sprawcę wszystkich prawdziwych i wyimaginowanych nieszczęść, które spadają na Czarnogórę. Takie zresztą było hasło wyborcze Frontu. Slogan „Albo my, albo on”, w oryginale „Mi ili on”, zgrabnie układa się w słowo „milion”, a jednocześnie jest aluzją do imienia Milo.
Politycy Frontu powtarzali, że tegoroczne wybory stanowią swoisty plebiscyt, w którym głosujący mają się wypowiedzieć nawet nie w sprawie ewentualnych programów proponowanych przez partie, lecz za Đukanoviciem lub przeciw niemu. W klipach wyborczych powtarzały się oskarżenia o nepotyzm, korupcję, nieudolność, a rządzącą partię nazywano złodziejską bandą. Nie na wiele się to zdało – Front Demokratyczny zdobył zaledwie 20% głosów, czyli 18 miejsc w parlamencie. Pozostałe partie opozycyjne miały jeszcze mniejsze poparcie. Niewykluczone, że swoją rolę w kolejnym już zwycięstwie Đukanovicia odgrywa także i to, że czarnogórska scena polityczna jest mocno podzielona. Rezultatem jest rozproszenie głosów opozycji na ugrupowania, które rywalizują między sobą.
Przeciwnicy polityczni Đukanovicia już ogłosili, że nie uznają wyników wyborów. Twierdzą, że jeśli ma się do dyspozycji prasę, telewizję, aparat państwowy, służby i nieograniczone wręcz możliwości manipulowania opinią publiczną, to utrzymanie się przy władzy nie stanowi problemu. Takie zarzuty, jeśli nawet są prawdziwe, to tylko częściowo. Wysuwane pod adresem Đukanovicia oskarżenia rzeczywiście dotyczą m.in. autorytarnego stylu uprawiania władzy. Problem jednak w tym, że właśnie z myślą o październikowych wyborach, pod naciskiem Unii Europejskiej doszło w maju 2016 roku do rekonstrukcji rządu. Decyzją parlamentu nowymi ministrami zostali przedstawiciele opozycji (co prawda nie całej), co miało zwiększyć transparentność zbliżających się wyborów parlamentarnych. Na wynik poszczególnych partii w niewielkim stopniu wpłynęły również ciągnące się od jesieni 2015 roku antyrządowe protesty, związane z procesem przystępowania Czarnogóry do NATO.
Nie ulega wątpliwości, że zwycięstwo socjalistów oznacza kontynuację dotychczasowej polityki zagranicznej. Obiecał to zresztą w noc powyborczą sam Đukanović, kiedy ogłosił, że w ciągu kilku miesięcy zakończy się procedura przyjęcia Czarnogóry do sojuszu północnoatlantyckiego. Zapowiedział też, że do końca kadencji parlamentu powinny zakończyć się rozmowy w sprawie przystąpienia do Unii Europejskiej.
O ile partia Đukanovicia jest prozachodnia, o tyle opozycyjny Front Demokratyczny krytycznie wypowiada się o NATO. Politycy tej partii niezbyt dobrze ukrywają też niechęć do Unii Europejskiej, opowiadają się natomiast za silniejszymi związkami z Serbią oraz za zbliżeniem z Rosją. Co więcej, pod adresem opozycji często pojawiają się oskarżenia (fakt, są wysuwane głównie ze strony DPS), że jest ona finansowana przez Kreml, a na manifestacjach sympatyków Frontu obok flag serbskich są widoczne rosyjskie. Politycy opozycji zapowiadali nawet, że w razie wygranej zniosą sankcje wobec Moskwy (wprowadzone w związku z wojną we wschodniej Ukrainie), rozpiszą referendum w sprawie wejścia Czarnogóry do NATO oraz cofną uznanie niepodległości Kosowa.
Tajemniczy zamach
Zagraniczni obserwatorzy uznali, że czarnogórskie wybory były demokratyczne, choć odnotowano pewne nieprawidłowości. Bezsprzecznie najdziwniejszą sytuacją było aresztowanie nocą przed samym głosowaniem grupy Serbów, których oskarżono o przygotowywanie zamachu stanu. Wśród zatrzymanych znalazł się emerytowany generał serbskiej żandarmerii. Bratislav Dikić w 2015 roku, w wieku zaledwie 45 lat, odszedł na wcześniejszą emeryturę, podobno dlatego, że był zamieszany w kryminalną aferę. Grupa Dikicia wpadła, ponieważ jeden z jej członków miał się zgłosić do czarnogórskiej policji, żeby opowiedzieć jej o szykowanym zamachu. Ustalono, że plan polegał na tym, że gdyby wybory wygrał Đukanović, zamachowcy przebrani w policyjne mundury mieli bocznym wejściem dostać się do budynku parlamentu i strzelaniną doprowadzić do rozruchów, a nawet porwać lidera.
Od razu pojawiło się pytanie, kto za tym stoi. Początkowo wydawało się, że najbardziej prawdopodobnym scenariuszem jest prowokacja, mająca na celu wywołanie u wyborców poczucia zagrożenia i nakłonienie niezdecydowanych do wsparcia urzędującego premiera. Potem się okazało, że sprawa nie jest tak oczywista. Prasa donosiła o nowych, sensacyjnych szczegółach, które zmieniły ocenę tej sytuacji. Ponad tydzień po czarnogórskich wyborach część grupy zamieszanej w próbę zamachu aresztowano w sąsiedniej Serbii. Tamtejsi politycy, na czele z premierem Aleksandarem Vučiciem, zaprzeczali, by ich kraj miał związek z tymi ludźmi, oraz wskazywali na to, że w sprawę są zamieszani agenci wywiadów ze Wschodu i Zachodu. Pod koniec października gruchnęła wieść, że z Serbii zostali deportowani obywatele Federacji Rosyjskiej, oskarżeni o pozaprawną działalność. Choć rosyjscy i serbscy urzędnicy dementowali te sensacje, dziennikarze na Bałkanach połączyli ze sobą obydwie sprawy. Rozeszły się pogłoski, że chodziło właśnie o ludzi powiązanych z wydarzeniami w Czarnogórze. O aferze pisał nawet rosyjski „Kommiersant”, zaznaczając, że kładzie się ona cieniem na bardzo dobrych dotychczas stosunkach serbsko-rosyjskich. Ten skandal w Belgradzie próbował załagodzić Nikołaj Patruszew, sekretarz Rady Bezpieczeństwa Rosji, tyle że szybko pojawiły się komentarze, że po prostu wybrał się po swoich szpiegów.
Tymczasem już we wrześniu, czyli jeszcze przed wyborami, niektóre media czarnogórskie, komentując zbliżające się wybory, w alarmistycznym tonie informowały, że plany opozycji są pisane w Moskwie. Co więcej, w wypadku kolejnego zwycięstwa Đukanovicia Rosjanie nie będą mieli ochoty czekać cztery lata na przejęcie władzy przez jakieś prorosyjskie ugrupowanie, więc szykowany jest plan B, w razie gdyby Front Demokratyczny nie objął władzy. Zwracano też uwagę na to, że liderzy prorosyjskiej partii w ciągu ostatnich miesięcy kilkakrotnie spotykali się z ludźmi Putina, m.in. z Siergiejem Naryszkinem, który od 5 października pełni funkcję szefa rosyjskiej służby wywiadu zagranicznego. Bieg wydarzeń pokazuje zatem, że jest możliwe, iż doniesienia publikowane w prorządowych mediach nie są jedynie elementem walki przedwyborczej. W każdym razie afera szpiegowska na Bałkanach zatacza coraz szersze kręgi. Pojawiły się nawet informacje, że szykowano zamach na premiera Serbii, Aleksandara Vučicia.
Mogę, ale nie chcę
Wkrótce po wygranych wyborach Đukanović ogłosił, że ustępuje ze stanowiska premiera. Oświadczenie wywołało lawinę komentarzy, bo oznaczałoby to, że lider zwycięskiej partii nie podejmuje się misji utworzenia rządu. Pozostaje jednak faktem, że Đukanović już dwa razy ogłaszał (w 2006 i w 2010 roku), iż wycofuje się ze sprawowania władzy, ale później wracał na kluczowe stanowiska. Możliwe więc, że i tym razem jest to zagrywka taktyczna, której celem może być ułatwienie nowemu premierowi sformowania koalicyjnego rządu.
Na szefa rządu jest typowany Duško Marković, długoletni współpracownik i zaufany człowiek Đukanovicia. Nie ma jednak wątpliwości, że sam Milo, który zachował dla siebie funkcję przywódcy partii DPS, będzie miał w wielu sprawach głos decydujący. Przypuszcza się także, że planuje on wziąć udział w wyborach prezydenckich w 2018 roku. Bez względu jednak na to, kto zostanie premierem i jaka będzie przyszłość Đukanovicia, Czarnogóra w czasie tegorocznych wyborów wyraźnie opowiedziała się po stronie Zachodu, Unii Europejskiej i NATO.
autor zdjęć: European Commision